Gospodarka

Glapiński musi odejść

Nie tak dawno na Twitterze NBP pojawiła się sonda, w której pytano: „Kto jest kierownikiem polowania?”. Do wyboru były opcje: Donald, Colargol, Maja, Gargamel. Tego rodzaju polityka komunikacyjna załamała społeczne zaufanie do banku centralnego – i dlatego prezes Glapiński powinien odejść.

W czerwcu kończy się sześcioletnia kadencja szefa Narodowego Banku Polskiego, a prezydent Andrzej Duda postanowił wysunąć po raz kolejny kandydaturę Adama Glapińskiego. Trudno spodziewać się, że Sejm Glapińskiego nie poprze. Koalicja rządząca zapewne stanie murem za swoim człowiekiem, więc nikt się nie będzie oglądać na interes samego NBP i polskiego złotego.

Jednak z punktu widzenia tego ostatniego, cytując klasyka, Adam Glapiński musi odejść. I nie dlatego, że był złym prezesem, bo tutaj można obronić każdą tezę, tylko dlatego, że się zwyczajnie zużył. Prezes NBP kojarzy się już głównie z żartami i memami na jego temat, a nie z powagą niezbędną dla jednej z najważniejszych instytucji w kraju. Bez tej powagi nie sposób prowadzić skutecznej polityki monetarnej, a na jej utratę sam Glapiński wymiernie zapracował.

Niedaleko od Belki

Przez większość czasu kadencja obecnego szefa NBP była dosyć nudna. Dość powiedzieć, że aż do wybuchu pandemii Rada Polityki Pieniężnej pod jego przewodzeniem ani razu nie zmieniła stóp procentowych. Jeszcze na początku 2020 roku stopa referencyjna NBP wynosiła 1,50 proc., czyli trwała na poziomie ustanowionym w marcu 2015 roku, gdy Radzie przewodził Marek Belka, poprzednik Glapińskiego na fotelu prezesa NBP. W ogóle przez większość czasu Glapiński prowadził politykę bardzo zbliżoną do Belki, która polegała z grubsza na pilnowaniu raczej niskiego kursu złotego. Polityka słabego złotego jest więc kojarzona z Glapińskim, chociaż to przecież nie jego wynalazek.

Słaby złoty to motor napędowy polskiej gospodarki właściwie od powstania III RP. Przez całe lata politykę słabego złotego stosował również Marek Belka – i słusznie. Pod koniec kadencji Belki, w maju 2016 roku, Deutsche Bank opublikował analizę, według której złoty został okrzyknięty najsłabszą walutą świata. W 2012 roku Belka w wywiadzie dla Deutsche Welle przekonywał, że słaby złoty jest czynnikiem sprzyjającym eksportowi. „To jest akurat ta korzyść, którą my sobie cenimy” – stwierdził wtedy Belka o słabym złotym.

Warufakis: 20 lat strefy euro. Jak wspólna waluta podzieliła Europę

W pierwszych latach kadencji Glapińskiego złoty stopniowo się wzmacniał. W 2019 roku w tym samym zestawieniu DB trafił w środek stawki. Na miejscu „najsłabszej waluty świata”, a właściwie: państw rozwiniętych, zastąpiła go wtedy turecka lira. W lipcu 2019 roku kurs euro/złoty wynosił 4,24, a więc był ledwie kilkanaście groszy powyżej granicy opłacalności eksportu.

Glapiński wyróżnia się jednoznacznym sprzeciwem wobec wejścia Polski do strefy euro. Stwierdził nawet, że „w Polsce euro nie zostanie wprowadzone, dopóki jestem prezesem NBP” – trudno o bardziej dobitną deklarację. I tak na dobrą sprawę nawet w tej kwestii nie różni się drastycznie od swojego przeciwnika. Obecnie Marek Belka jest co prawda gorącym zwolennikiem wejścia Polski do eurostrefy, należy to jednak traktować jako deklarację polityczną europosła z listy KO. Jako szef NBP Belka spoglądał na gospodarkę chłodnym okiem, więc jego poparcie dla wspólnej waluty było głównie deklaratywne, z wyraźną nutą sceptycyzmu – i słusznie. W wywiadzie dla DW, zapytany o termin wejścia Polski do strefy euro, odpowiedział: „We właściwym czasie, proszę mnie nie pytać o daty”.

Pandemiczna ekspansja

Euro stało się pułapką dla państw bałtyckich. Inflacja w tych państwach jest obecnie najwyższa w UE. Już w grudniu w Estonii i na Litwie była dwucyfrowa – wynosiła odpowiednio 12 i 10,7 proc. W styczniu zrównała się do 12 proc. w obu krajach. Tu warto wspomnieć, że Estonia i Litwa wydają na świadczenia socjalne niemal najmniej w Europie – po 16 proc. PKB (Polska 21 proc., średnia UE to 28 proc.) – a jednak nie zbawiło ich to od wzrostu cen. EBC do podwyżek stóp się nie szykuje, mrożąc je na poziomie zera (depozytowa nawet jest na minusie), kontynuuje też politykę skupu aktywów, zwaną nieprawidłowo „drukowaniem pieniędzy”. Państwa bałtyckie są więc wobec podwyższonej inflacji właściwie bezbronne. I między innymi z tego powodu kolejni prezesi polskiego banku centralnego, z Glapińskim włącznie, do przyjęcia euro się nie palili. Chwała im za to.

Euro? Nie tym razem

Na ocenie kadencji Glapińskiego waży przede wszystkim polityka NBP i RPP w czasie pandemii. Od marca 2020 roku, wzorem Europejskiego Banku Centralnego, instytucje te zaczęły prowadzić bardzo ekspansywną politykę monetarną. Już w marcu RPP obniżyła stopę referencyjną do 1,00, a od maja spoczęła ona na rekordowo niskim poziomie 0,1, który utrzymywany był przez długie miesiące – aż do października 2021 roku. Poza tym NBP rozpoczął szeroko zakrojoną akcję skupu obligacji rządowych i innych aktywów. Łącznie wykupił je na kwotę ponad 150 mld zł, choć na tle polityki EBC było to i tak niewiele. EBC skupił z rynku aktywa o wartości wielu bilionów euro.

Nie zmienia to faktu, że w czasie pandemii polityka monetarna Polski była wyjątkowa. Jeszcze nikt nie prowadził jej w tak ekspansywnym stylu. Tylko że czasy również były, oględnie mówiąc, nietypowe.

Obiektywnie rzecz biorąc, ta polityka się sprawdziła, to znaczy: doprowadziła do oczekiwanych rezultatów. Gdy rząd uruchamiał tarcze antykryzysowe, NBP rozpoczynał skup aktywów, a RPP serię obniżek stóp, nikt nie twierdził, że dzięki temu będziemy mieli niską inflację. Celem było utrzymanie jak największej dynamiki gospodarczej i jak największej liczby miejsc pracy. Oba cele zostały zrealizowane, i to w sposób wręcz zaskakujący. Stopa bezrobocia liczona według metody BAEL w listopadzie 2020 roku wyniosła 3,2 proc., przy średniej unijnej 8 proc. Była wtedy drugą od końca w UE, po Czechach. W listopadzie 2021 roku jeszcze spadła do 3 proc., przy średniej unijnej 7,2 proc. Niższe miały jedynie Czechy i Holandia.

Polska zanotowała jedną z najpłytszych recesji w UE, za to w 2021 roku bardzo solidne odbicie. Dzięki słabemu złotemu udało nam się osiągnąć w 2020 roku rekordową nadwyżkę w handlu zagranicznym. Oczywiście, te doskonałe wyniki gospodarcze po części zostały okupione łącznie już ponad 200 tysiącami nadmiarowych zgonów, o czym trzeba przypominać przy każdej możliwej okazji – co też czynię. Jednak akurat Glapińskiego trudno rozliczać z polityki zdrowotnej.

„Prawdopodobieństwo podwyżek stóp wynosi zero”

Kosztem ekspansywnej polityki monetarnej było osłabienie waluty. Kurs euro/złoty w listopadzie sięgnął prawie 4,70, co było już bardzo bliskie granicy opłacalności importu, wynoszącej 4,82 zł za euro. Obecnie euro kosztuje 4,52 zł, a więc złoty mógłby się umocnić nawet o 20–30 groszy i eksport nadal byłby opłacalny (granica opłacalności eksportu to 4,11 zł). Słaby kurs złotego podwyższa inflację – wzrasta koszt towarów importowanych, a także kluczowych surowców energetycznych. W rezultacie inflacja w Polsce jest znacznie wyższa niż w strefie euro.

W styczniu według szybkiego szacunku Eurostatu w strefie euro wzrost cen wyniósł 5,1 proc., tymczasem w Polsce prawdopodobnie – bo nie mamy jeszcze finalnych danych GUS – inflacja była prawie dwukrotnie wyższa, choć wciąż nie tak wysoka jak w Estonii i na Litwie. Inflacja jest jednak ceną za uratowanie koniunktury gospodarczej oraz miejsc pracy. Nie na tym polega więc problem z Glapińskim.

Problem z Glapińskim jest taki, że z powodu dziwacznej polityki komunikacyjnej ludzie przestali ufać bankowi centralnemu oraz oficjalnym odczytom inflacji. Jeszcze w styczniu Glapiński zapewniał na konferencji prasowej, że na podwyższony wzrost cen się nie zanosi. „W ogóle od dłuższego czasu nie rozumiem, skąd takie ogromne zaniepokojenie niektórych obserwatorów rzekomą groźbą wybuchu inflacji. Żadne dane tego nie potwierdzają. Ani perspektywy rozwoju gospodarczego, ani kształtowanie się cen światowych”.

Nie tylko inflacja. Koncerny podnoszą ceny, bo mogą

Na początku zeszłego roku prezes banku centralnego powinien już wiedzieć o barierach podażowych, które wtedy jeszcze nie rozhulały się na dobre, ale były wyraźne w niektórych branżach – na przykład producentów sprzętu do gier. W marcu 2021 roku Adam Glapiński zapewniał, że „nadal prawdopodobieństwo podwyżek stóp procentowych w czasie obecnej kadencji Rady Polityki Pieniężnej wynosi zero”.

W rezultacie banki udzielały kredytów hipotecznych jak szalone – latem ubiegłego roku padały pod tym względem historyczne wyniki. Aż nagle ta sama RPP, o której mówił Glapiński, znienacka rozpoczęła akcję dynamicznego podnoszenia stóp procentowych. W zaledwie pięć miesięcy stopa referencyjna NBP wzrosła z 0,1 do 2,75. Ostatni raz na tak wysokim poziomie była w czerwcu 2013 roku.

NBP swoje, ludzie swoje

Poza tym pod rządami Glapińskiego bank centralny wpuścił się w absurdalne przepychanki z opozycją, przez co stracił renomę niezależnej instytucji stojącej na straży polskiej waluty, za to stał się kolejną instytucją przejętą przez PiS i biorącą aktywny udział w polskiej wojence politycznej. Polityka komunikacyjna banku centralnego w mediach społecznościowych przekraczała w pewnym momencie najdalej idące granice. Szczytem tego pokazu była sonda zamieszczona na Twitterze NBP, w której pytano, uwaga, „Kto jest kierownikiem polowania?”. Do wyboru były opcje: Donald, Colargol, Maja, Gargamel. Gdyby taką sondę zamieścił jakiś random z internetu, to można by to uznać za żenująco nieśmieszny żart. Gdy robi to Biuro Prasowe NBP, wtedy to jest już tragiczne.

W rezultacie Polacy przestali traktować NBP poważnie. Według sondażu przeprowadzonego dla DGP i RMF FM subiektywna inflacja w ocenie Polek i Polaków wynosi średnio… 27,3 proc. Czyli trzy razy więcej niż w rzeczywistości. Nawet mediana odczuć inflacyjnych w Polsce wyniosła 20 proc., a więc była ponad dwukrotnie wyższa niż w realu. Większość społeczeństwa jest więc przekonana, że oficjalne informacje dotyczące inflacji podawane przez GUS i NBP to nic nieznaczące cyferki.

Ludzie stracili także zaufanie, że NBP jest w stanie tę inflację zdusić. Według Biura Inwestycji i Cykli Ekonomicznych (BIEC) w styczniu aż 92 proc. respondentów spodziewało się dalszych wzrostów cen. „Tak wysoki poziom oczekiwań inflacyjnych konsumentów obserwowano ostatnio w 2004 roku” – czytamy w komunikacie BIEC.

Dobra, zmiana!

To prawda, że w Polsce wyjątkowo łatwo rozbudzić oczekiwania inflacyjne, gdyż na wzrost cen jesteśmy niesamowicie wyczuleni. Wskaźnik oczekiwań inflacyjnych GUS w tym wieku nigdy nie był na minusie – to oznacza, że w każdym odczycie większość respondentów oczekiwała wzrostu cen. Było tak nawet w 2015 i 2016 roku, gdy w Polsce panowała deflacja.

Jednak za kadencji Glapińskiego odczucia konsumentów zupełnie się rozhuśtały. To efekt między innymi fatalnej polityki komunikacyjnej NBP, która jest niezmiernie istotna w prowadzeniu polityki monetarnej. Gdy konsumenci i rynek nie ufają bankowi centralnemu, skutki podejmowanych przez NBP i RPP działań są słabsze. Mowa oczywiście o pozytywnych, bo skutki negatywne, czyli wzrost oprocentowania kredytów, odczuwane są z automatu.

Nieszanowany bank centralny musi więc prowadzić ostrzejszą politykę, żeby osiągnąć zamierzony cel zdławienia wzrostu cen. Dobra polityka komunikacyjna mogłaby ostudzić oczekiwania inflacyjne i w ten sposób hamować inflację. Gdy komunikacja leży, pozostają tylko ostre cięcia w celu zgaszenia popytu. A te mogą się skończyć co najmniej dramatem kredytobiorców, a potencjalnie nawet recesją i wzrostem bezrobocia.

Zmiana na fotelu prezesa mogłaby być dla NBP i RPP nowym początkiem. Uwikłany w wojenkę polityczną Glapiński nie jest w stanie zmienić komunikacji na taką, która przywróci zaufanie do banku centralnego jako niezależnej instytucji, a nie kolejnego łupu zdobytego przez partię akurat rządzącą.

Nieznośna lekkość niezależności

Jeśli Adamowi Glapińskiemu wciąż zależy na polskim złotym, powinien zrezygnować z kandydowania na drugą kadencję. Oczywiście tego nie zrobi, a koalicja przepchnie go w głosowaniu. Ponieważ w Polsce ludzie są zwykle przyspawani do stołków, dopóki ktoś ich z nich nie zrzuci, a partie polityczne bronią swoich jak niepodległości, no chyba że już faktycznie dopuszczą się tak grubych przekrętów, że nie da się ich zamieść pod dywan. Co jest zresztą jednym z ważnych elementów naszej narodowej mizerii.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij