Gospodarka

Pakiet pomocowy: dwieście miliardów, ale na co konkretnie?

Choć pakiet pomocowy polskiego rządu opiewa aż na 10 procent PKB, to dopuszcza on znaczny spadek płac, a tylko niewielka część tej kwoty wesprze pracowników. Duża część tych 212 miliardów złotych wcale nie zostanie wpompowana w gospodarkę – to jedynie niezrealizowane lub odroczone dochody budżetowe.

Konsekwencje gospodarcze pandemii koronawirusa dla Polski i Europy mogą być dużo większe, niż się początkowo wydawało. A przecież już w pierwszym okresie prognozy nie napawały przesadnym optymizmem. Rządzący przekonywali, że spadek wzrostu PKB będzie mniejszy niż pół punktu procentowego. Potem skorygowali swoje założenia, jednak wciąż twierdzili, że wzrost nie będzie niższy niż 2 procent, co było już bliższe większości prognoz komercyjnych analityków. Obecnie pojawiają się nawet opinie, że Polska nie ucieknie w tym roku od recesji. Według prognozy banku Morgan Stanley PKB ma w Polsce spaść aż o 3,6 procent, co jest szacunkiem wręcz zdumiewającym na tle innych analiz. Szczególnie, że dzień później agencja ratingowa Moody’s podała, że szacuje tegoroczny wzrost nad Wisłą na 3 procent, a więc wyżej niż nasz rząd.

Koronawirus i przedsiębiorcy: jak trwoga, to do państwa

Tak czy inaczej, będzie źle. Rząd przygotował więc pakiet pomocowy opiewający na kwotę bezprecedensową. Różnymi kanałami gospodarka ma zostać wsparta 212 miliardami złotych, czyli mniej więcej 10 procent ubiegłorocznego polskiego PKB. Dość powiedzieć, że tegoroczny budżet Polski według pierwotnych założeń miał wynieść 435 miliardów złotych – koronawirusowy pakiet stymulacyjny ma więc stanowić równowartość połowy rocznego budżetu państwa.

Cała seria planów Marshalla

Na tle innych krajów Zachodu pakiet zaproponowany przez polski rząd nie wygląda już tak niecodziennie, choć wciąż okazale. Rząd brytyjski zapowiedział pakiet pomocowy opiewający na 330 miliardów funtów, czyli 15 procent tamtejszego PKB. A przecież akurat Brytyjczycy przez stosunkowo długi czas w ogóle wzbraniali się przed podjęciem bardziej restrykcyjnych kroków w związku z epidemią COVID-19. Spektakularny program zapowiedział Donald Trump – amerykański plan stymulacyjny ma wynieść okrągły bilion dolarów, jednak w skali Stanów Zjednoczonych to kwota równa tylko 5 procent produktu krajowego brutto. Wszystkich przebił lewicowy rząd Hiszpanii, który zapowiedział pomoc wysokości 200 miliardów euro, czyli 16 procent tamtejszego PKB.

Na tym tle pakiety zaproponowane przez rządy Francji i Włoch wyglądają zdecydowanie mniej imponująco. Macron zamierza przeznaczyć 45 miliardów euro na pomoc przedsiębiorstwom, a Giuseppe Conte – 25 miliardów euro. To odpowiednio 2 i niespełna 1,5 procenta PKB tych krajów. A przecież są one zdecydowanie bardziej dotknięte epidemią koronawirusa niż Polska.

Zawisza: Koszty kryzysu nie mogą być przerzucone na barki pracowników i pracownic

 

Można więc powiedzieć, że polski pakiet stymulacyjny na papierze wygląda bardzo zachęcająco. 10 procent PKB przeznaczone na walkę z negatywnymi skutkami restrykcji związanych z epidemią to jeden z najbardziej szczodrych pakietów w krajach Zachodu. Tym bardziej, że prognozy gospodarcze dla naszych partnerów z Europy są bardziej ponure niż nad Wisłą. Jak wskazują autorzy raportu Fundacji Kaleckiego, już na początku marca prognozy dla strefy euro szacowały wzrost PKB na poziomie 0,5 procent, a dla Wielkiej Brytanii – tylko 0,8 procent. Rozwój sytuacji każe sądzić, że bez wątpienia obie strefy gospodarcze zakończą rok grubo pod kreską.

Częściowa ochrona

Z punktu widzenia zwykłego obywatela najważniejsza w programie zaproponowanym przez rząd Morawieckiego jest ochrona płac i miejsc pracy. Firmy, które mimo spadku obrotów nie ograniczą zatrudnienia, będą mogły otrzymać dofinansowanie kosztów pracy do 40 procent wysokości średniego wynagrodzenia. Co najmniej drugie tyle będzie musiał pokryć pracodawca. Dzięki temu w przypadku zarabiających średnią krajową pracodawca będzie mógł ograniczyć wydatki na płace o 60 procent. Jednocześnie oznacza to, że płace będą mogły spaść co najmniej o 20 procent. Tak więc część strat będą musieli wziąć na siebie pracownicy. Oznacza to też, że spadnie popyt wewnętrzny – choć oczywiście mniej niż w sytuacji, gdyby omawiane firmy po prostu posłały część swoich pracowników na bruk.

Płace będą mogły spaść co najmniej o 20 procent. Tak więc część strat będą musieli wziąć na siebie pracownicy.

Większe dopłaty do pensji otrzymają także firmy, które przejdą na postój ekonomiczny lub ograniczą czas pracy zgodnie z ustawą o ochronie miejsc pracy. Obecnie mogą one otrzymać dofinansowanie w wysokości 100 procent zasiłku dla bezrobotnych. Na czas epidemii ta dopłata wzrośnie do prawie połowy wynagrodzenia, a finalna pensja wciąż nie będzie mogła być niższa od płacy minimalnej. Oznacza to, że zarabiającym wyraźnie powyżej pensji minimalnej będzie można ograniczyć pensje, jednak w mniejszym stopniu niż obecnie. Rząd wychodzi tu też naprzeciw postulatowi Lewiatana, który proponował właśnie podwyższenie dofinansowania z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych.

Dziewięć miliardów złotych będzie kosztować jeden z najciekawszych pomysłów, jakie zaproponował rząd. Mowa o gwarantowanym świadczeniu dla samozatrudnionych oraz osób pracujących na umowach cywilnoprawnych, tj. zleceniach i dziełach, wysokości dwóch tysięcy złotych. Będzie z tego mogło skorzystać nawet ponad dwa miliony osób. Trochę to przypomina rozwiązanie z Hongkongu, o którym pisali dla Krytyki Politycznej Filip Konopczyński i Aleksandra Wójtowicz – mowa o gwarantowanym wszystkim obywatelom dochodzie wysokości 1,2 tys. dolarów, tylko że na znacznie mniejszą skalę. Pytanie jednak, czy nie lepiej byłoby podwyższyć wysokość tego świadczenia do wysokości płacy minimalnej (według tej propozycji będzie to 80 procent), za to wykluczyć z niego osoby na podatku liniowym, do których należą najbogatsi Polacy.

Gospodarka i państwo po koronawirusie. Instrukcja obsługi

Krytyka z lewej i prawej

Kolejnym istotnym rozwiązaniem jest powołanie Funduszu Inwestycji Publicznych, zasilonego kwotą 30 miliardów złotych. Fundusz ma finansować inwestycje infrastrukturalne, także w dziedzinie wysokich technologii, takich jak cyfryzacja. To typowo keynesowskie rozwiązanie, więc lewica powinna mu przyklasnąć. Pytanie tylko, czy w warunkach epidemii realizacja tych zadań będzie możliwa. Możemy raczej przypuszczać, że program ruszy pełną parą, gdy stan zagrożenia epidemicznego minie, a jego głównym celem będzie rozruszanie gospodarki w stanie postepidemicznym.

Pozostałe zmiany są już dużo mniej ekscytujące, choć jest ich tyle, że wszystkie razem będą kosztować dziesiątki miliardów złotych. Mowa chociażby o finansowaniu dla małych i średnich przedsiębiorstw, które mogłoby być gwarantowane do 80 procent środkami z Banku Gospodarstwa Krajowego. Dodatkowo mikroprzedsiębiorstwa, tzn. firmy zatrudniające maksymalnie dziewięcioro pracowników, będą mogły otrzymać preferencyjną pożyczkę do pięciu tysięcy zł z Funduszu Pracy, która umożliwi im utrzymanie płynności w bardzo krótkim terminie. Firmy będą mogły też uzyskać przesunięcie zapłaty składek ZUS bez żadnych opłat, a także zwrot CIT z 2019 roku na konto strat zanotowanych w roku obecnym.

Mimo że pakiet stymulacyjny opiewa na kwotę wcześniej zupełnie niespotykaną, to pojawiły się głosy krytyczne zarówno ze strony pracodawców, jak i strony propracowniczej. Konfederacja Lewiatan podważyła w ogóle samą kwotę – według niej wątpliwe jest, czy kwota ta realnie trafi do firm oraz pracowników, czy będzie ona jedynie stratą wkalkulowaną w obecny budżet. Pracodawcy zwracają także uwagę na brak kilku rozwiązań – mowa o zawieszeniu obowiązku badań lekarskich, zawieszeniu terminów procesowych i uwolnieniu środków, które obecnie są zamrożone w związku z mechanizmem „split payment” VAT. Przedsiębiorcy twierdzą też, że odroczenie składek i podatków o trzy miesiące jest stanowczo zbyt krótkie.

To nie stan wyjątkowy, to poligon polskiej przyszłości

Z kolei lider partii Razem Adrian Zandberg skrytykował przede wszystkim kwestię, o której była mowa wyżej – czyli pozwolenie na realny spadek płac w sytuacji przestoju. Według niego wsparcie dla samozatrudnionych oraz pracujących na umowach cywilnoprawnych powinno sięgać wysokości płacy minimalnej, a nie jedynie 80 procent. Przypomniał także o postulacie Lewicy: pełnopłatnym zwolnieniu chorobowym. Domaga się również automatycznego zawieszenia spłaty rat kredytów, a nie jedynie takiej możliwości.

Gdzie to dwieście miliardów?

Główną wątpliwością dotyczącą programu rządowego jest to, że jest on tak skomplikowany, że trudno stwierdzić, czy te 212 miliardów złotych rzeczywiście trafi do realnej gospodarki. Zdecydowana większość programów jest ciągle niejasna i zakłada spełnienie wciąż niesprecyzowanych kryteriów. Wszystkie mechanizmy wsparcia pracowników mają kosztować zaledwie 24 miliardy złotych. Pracownicy na etatach będą mieli gwarantowane jedynie 80 procent średniego wynagrodzenia, czyli ok. 2,7 tys. zł netto, a samozatrudnieni i pracujący na śmieciówkach – dwa tysiące zł (kluczowe pytanie, czy będzie to świadczenie jednorazowe, czy jednak comiesięczne). Pozostałe kwoty mają być przeznaczone na gwarancje bankowe, mikropożyczki dla firm oraz przesunięcia podatków i składek. Duża część tych środków wcale nie zostanie wpompowana w gospodarkę – to jedynie niezrealizowane lub odroczone dochody budżetowe.

Pojawiają się pomysły alternatywne: wprowadzenia, przynajmniej na czas epidemii, dochodu podstawowego dla wszystkich. Nie tylko zabezpieczyłoby to byt całego społeczeństwa, ale też zwiększyłoby dyscyplinę podczas kwarantanny oraz ustabilizowało popyt wewnętrzny. Tu jednak pojawia się pytanie, czy dbanie o popyt jest w obecnej sytuacji pożądane. On spadnie tak czy inaczej, przede wszystkim dlatego, że nie ma gdzie tych pieniędzy wydać. Poza tym równie istotne jest powstrzymanie upadłości przedsiębiorstw, by tuż po ustaniu epidemii mogły one znów ruszyć i zacząć odpracowywać straty.

Koronawirus. Oto jedyny sensowny plan antykryzysowy dla polskiego rządu

Mimo wszystko oferta dla pracowników, czyli zdecydowanej większości aktywnych zawodowo obywateli, nie jest zbyt hojna. Zapewnienie 80 procent średniego wynagrodzenia dla etatowców oraz 80 procent płacy minimalnej dla samozatrudnionych i prekariuszy oznacza niewątpliwy spadek dochodów bieżących kilkunastu milionów obywateli i obywatelek. Brak też gwarancji pełnego wynagrodzenia dla osób przebywających na zwolnieniu chorobowym, a obecnie szczególnie istotne jest, by żadne ekonomiczne mechanizmy nie zniechęcały do korzystania z L4. Utrzymanie poziomu życia obywateli przynajmniej na średnim poziomie powinno być gospodarczym priorytetem rządu na czasy epidemii. Choć polski pakiet pomocowy na papierze wygląda spektakularnie, osiągnięcia tego celu niestety nie zapewni.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij