Nie ma sensu skupiać się tylko na ilości wytworzonych dóbr, gdyż jest to dosyć pokraczna metoda na mierzenie poziomu ludzkiego szczęścia. Jesteśmy w stanie porzucić narrację „więcej!” i zamienić ją na narrację „lepiej!”.
Gdyby przybysz z innej planety wylądował dzisiaj na Ziemi i uważnie przyjrzał się ekonomicznej logice naszej cywilizacji, musiałby uznać, że nasz gatunek zwariował. Dlaczego bowiem z gruntu racjonalni ludzie głęboko wierzą w system, który miałby zapewnić nieograniczony wzrost gospodarczy na ograniczonej planecie? Z perspektywy pozaziemskiego obserwatora, taka strategia musi doprowadzić do zderzenia ze ścianą – prędzej czy później musi przecież zabraknąć nam miejsca bądź zasobów, by rosnąć dalej.
Coraz więcej wskazuje na to, że ta ściana nie tyle majaczy gdzieś daleko na horyzoncie, lecz jest tak blisko, że mamy już ostatnią szansę na wyhamowanie i uniknięcie kolizji. Wzrost średniej temperatury, zakwaszenie mórz i oceanów, wymieranie coraz większej ilości gatunków zwierząt i roślin, anihilacja raf koralowych, topnienie lodowców… A mimo to ludzkość dalej trwa w pogoni ku samozagładzie.
Fetysz PKB
Genezy obecnej sytuacji należy szukać w latach 30., kiedy to amerykański ekonomista Simon Kuznets stworzył najważniejszy makroekonomiczny wskaźnik w historii gospodarki– Produkt Krajowy Brutto (PKB). Dzięki swojej prostocie – rozwój można oszacować używając tylko jednej liczby! – PKB stało się tak naprawdę jedynym wskaźnikiem ekonomicznym, który do dziś oddziałuje na wyobraźnię, niekwestionowanym miernikiem postępu i społecznego szczęścia.
Od kilku jednak dekad, prawda związana z mierzonym w ten sposób wzrostem gospodarczym jest co najmniej niezręczna. Niekoniecznie sprawia on bowiem, że społeczeństwom żyje się dostatniej. Fakt, że produkujemy coraz więcej coraz więcej dóbr (ale po co?) nie przekłada się na faktyczny rozwój. Sam Simon Kuznets wyraźnie zresztą dawał do zrozumienia, że PKB pod żadnym warunkiem nie powinien być traktowany jak ekonomiczny Święty Graal.
Najlepiej obrazuje to prosty przykład – jeżeli w jakimś mieście znacząco wzrasta przestępczość, to część mieszkańców zaczynie inwestować w systemy alarmowe, nowoczesne drzwi antywłamaniowe, psy obronne, broń ręczną, prywatną ochronę aż w końcu w grodzenie osiedli. Z perspektywy ekonomicznej to świetnie – dzięki zakupom nowych urządzeń i usług, czyli zwiększonej konsumpcji, PKB rośnie (choć spaść mogą wpływy z nieruchomości, jeśli dana dzielnica zyska naprawdę złą sławę)! Ale czy ktokolwiek z nas twierdzi, że lepszy jest świat, w którym musimy wydać więcej na ochronę własnego bezpieczeństwa?
Co więcej, wzrost PKB nie oznacza, że wszystkim rośnie tak samo. Już w 2014 roku furorę zrobił wykres autorstwa ekonomistki Pavliny Tchernevej pokazujący, które grupy społeczne w USA korzystają najbardziej ze wzrostu gospodarczego. Okazuje się, że od lat 80., czyli od czasu wielkiej deregulacji finansowej i ekspansji Reagonomics, lwia część wzrostu dochodów przypada najbogatszym 10% społeczeństwa (czerwony słupek). Mało tego, w latach 2009–2012, czyli bezpośrednio po kryzysie finansowym, dochody pozostałych 90% (niebieski słupek) zmalały pomimo ogólnego wzrostu PKB. Na co komu taki wzrost?
Mit decouplingu, czyli rosnąć i nie truć
Aby obronić wiarę w nieograniczony wzrost, od kilkunastu lat w debatach ekonomicznych dotyczących zmiany klimatu karierę robi idea tzw. decouplingu. Zakłada ona, z grubsza, że wzrost gospodarczy jest możliwy przy jednoczesnej redukcji emisji gazów cieplarnianych. Decoupling stał się modny wśród mainstreamowych polityków i ekonomistów. W zeszłorocznym artykule na łamach „Science” Barack Obama argumentował, że Stanom Zjednoczonym pod jego przywództwem udało się osiągnąć znaczny wzrost gospodarczy przy jednoczesnej redukcji emisji dwutlenku węgla (niestety, autor nie wspomniał, że udało się to przede wszystkim dzięki przeniesieniu trujących środowisko miejsc pracy do krajów Trzeciego Świata). Podobnych wniosków co do gospodarek rozwiniętych można doszukać się w raportach Międzynarodowego Funduszu Walutowego czy OECD.
Bińczyk: Ludzkość jest dziś jednocześnie supersprawcza i bezradna!
czytaj także
Niestety najnowsze badania wskazują, że optymizm związany z ideą rozdzielenia wzrostu gospodarczego od wzrostu emisji jest nieuzasadniony. Okazuje się bowiem, że owszem, decoupling może działać w przypadku gospodarek rozwiniętych, które przeszły już etap rozwoju opartego na węglu i innych paliwach kopalnych. Jeżeli jednak wszystkie światowe gospodarki dalej będą trzymały się obecnej, prowzrostowej trajektorii, nasza planeta nie ma szans. A to dlatego, że kraje mniej rozwinięte zwyczajnie nie zdążą wydostać się z gospodarki opartej na paliwach kopalnych wystarczająco szybko, tzn. zanim dojdzie do klimatycznej katastrofy.
Innymi słowy, z powodu skupiania sie na przyroście PKB, Ziemia nie zdąży w porę z planowana transformacją energetyczną, szczególnie jeśli uwzględnimy przewidywany przyrost naturalny oraz rozbudzone aspiracje społeczeństw Globalnego Południa, przede wszystkim zaś społeczeństwa chińskiego.
Powyższe prowadzi do smutnego wniosku, że, o ile nie nastąpi jakiś nieprzewidziany dotąd przełom technologiczny, decoupling nie zadziała.
Rola sektora finansowego
Eksperci sektora finansowego publikują coraz więcej raportów i wygłaszają coraz śmielsze wystąpienia, przekonując, że fundamentalne zmiany są konieczne, aby w miarę suchą stopą przejść z gospodarki opartej na paliwach kopalnych do gospodarki opartej na energii odnawialnej.
czytaj także
Stąd coraz śmielsze pomysły, by instytucje finansowe miały np. obowiązek informować inwestorów o zwiększonym ryzyku związanym z tymi produktami, których wartość opiera się na energii z węgla, ropy naftowej czy gazu, bądź których wartość i ryzyko są bezpośrednio powiązane ze zmianami klimatycznymi (na przykład: akcje i obligacje firm paliwowych czy instrumenty pochodne powiązane z ubezpieczeniami od katastrof naturalnych). Dzięki temu inwestorzy, mający świadomość zwiększającego się ryzyka, przekierują część pieniędzy na te firmy, które mniej zatruwają środowisko (tzw. sektor green finance).
Jak ważny jest ten proces i jak ważna jest rola sektora finansowego w transformacji energetycznej pokazuje poniższy wykres pochodzący z niedawnej analizy Banku Anglii. Przedstawia on coroczny procentowy wzrost emisji dwutlenku węgla na świecie. Okazuje się, że w roku 2009 przyrost CO2 w atmosferze był ujemny, co było bezposrednią konsekwencją światowego kryzysu finansowego i braku środków na nowe inwestycje. Wniosek z tego płynie taki, że jeżeli ograniczymy kredytowanie tych sektorów gospodarki, które w głównej mierze odpowiadają za emisję gazów cieplarnianych, redukcja dwutlenku węgla w atmosferze nastąpi de facto automatycznie.
Mimo publikacji wielu raportów i kolejnych badań globalnych instytucji finansowych, wszystko to sprawia wrażenie sztuki dla sztuki. W dalszym ciągu brakuje bowiem regulacji, które zmuszałyby instytucje finansowe do podejmowania jednoznacznych kroków na rzecz walki ze zmianami klimatycznymi.
Wszystkie z wymienionych powyżej rekomendacji są dobrowolne i nie przewidują żadnych kar finansowych za niedostosowanie się do opisanych standardów. Sprawia to wrażenie, jakby szefowie globalnych korporacji i banków centralnych uprawiali zręczny PR, medialne alibi, do którego będą mogli się odwołać kiedy będzie już za późno na zmiany („przecież próbowaliśmy”).
czytaj także
Podobnie jak w przypadku fetyszyzacji PKB, uderza dość naiwna i ideologiczna wiara w to, że zderegulowany sektor finansowy dobrowolnie zrobi coś, co jest sprzeczne z jego krótkoterminowym interesem.
A przecież istnieją sposoby, by w niedalekiej przyszłości odsunąć widmo globalnej katastrofy – kluczem jest właśnie sektor finansowy. Po pierwsze banki centralne mają narzędzia, żeby pokierować (tworzone z niczego przez banki komercyjne) pieniądze jak najdalej od paliw kopalnych i w kierunku technologii bardziej przyjaznych środowisku. Powinno to znacząco wyhamować pęd ludzkości ku klimatycznej katastrofie.
Po drugie sektor bankowy może zostać przeorganizowany w ten sposób, żeby naprawdę służył lokalnym społecznościom. Świetnym przykładem są banki niemieckie, czyli przede wszystkim 1500 małych banków lokalnych (tzw. Volksbanki), których współwłaścicielami są mieszkańcy danego regionu.
czytaj także
W kontekście walki ze zmianami klimatycznymi jest to rozwiązanie bardzo efektywne – w przeciwieństwie do scentralizowanego sektora finansowego, który operuje na wysokim poziomie abstrakcji i tak naprawdę nie ma pełnej informacji na temat warunków gospodarczych danego regionu, lokalni mieszkańcy dużo lepiej orientują się w sytuacji swojego miasta bądź wsi i widzą co dzieje się z otaczającym ich środowiskiem. Dlatego też będą podejmować dużo lepsze decyzje dotyczące lokalnych inwestycji – także w kontekście ochrony klimatu i środowiska.
Zmiana podejścia
Kluczowy problem polega jednak na tym, że na dłuższą metę nie ma większego znaczenia, czy pod względem ideologicznym identyfikujemy się z obozem „keynesowskiego konsensusu”, a więc wierzymy w aktywną rolę państwa w gospodarce i progresję podatkową, czy bardziej odpowiada nam tzw. neoliberalizm i drapieżny kapitalizm lat 80. Główną osią zarówno lewicowej, jak i prawicowej ekonomii jest bowiem obsesja dotycząca wzrostu gospodarczego, czyli: produkujmy więcej, produkujmy szybciej, zalewajmy świat nowymi rzeczami, kupujmy, kupujmy, kupujmy.
Neoliberałowie z keynesistami kłócą się głównie o to, jak owoce tego wzrostu najlepiej dzielić i czy szybciej rosną społeczeństwa równe czy nierówne. Niestety osiągnęliśmy już limit, który jest w stanie wytrzymać nasza planeta. Kontynuacja światowej polityki mierzonej wg wzrostu PKB to zatem recepta na samobójstwo. Dlatego właśnie najtrudniejszym zadaniem, które stoi przed politykami, naukowcami i aktywistami jest dziś uczciwe postawienie sprawy, szczególnie wobec społeczeństw bogatej Północy – obecny poziom życia i stopień zużywania zasobów są na dłuższą metę po prostu niemożliwe.
Możemy bez przerwy stawiać farmy wiatrowe, rozbudowywac panele słoneczne i promować auta na prąd (swoją drogą, wszystkie te technologie również oznaczają zużycie zasobów i emisję gazów cieplarnianych w procesie produkcyjnym) – to nic jednak nie da, jeżeli fundamentalnie nie zmienimy swoich nawyków konsumpcyjnych.
Część naukowców już dawno zdała sobie sprawę, że istnieją dużo lepsze alternatywy wobec PKB, które mogą pomóc w oszacowaniu szeroko pojętego rozwoju. Przykładowo, można używać wskaźników, które poza zwykłym przyrostem produkcji biorą pod uwagę rosnące nierówności, wykonaną pracę, która w PKB nie jest brana pod uwagę (np. prace domowe) czy koszty związane z dewastacją środowiska. Co najważniejsze – wiele z tych alternatyw pokazuje, że nie ma sensu skupiać się tylko na ilości wytworzonych dóbr, gdyż jest to dosyć pokraczna metoda na mierzenie poziomu ludzkiego szczęścia.
czytaj także
Z powyższego płynie nadzieja, że jesteśmy w stanie porzucić narrację „więcej!” i zamienić ją na narrację „lepiej!”. Słynna keynesowska przepowiednia sprzed niemal 100 lat, że w obecnych czasach ludzie będą pracować nie dłużej niż 15 godzin tygodniowo nie sprawdziła się – właśnie dlatego, że daliśmy się wmanewrować w niekończącą się pogoń za nieograniczonym wzrostem. Pogoń, która niekoniecznie sprawia, że żyje nam się dostatniej. Czas na liderów z prawdziwego zdarzenia, którzy będą mieli odwagę, żeby to zmienić.