Gospodarka

Recepty DiEM25 przerastają wyobraźnię współczesnych elit

25 marca w Rzymie DiEM25 ogłosi program Nowego Ładu dla Europy.

Jeśli ktoś jeszcze potrzebował dowodu, że DiEM25 (Democracy in Europe Movement 2025) nie jest gromadą oszalałych jakobinów pragnących ściąć głowę Angeli Merkel i ministrowi Schäuble, podpalić EBC i siedzibę Komisji Europejskiej, a na gruzach Wspólnot zbudować jakiś post-ludzki pseudoraj – otrzymał go wraz z Nowym Ładem dla Europy.

Nowy Ład dla Europy

czytaj także

Program ruchu współtworzonego przez Janisa Warufakisa jest bardzo pragmatyczny, nastawiony – w założeniu przynajmniej – na ratowanie Unii Europejskiej w warunkach, jakie mamy i na minimalizację strat, jeśli Unii uratować się nie da. Postawiona diagnoza problemów (ekonomiczno-społecznych) Europy mieści się w lewym skrzydle głównego nurtu debaty, przynajmniej tej prowadzonej w think-tankach i na uczelniach. Recepty DiEM25 przerastają już nieco wyobraźnię współczesnych elit politycznych Europy, ale umówmy się, poprzeczka nie jest tu postawiona zbyt wysoko. Cały program od biedy można nazwać „radykalnym”, w tym sensie, że stara się dotrzeć do korzeni problemów, ale żadnej z propozycji, nawet jeśli kontrowersyjnej, nie grozi zarzut oderwania od rzeczywistości. Autorzy manifestu wyraźnie nie wierzą w regułę „im gorzej, tym lepiej” rozumiejąc, że spalona ziemia nigdy nie będzie dobrą glebą dla lewicy i progresywnej polityki.

Spalona ziemia nigdy nie będzie dobrą glebą dla lewicy i progresywnej polityki.

Na kontrze do części lewicy apokaliptycznej („niech neoliberalną Unię piekło pochłonie”), ale i eurosceptyków a’la Wolfgang Streeck („państwo narodowe to ostatnia reduta demokracji”) Diemowcy wskazują, że o Europę zjednoczoną, na bazie tego, co jest, walczyć warto. Po prostu dlatego, że – alternatywne – protekcjonizm gospodarczy i zamknięcie granic na przepływy towarów (a zwłaszcza ludzi!) nikomu nie pomogą ani nie sprawią, że znikające w wyniku porażki konkurencyjnej fabryki i stocznie odrodzą się niczym feniks z popiołów. Warufakis wyraźnie odrobił tu lekcję Keynesa z lat 30. wskazującego, że polityka „zagłodź sąsiada” (walcz z kryzysem zamykając dostęp do własnego rynku) nie tylko nie przynosi ożywienia gospodarczego ani nie pozwala odzyskać kontroli nad gospodarką, ale raczej wpędza narody w spiralę stagnacji i coraz bardziej agresywnych nacjonalizmów. W naturalny sposób ustawia to cały program DiEM25 na kontrze do wizji Donalda Trumpa i europejskiej prawicy populistycznej – ale także projektów „europejskiego centrum” z jego Europą wielu prędkości.

Zagłodź swojego sąsiada?

Podstawowa sprzeczność współczesnego kapitalizmu diagnozowana jest słusznie: to niemożność produktywnej alokacji kapitału, albo mówiąc konkretniej, radykalny przerost oszczędności przedsiębiorstw nad inwestycjami. Korporacje (zwłaszcza niemieckie) siedzą na górze gotówki, ale inwestycji w kluczowych sektorach brakuje – w tej sytuacji autorzy Nowego Ładu proponują dość klasyczne rozwiązanie w duchu keynesowskim, czyli inwestycje publiczne, skupione zwłaszcza w zielonych sektorach gospodarki. To one miałyby zaradzić głównej bolączce społecznej współczesnej UE, za jaką autorzy uważają powszechną skalę pracy poniżej kwalifikacji i wymuszoną ekonomicznie migrację mas pracowniczych.

Tym „ogólnie słusznym” założeniom towarzyszy, co istotne, świadomość politycznych wyzwań i właściwej sekwencji zmian. Najsłuszniejsze bowiem idee nie przemawiają do ludzi mocą swej racjonalności. Warufakis jest świadomy, że dla powodzenia jakichkolwiek planów odnowy potrzeba – tu i teraz – namacalnego efektu społecznego. Rozwiązania odczuwalnego przez ludzi, które z czasem przetworzy się na zbiorowe i powszechne poczucie korzyści z przynależności do UE, wywrze szybki (stymulujący) efekt gospodarczy, a do tego wzmocni poczucie realnej suwerenności społeczeństw. Realnej, a więc nie wyrażonej w symbolach, retoryce, względnie wolności stawiania płotów na granicach, lecz związanej ze stabilizacją gospodarczą, która pozwala na prowadzenie przez państwo podmiotowej polityki.

Projekt „na zaraz” to europejskie bony żywnościowe, coś w rodzaju amerykańskich food stamps, pozwalające na redukcję najbardziej uciążliwych przejawów ubóstwa, dramatycznie narosłych w Europie po roku 2008; później także ubezpieczenie od bezrobocia i dopłaty do najniższych emerytur; poza tym przewidywany jest plan wzmocnienia praw lokatorskich, dopiero w dłuższej perspektywie zakładający istotne wsparcie materialne budowy mieszkań socjalnych. Projekt na dłuższą metę – może najciekawszy w całym programie DiEM25 – to gwarancja pracy w miejscu zamieszkania. Uprzedzając głosy sceptyczne: nie, to nie jest pomysł rodem z komuny. Idea pełnego zatrudnienia przyświecała społeczeństwom kapitalistycznego Zachodu co najmniej od II wojny światowej, a formalnie podpisano się pod nią nawet w Strategii Lizbońskiej.

Projekt na dłuższą metę – może najciekawszy w całym programie DiEM25 – to gwarancja pracy w miejscu zamieszkania.

Pomysł, aby z podatku od wartości ziemi użytkowanej przez korporacje finansować zatrudnienie – w służbach publicznych i organizacjach pozarządowych – jest o tyle interesujący, że pozwalałby namacalnie przełożyć „solidarność europejską” na dobrostan lokalnych wspólnot. Tworzenie miejsc pracy w miejscu zamieszkania, w porozumieniu z władzami lokalnymi zgłaszającymi konkretne potrzeby, znacznie łagodziłoby tarcia związane z migracjami wewnątrz UE, od problemu „eurosierot” po wywołany (między innymi) masowym napływem przybyszów nacjonalizm i szowinizm. Obok realizacji potrzeb wspólnot lokalnych warto byłoby oczywiście brać pod uwagę ogólne priorytety zatrudnienia, które zresztą autorzy sygnalizują – w niektórych częściach Europy dramatycznie potrzeba płatnej pracy opiekuńczej, ale także różnych form pracy socjalnej (integracja imigrantów i, generalnie, wykluczonych społecznie), no i przede wszystkim pracy „robotniczej” przy remontach i odtwarzaniu infrastruktury.

Projekt gwarancji pracy w miejscu zamieszkania z niewysokim wynagrodzeniem nie ma być panaceum na wszystkie problemy, ale łagodzić warunki migracji ekonomicznych, czyniąc je w większym stopniu wyborem, a w mniejszym sprawą przymusu ekonomicznego. Pytanie brzmi, rzecz jasna, na ile zasoby ludzkie poszczególnych wspólnot lokalnych pokrywają się – nawet jeśli rozwiązany zostanie problem finansowania zatrudnienia – z potrzebami; zdolny pracownik socjalny niekoniecznie musi być zręcznym robotnikiem zieleni miejskiej. W tym sensie zbożny skądinąd cel „zatrudnienia na miejscu” (Nowy Ład zakłada, że finansowane są miejsca pracy tylko dla lokalnych mieszkańców) może wejść w napięcie z dopasowaniem aspiracji i umiejętności pracowników do potrzebnych miejsc pracy – nie da się ukryć, że także i te czynniki, a nie tylko nierówności materialne, stały za tak wielką mobilnością siły roboczej w Europie.

Inne postulowane przez DiEM25 pomysły są dosyć tradycyjne (na lewicy), tzn. mowa jest o inwestycjach w „zieloną gospodarkę” finansowanych z emisji europejskich obligacji, a także szeregu rozwiązań naprawczych w sektorze bankowym i finansowym oraz uwspólnieniu istotnej części zadłużenia publicznego państw członkowskich UE. Nie ma tu żadnych wytrychów ani rozwiązań cudownych, za to wskazane są kryteria i logika pożądanych zmian, trochę w duchu socjaldemokratycznej zasady z końca XIX wieku, że „ruch jest wszystkim, cel jest niczym”. Bo nawet Marksowska z ducha deklaracja, że „kapitalizmu na dłuższą metę nie da się ucywilizować – przede wszystkim dlatego, że jak żaden inny system podkopuje sam siebie poprzez innowacje technologiczne, generujące nadwyżkę mocy produkcyjnych, nierówności i niedostateczny zagregowany popyt na dobra i usługi” sprawia – w świetle proponowanych w dokumencie konkretnych rozwiązań– wrażenie raczej gestu na rzecz radykalniejszej publiczności niż zapowiedź, że Międzynarodówka Postępowa roznieci płomień rewolucji. Inna rozbieżność dotyczy faktu, że całość dokumentu przenika retoryka demokracji i „odzyskania demokratycznej kontroli”, aczkolwiek praktyka wdrożonych rozwiązań składałaby się raczej na postępową, kontrolowaną technokrację w zielono-socjaldemokratycznym duchu.

Czego się pan boi, panie Draghi?

czytaj także

Najpoważniejsze wątpliwości, gdy chodzi o proponowane rozwiązania, budzą pewne aspekty projektu „publicznej platformy płatniczej”. Chodzi o zbudowanie czegoś w rodzaju narodowych systemów kont indywidualnych, które pozwoliłyby ominąć pośrednictwo usług komercyjnego systemu bankowego, dały państwu możliwość pożyczania pieniędzy od obywateli bez pośrednictwa rynku obligacji, a nawet „wykorzystać część nadwyżek płynności ze swojego publicznego systemu płatności” na użytek potrzebnych inwestycji publicznych. To wszystko miałoby zwiększyć „fiskalne pole manewru” poszczególnych państw i dać im nieco oddechu, znów, zwiększając zbiorowe poczucie suwerenności obywateli wobec abstrakcyjnych sił rynków.

Fajnie? Tylko ilu obywateli z entuzjazmem (demokracja!) powita wizję, w której np. minister Kamiński radośnie zagląda im w konta, by minister Morawiecki mógł ich „wolne środki” (oczywiście z gwarancją zwrotu, ubezpieczeniem i dla dobra wspólnego) wydać np. na Centralny Dworzec Kolejowy? Trudno też nie zapytać, czy aby skłonność obywateli do powierzania kurateli państwa ich środków finansowych nie byłaby odwrotnie proporcjonalna do stanu ich posiadania (bo np. uniknięcie opłat bankowych dla najuboższych mogłoby być faktycznie atrakcyjne)?

Osobny temat to wskazywane źródła finansowania słusznych, bądź przynajmniej ciekawych propozycji. Emisja obligacji połączona z zapowiedzią ich wykupu, gdyby ich podaż okazała się zbyt wielka, to nowy wariant „luzowania ilościowego”, jakie EBC prowadzi od lat, z tą różnicą, że cała operacja służyłaby finansowaniu inwestycji publicznych, a nie pompowaniu wartości aktywów finansowych – pomysł dla socjaldemokratycznego projektu dość naturalny. Drugie źródło to podatek od wartości ziemi (poza rolną) użytkowanej przez korporacje, odwrotnie proporcjonalny do liczby zatrudnionych – byłby to w domyśle podatek od luksusowych powierzchni biurowych w centrach wielkich miast. Z punktu widzenia lewicy kontrowersje niemal żadne – i z pewnością lepszy to sposób artykulacji ludowego gniewu na korporacje niż bicie na ulicy hipsterów w rurkach.

DiEM25 proponuje poza tym jeszcze dwie metody finansowania – one budzą już jednak pewne wątpliwości. Pierwsza to podatek od emisji CO2 – co do zasady słuszny, bo sprzyjający koniecznej na dłuższą metę dekarbonizacji gospodarki, ale problematyczny ze względu na to, w jak nierówny sposób dotyka różnych krajów członkowskich UE. Biorąc pod uwagę boje Europy Środkowej, z Polską na czele, przeciwko polityce klimatycznej UE, może to być ten element Nowego Ładu, który uczyni go projektem tyleż postępowym, co ekskluzywnym – sugerowana stawka podatku w wysokości 30 euro za tonę emisji dwutlenku węgla to ponad 3,5-krotnie więcej niż wynosi prognozowana na najbliższe lata cena uprawnień do emisji. Istnieje zatem ryzyko, że w efekcie oporu politycznego części członków UE, projekt DiEM25 zbiegnie się, gdy chodzi o skład jego uczestników, z tak krytykowaną przez autorów koncepcją „federacji w wersji light”, dokonującej się (zapewne) w znacznie mniejszym niż 27 państw gronie.

Ostatni wątek finansowy dotyczy tzw. Powszechnej Dywidendy Podstawowej – formy dochodu gwarantowanego, niezależnego od pracy, ale nie finansowanego z podatków (co budziłoby antagonizm między pracującymi biednymi a bezrobotnymi, na co słusznie wskazują autorzy). Źródłem środków na PDP byłyby zyski z kapitału – część akcji z każdej pierwszej emisji publicznej w Europie wchodziłaby w skład publicznego depozytu, z którego dywidenda finansowałaby bezwarunkowe, powszechne świadczenie uzupełniające dotychczasowe systemy socjalne w Europie. W czasach, gdy bardzo wiele firm czerpie zysk z nieodpłatnej pracy symbolicznej mas ludzi (Facebook) zwiększenie obciążeń kapitału wydaje się słuszne; pytanie brzmi tylko, jak wielka część akcji przedsiębiorstw musiałaby zostać przeznaczona na taki cel – warto przypomnieć, że wysokość wszystkich dywidend wypłaconych z udziałów spółek notowanych na GPW wyniosła w 2016 roku około 25 miliardów złotych (nie licząc spółek z siedzibą za granicą – poniżej 19 miliardów), a więc daleko mniej niż wynosiłyby potrzeby finansowania dochodu podstawowego na użytek Polski.

Programów gospodarczych, które miałyby zbawić Europę, co nieco już powstało – przygotowywały je liczne think-tanki, grupy intelektualistów i partie polityczne. W tym przypadku jądro programu wydaje się racjonalne, choć mimo przywoływania licznych przykładów środkowoeuropejskich, wyraźnie widać południowo-centryczny fokus autorów i koncentrację na krytyce neoliberalizmu – z punktu widzenia Polski teza o dotychczasowej redystrybucji w ramach UE, która miałaby wzbogacić jedynie lokalnych oligarchów, zwyczajnie się nie broni; z drugiej zaś strony różnice ekonomiczne (motywujące do emigracji) między Południem i Wschodem Europy, a jej „Północą” są starsze nie tylko od kryzysu roku 2008 i polityki oszczędnościowej, ale nawet od całej epoki neoliberalnej. To wszystko jednak szczegóły. Rozstrzygające będzie co innego.

DiEM25 jest demokratycznym ruchem społecznym, który pragnie odzyskać dla obywateli kontrolę nad procesami gospodarczymi i przy okazji uratować projekt integracji europejskiej – a do tego pragnie dla swojego projektu porwać masy. Ale o tym, czy Nowy Ład dla Europy się zmaterializuje politycznie, a projekt europejski zostanie uratowany zdecyduje także i to, na ile trzeźwe okażą się rządzące Europą elity. Na ile zdolne będą myśleć „racjonalnie i bez alienacji” nawet bez wielkich rozruchów, wojen i innych kataklizmów społecznych; jak szybko zrozumieją, że do odbudowania Europy z gruzów po 2008 roku nie wystarczy sentymentalne wzdychanie do Wielkich Ojców Założycieli ani wlepki z żółtymi gwiazdkami na niebieskim tle dodawane do opiniotwórczych gazet w rocznicę Traktatów Rzymskich.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij