Z okazji brukselskiej klęski Jarosława Kaczyńskiego z całą mocą powraca europejski „patriotyzm Parady Schumana”. Nie, żebym miał coś przeciwko.
Sam nigdy nie szedłem machać chorągiewką, ale pamiętam, jak bodaj rok przed referendum unijnym z grupą przyjaciół spoglądaliśmy na nieco odpustowy pochód w Koszalinie z dozą życzliwości. Bardzo sprzyjał temu fakt, że dwóch kolegów z liceum próbowało Paradę zagłuszyć, skandując przy pomocy pielgrzymkowej szczekaczki „Unia Europejska to banda złodziejska”. A z okazji akcesji, na tydzień przed maturą, „zrobiliśmy” sporo piw, zupełnie nieironicznie.
W pełni rozumiem sentyment do idei UE, tej naszej ostatniej utopii, o wiele bardziej przecież ludzkiej i szlachetnej niż np. Balcerowiczowski kapitalizm. Sklejona była ona z różnych marzeń, niekoniecznie spójnych, ale nie o logiczną koherencję w takich wizjach czy utopiach chodzi. Robotnicy liczyli na przestrzegane BHP i przyzwoite płace, ambitni prymusi na dostępne studia za granicą, ateistki, geje i feministki na prawdziwe równouprawnienie i powściągnięcie władzy Kościoła, tzw. szarzy obywatele na ucywilizowanie biurokracji, a staromodni inteligenci na to, że już niedługo będą prowadzić życie jak Julie i Olivier w Niebieskim Kieślowskiego.
Wyszło z tym różnie, ale wyszło z pewnością na plus – wie to każdy, kto był na wsi przed epoką dopłat, kto jeździł po Polsce TLK przed modernizacją torowisk i kto poruszał się samochodem zanim środki europejskie pozwoliły Platformie Obywatelskiej prześcignąć wreszcie NSDAP w rankingu partii budujących w Polsce autostrady. Jest co kochać, jest czego bronić. Radosny europeizm to także niezły wehikuł polityczny w dzisiejszej Polsce – lęk przed wypadnięciem z procesu integracji to najmocniejszy wspólny mianownik łączący wyborców od centroprawicy po mniej czy bardziej liberalną lewicę.
Lęk przed wypadnięciem z procesu integracji to najmocniejszy wspólny mianownik łączący wyborców od centroprawicy liberalną lewicę.
Podsumowując, niebieskie kubki, znaczki i chorągiewki, a nawet plakaty z Donaldem Tuskiem to nie musi być przejaw infantylizmu, ile zrozumiały wyraz entuzjazmu, a choćby życzliwości dla wielkiej Sprawy – zjednoczonej Europy z Polską w środku. Sprawy, która ostatnimi czasy jakby znów przestała być oczywistością. Machajmy zatem chorągiewkami, wieszajmy sobie prezydenta Europy w sypialni, kochajmy Europę w tak piękną rocznicę, jak 60 lat od podpisania traktatów rzymskich. Ale, na miłość boską i Rozum Dziejów – spróbujmy też chwilę pomyśleć o tym, co naprawdę uczyniło europejski projekt wielkim. I co sprawiło, że w ogóle był kiedyś możliwy. A więc: krótko i na temat.
Powojenne jednoczenie Europy to projekt elitarny – raczej gabinetowy niż wiecowy, choć frekwencja na robotniczych wiecach i radykalizm pisanych na murach haseł wzmagały poczucie, że elitom „pod dupą się pali”, w związku z czym potrzeba działań odważnych i wizjonerskich. W tamtym kontekście – wrogich czołgów na Łabie, traumy Zagłady i zrujnowanej Europy – ówcześni ojcowie-założyciele, zarówno ci od podpisów w salach balowych, ci od pisanych w więzieniach manifestów i ci od zakulisowych gier i nieformalnych wpływów, rozumieli dobrze kilka rzeczy.
Po pierwsze, uznawali, że w chwilach historycznych, przełomowych, egzystencjalnych dla całego kontynentu są rzeczy ważne i ważniejsze, np. podtrzymanie pokoju i zapobieżenie konfliktom jest ważniejsze od wąsko pojmowanych interesów własnych narodów, ale także uprzedzeń własnych rodzin ideologicznych – a pamiętajmy, że twórcy idei i praktycy integracji wywodzili się z opcji różnych, od socjaldemokracji (Paul Henri-Spaak), przez najliczniejszą w tym gronie chadecję (Robert Schuman, Konrad Adenauer, Alcide de Gasperi) aż po rewolucyjny marksizm (Altiero Spinelli), reprezentując kraje, w których świeża i żywa była pamięć wzajemnych rzezi.
Po drugie, wiedzieli doskonale, że napięcia społeczne, nierówności i masowa frustracja to podglebie dla rozmaitych zaraz, od nacjonalizmu i rewanżyzmu po sowiecki bolszewizm – i nawet najbardziej natrętna moralistyka (liberalna czy chrześcijańska) ich nie powstrzyma, ale nadzieja na przyszłość, strach przed śmiertelnym zagrożeniem, a do tego zbiorowe negocjacje kontraktu społecznego dają na to szanse. I dlatego tworzyli warunki dla budowy powojennych państw opiekuńczych w duchu Keynesa, a nie Hayekowskiej dżungli konkurujących monad.
Po trzecie wreszcie, po latach politycznych błędów i wypaczeń zorientowali się, że czasem warto wyciągać wnioski z przeszłości i gdy jakieś rozwiązanie przyniosło katastrofę – bo np. realia zweryfikowały błędną doktrynę – to warto wypróbować jakieś inne. Dlatego zdecydowali się odbudować Niemcy zamiast zamienić je w wielkie pole kartofli (tzw. plan Morgenthaua), a nawet umorzyć niewątpliwym podpalaczom świata zaciągnięte długi zamiast wpędzać już pokonanych w nędzę, jak po traktacie wersalskim.
To prawda, że wtedy nie było jeszcze Twittera ani Maksa Kolonki, a w telewizji nie pokazywano Wiadomości TVP. Było za to sporo wciąż nieuprzątniętych ruin w połowie kontynentu, wizja wojny atomowej na horyzoncie, parę autorytaryzmów w granicach zachodniej Europy a nie tylko u jej bram, a do tego świeża pamięć hiperinflacji, epidemii i fali pogromów oraz odwetu za wojenne krzywdy. Jak by powiedział Ryszard Ochódzki: z samych filmów wiemy, jak było ciężko.
Teraz też nie ma lekko, ale jest promyk nadziei. Zmitygowana przez wyborców europosłanka Danuta Hübner wyraziła skruchę za swą nieuważność i podpisała się pod równościową rezolucją Parlamentu Europejskiego. Piszmy więc, protestujmy, naciskajmy. Tusku (i cała reszto), musisz! Ruszyć dupę i posłuchać obywateli, choćby tych z Diemu, skoro wam niczym krowie na rowie wyłożyli, co i jak trzeba zrobić. Coby piękna 60. rocznica traktatów rzymskich nie była ostatnią tak okrągłą za życia drogiej europejskiej jubilatki.