Kraj

Ikonowicz: Polityka bez klas i bez klasy

Kiedyś bycie obrzydliwie bogatym wiązało się z pewnym zażenowaniem. Dziś powodem do wstydu jest bieda, a bogactwo to wyłącznie tytuł do chwały, niezależnie od tego, czy zostało odziedziczone albo pochodzi z lichwy, spekulacji, czy przejmowania majątku wspólnego. Lewica przestała wierzyć w walkę klas – i dlatego ją przegrała.

Kiedy odrzucamy walkę klas i interes klasowy, polityka sprowadza się do walki o „elektorat”. Elektorat sejmowej lewicy to raczej ludzie o drobnomieszczańskiej mentalności, którzy w większości hołdują przekonaniu, że „zasiłki rozleniwiają”. W układzie klasowym wyborcy lewicy są tymi, którzy mają ewentualnie łożyć na politykę społeczną, a nie być jej beneficjentami. To lokuje lewicę po tej samej stronie barykady klasowej, po której znajdują się Platforma Obywatelska i Konfederacja.

Zapytałem kiedyś na posiedzeniu Prezydium Klubu Parlamentarnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej: dlaczego nie zajmujemy się biednymi? Odpowiedziano mi: bo oni nie głosują.

Prawica i liberałowie umieją w walkę klas. Dlaczego lewica nie umie?

Ta odpowiedź wiele wyjaśnia. Nie chodzi już o sprawiedliwość społeczną, upodmiotowienie świata pracy, nie chodzi o budowę państwa opiekuńczego. Chodzi o głosy. Chodzi o władzę. Oczywiście, żeby tę władzę zdobyć, trzeba mieć poparcie opiniotwórczych środowisk i kół finansowych. Za kształtowanie opinii publicznej odpowiada górne 10 proc. najzamożniejszych Polaków. To elity toczą debaty w mediach i one wyznaczają trendy i tematy owych debat. Proletariat, klasa ludowa, ludzie pracy w są w tych debatach całkowicie nieobecni. Są oni co najwyżej przedmiotem, a nie podmiotem dyskusji.

Kiedy wyrażałem myśl, że na listach wyborczych, przynajmniej lewicy, powinni się znaleźć robotnicy, a samych robotników fabrycznych jest w Polsce 5 milionów, panowie redaktorzy nie posiadali się ze zdumienia. Jak to? Robotnik w sejmie ma decydować? Tak, bo ma najważniejszą kompetencję. Podejmowane tam decyzje dotyczą jego i jego klasy.

Kiedy upierałem się, że klasa pracująca nie tylko istnieje, ale nawet strajkuje, a te strajki nierzadko są udane, Ryszard Petru odpowiedział, że „on nie wie, co to jest udany strajk”. I to było stanowisko ściśle klasowe. Przedstawiciel świata właścicieli nie umie się utożsamić z walką ludzi pracy, a faktu wystrajkowania wyższych płac nie uważa za pozytywny obrót rzeczy. Bo pana Petru i większości medialnych dyskutantów nie obchodzą płace, tylko zyski.

Rewolucja obcinała panom głowy. Piketty wierzy, że wystarczy ich opodatkować

Oczywiście, są w Sejmie wrażliwi społecznie inteligenci, którzy dobrze życzą klasie robotniczej. Problem w tym, że nie mają zupełnie żadnego zaplecza społecznego, bo ludzie pracy zostali pozbawieni świadomości klasowej, woli wspólnego dążenia do realizacji swego klasowego interesu. To wynik dziesięcioleci neoliberalnej propagandy, która w ogóle nie operuje pojęciem świata pracy.

Każdy, kto ma jakieś kłopoty finansowe, jest z mety kwalifikowany jako nieudolny, frajer, a nawet leń i pijak. W obawie przed taką oceną ludzie, którzy ledwo wiążą koniec z końcem, wmawiają sobie, że należą do klasy średniej. Bo ona w odróżnieniu od klasy robotniczej jest w mediach hołubiona jako owa „sól ziemi”. Solą ziemi są też przedsiębiorcy, którzy zastąpili klasę robotniczą w roli awangardy ustrojowej. Dlatego ilekroć mamy w Polsce jakiś nagły problem – pandemię, inflację czy wojnę – władza w pierwszej kolejności troszczy się o pracodawców, niewiele uwagi poświęcając zwykle o wiele gorszemu losowi pracowników. Bo pracownicy nie istnieją, są tylko konsumenci. Konsumenci są OK, bo dają przedsiębiorcom zarobić – a pracownicy to kłopot, bo chcą więcej zarabiać.

To właśnie interes klasowy pozwolił na moralne przebiegunowanie. Kiedyś bycie obrzydliwie bogatym wiązało się z pewnym zażenowaniem. Dziś bogactwo to tylko tytuł do chwały, a bieda to powód do wstydu. Biedni są źli, bo chcą jeść, mieszkać, leczyć się, a nie mają czym za to wszystko zapłacić. Tak myślą ci na górze, którym do głowy nie przyjdzie, że zdobycie pieniędzy nie wszystkim przychodzi tak łatwo jak im. I że nie wystarczy się schylić, żeby mieć.

Dlaczego należałoby się wstydzić bogactwa? Bo rzadko wynika z osobistych zasług. Najczęściej bierze się z pozycji społecznej, podwieszenia politycznego czy chodzenia po trupach tych, którym się nie wiedzie. Olbrzymie fortuny powstają z lichwy, spekulacji nieruchomościami, że nie wspomnę już o prywatyzacji czy reprywatyzacji. Należy się więc wstydzić choćby dlatego, że ze wspólnego majątku narodowego uszczknęło się nieproporcjonalnie więcej, zostawiając innym za mało. Bogactwo jednych powoduje niedostatek reszty. Polska to kraj największych nierówności ekonomicznych w Unii Europejskiej, tak wynika z badań Thomasa Piketty’ego i jego zespołu. Wprawdzie autor Kapitału w XXI wieku jest hołubiony na salonach za jego podważanie marksizmu, ale jego głos w sprawie nierówności jest w mediach dyskretnie przemilczany.

Żyje w naszym kraju 16 milionów ludzi pracy najemnej. Wszystko, co mamy, to oni wytworzyli. Nic nie powstaje bez ich pracy. Sam kapitał jest jałowy. A jednak ta rzesza twórców wszystkiego nie ma swojej politycznej reprezentacji. Gdyby miała, poradzilibyśmy sobie z problemem umów śmieciowych, z którymi poradziła już sobie Rumunia.

Biedni się nie buntują. Dlaczego kapitaliści muszą zwalczać demokrację

Oczywiście, część „salariatu”, czyli ludzi zarabiających na życie własną, a nie cudzą pracą, zarabia całkiem dobrze i jest w stanie część zarobków odłożyć. Nie oznacza to jednak, że i oni nie podlegają wyzyskowi. Przeciwnie: w sektorze IT zyski, jakich pracownicy przysparzają firmom, są zawrotnie wyższe od i tak przyzwoitych wynagrodzeń. A zatem skala wyzysku jest tam większa niż np. w fabryce. Dlaczego informatycy się nie buntują? Bo wierzą w mit self-made mana, który głosi: dziś mnie okradają, a jutro jak założę firmę, będę pasożytował na pracy takich jak ja.

To nieszczęsne marzenie o byciu milionerem powoduje zbiorowy syndrom sztokholmski, który każe rzeszom biedaków utożsamiać się z elitą, wyjącą ze złości przy każdej próbie opodatkowania ich nadmiernych zarobków czy zysków. To klasyczny przykład postawy sprzecznej z interesem klasowym tych, którzy skorzystaliby niewątpliwie na transferze socjalnym, jaki owo dodatkowe opodatkowanie by umożliwiło.

W świecie, w którym „chciwość jest dobra”, odrzuca się wartości w imię korzyści. Klasycznym przykładem jest niejaki Mentzen, który powiada: „Kiedy rzucam hasło Polska bez Żydów, rosną mi słupki poparcia”. Dystansuje się w ten sposób od antysemityzmu – on tylko czerpie z niego korzyść. A korzyść ma usprawiedliwić każde łajdactwo.

Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic

Nieprzypadkowo w sprawie wypychania uchodźców na białoruskiej granicy do lasu i na bagna, żeby tam ginęli, stanowisko dwóch głównych obozów politycznych, PiS i PO, jest właściwie identyczne. Polacy są ksenofobiczni, a my, klasa polityczna, robimy jak Mentzen: dbamy wyłącznie o słupki poparcia.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Ikonowicz
Piotr Ikonowicz
Działacz społeczny, polityk
Działacz społeczny, polityk, dziennikarz, poseł na Sejm II i III kadencji. Przewodniczący Ruchu Sprawiedliwości Społecznej.
Zamknij