O Trumpie, Berlusconim, Kaczyńskim…
1.
Donald Trump po wielu kluczeniach i dryblingach odwołał wreszcie swojego szefa kampanii Paula Manaforta. Tego samego, który dostał 13 milionów dolarów od Janukowycza. kiedy wraz z takimi tuzami jak Władysław Surkow czy wcześniej Gleb Pawłowski pomagał Janukowyczowi i Putinowi likwidować pomarańczową rewolucję na Ukrainie. Może Trump jest agentem Putina nieświadomym, jak to ostatnio sugerował jeden z byłych szefów CIA, ale już jego najbliżsi doradcy okazali współpracownikami Putina całkiem świadomymi, w dodatku za rewelacyjne pieniądze.
Poprzednikiem Manaforta na stanowisku szefa kampanii Trumpa był niejaki Lewandowski, który bił się z dziennikarzami i sprawiał wrażenie człowieka raczej niezrównoważonego psychicznie. Z kolei w momencie, kiedy wyrzucał Paula Manaforta, Trump wzmocnił swoją ekipę Rogerem Ailsem, byłym szefem telewizji FOX News, którego nawet właściciel tej stacji Rupert Murdoch – przecież nie „lewak” czy nawet politycznie poprawny liberał – wyrzucił z pracy po tym, jak się okazało, że Ails molestował czołowe prawicowe i konserwatywne dziennikarki swojej telewizji. Do walki z Hillary Clinton Ails nadaje się rewelacyjnie, bo to przecież kobieta, a on jest damskim bokserem.
2.
Obserwując prezydencką kampanię wyborczą w USA, można odnieść wrażenie, że prowadzi ją wyłącznie Donald Trump. To jego twarz okupuje okładki tygodników opinii i headline’y internetowych portali. To jego błędy dają Hillary przewagę, a po jakimś czasie jego kolejne prowokacje pozwalają mu wrócić na prowadzenie. Zresztą popełniam paseistyczny błąd, oddzielając „błędy” od świadomie zorganizowanych „wydarzeń medialnych”, bo nawet nie wiadomo, które zapewnią mu zwycięstwo, a które go mogą pogrzebać. To on jednak wywołuje nieprzerwane wibracje, podczas gdy Hillary Clinton – ze swoim programem, nudną powagą, od której już się nie potrafi uwolnić – jest tylko statystką.
Internet kocha Trumpa, nawet kiedy go nienawidzi.
W zasadzie dotyczy to całych współczesnych mediów, już zdyscyplinowanych i ukształtowanych przez media społecznościowe, przez zasadę nagradzania i karania autorów tekstów i komentarzy przez rozwścieczony/rozbawiony tłum w czasie realnym („arabska wiosna” u bram, tym razem Waszyngtonu). Rozmawiając z młodymi (nieraz bardzo młodymi) Polakami i obcokrajowcami, z wyjątkową ciekawością obserwuję u nich przepływy (emocji, a może głosów) Sanders–Trump, Palikot–Kukiz, arabski socjalizm–bractwo muzułmańskie. Kiedy pytam dlaczego, jak to w ogóle możliwe, słyszę bardzo szczere: „A to mi się spodobało…”. Wybrane punktowo cytaty, obietnice, emocje, pozbawione nudziarskiego „wielkiego ideologicznego kontekstu”, w którym ja sam zawsze czytałem politykę i świat, przygnieciony „wielką narracją”, ale jednocześnie wyposażony przez nią w trwałe sensy (trwałe?! u mnie?! – no dobra, jednak trwające przez lata, bo nawet do zmiany własnego ideowego stanowiska musiałem zawsze używać całej – rozciągającej się w przestrzeni i czasie na wszystkie kontynenty i tysiąclecia – „wielkiej narracji”).
„Ponowoczesna lewica zdradziła Oświecenie”, jak mawia inny staruch od „wielkich narracji”, Jürgen Habermas. Równie dobrze mógłby zaśpiewać „Video killed the radio star”.
Polityczne przepływy obywają się dzisiaj bez „wielkiej narracji”, bez nieco cięższego i pogłębionego „stanowiska”. W rytmie zmiennych emocji tożsamościowych (dziś jestem singlem i chrzanię matki/ojców wielodzietnych rodzin, nienawidzę, jak przewijają swoje pierdzące bobasy na stoliku w mojej ulubionej knajpce, a dziś sam już jestem matką/ojcem wielodzietnej rodziny i nienawidzę singli, którzy nie pozwalają mi przewijać pierdzącego bobasa na stole w ich ulubionej knajpce; wczoraj miałem 18 lat i byłem kontestatorem, dziś mam lat 50–60, więc jestem Ryszardem Terleckim, Pawłem Kukizem, Jarosławem Sellinem…). Taki to i „perspektywizm”.
Dziś Sanders powiedział coś fajnego, jutro powie Trump. Właściwie tylko „liberałka” (parafraza za Jan Sowa/Jan Śpiewak) Hillary nie załapuje się na tę amplitudę. W tym płynnym i ulatniającym się świecie kochać Hillary jest tak samo trudno, jak kochać Hannę Gronkiewicz-Waltz.
Tylko ja to potrafię (także po reprywatyzacji), choćby za to, że po wielu latach jej rządów Warszawa po raz pierwszy (od czasu jak tu przyjeżdżałem w latach 80. ubiegłego wieku, a potem jako słoik z Paryża zamieszkałem tu w 1992 roku) przestała być szarą spluwaczką Stalina. Z kolei Hillary, której nie da się kochać jak Sandersa czy Trumpa, była w USA matką wszystkich sensownych politycznych projektów ostatnich 20 lat – nawet tych, które nazywają się „Obamacare”, a o które ona zaczęła walczyć jeszcze za prezydentury swojego miękkiego, sympatycznego męża Billa. Patrona „trzeciej drogi” (wraz z Tonym Blairem), którą też nie potrafię pogardzać tak jak nasi „new born” socjaliści.
3.
Trump i Berlusconi jako obrońcy tradycyjnych wartości – rodzinnych, religijnych. Berlusconi (ten od bunga-bunga i totalnej korupcji) był za czasów Jana Pawła II i Benedykta XVI wielokrotnie wymieniany w watykańskich papieskich mediach jako obrońca Kościoła i katolicyzmu, przyjaciel papieża, jedyna skuteczna polityczna osłona przed „multikulti”, „lewactwem” itp. – cywilizacją śmierci.
Bunga-bunga jako alternatywa dla „liberalnej cywilizacji śmierci”?
Tak, choćby tylko z tego powodu, że dla prawicowych (może są także inni) katolików włoskich i polskich Berlusconi uosabiał brutalną ziemską siłę i doczesny sukces, którego tak bardzo im (nam) wówczas brakowało. Teraz tego poczucia siły i tego doczesnego sukcesu potrzebują nawet najbardziej „antyświatowi” i świętobliwi amerykańscy ewangelikanie z „moralnej większości”. Zatem akceptują i to, że symbolem i obietnicą ich sukcesu jest Trump, najbardziej zepsuty przedstawiciel zachodniego świata. „Prawica wartości” i „prawica wiary” od dawna szuka „silnego dobra”, żeby móc odzyskać władzę w doczesnym świecie, który jej się wymknął („schizma bytu”, cyt. za Jacek Bartyzel). W latach 30. ubiegłego wieku dla niektórych europejskich katolików „silne dobro” uosabiali nawet Hitler i Mussolini (Konkordat! Konkordat!). A dla wielu polskich katolików ONR-owcy (znów uosabiają). Na tym tle Berlusconi i Trump naprawdę nie są najgorszym, co się może „silnemu dobru” w historii przydarzyć.
Trump (tak jak wcześniej Berlusconi) „nie żyje po chrześcijańsku”, jednak nawet „liczenie żon” (cyt. za Krzysztof Koehler) jest dla prawicowego katolika tematem wyłącznie, gdy można tego użyć w ataku na „lewaka” czy „liberała” (to już chyba jedno), ewentualnie w wewnątrzprawicowych porachunkach pozwalających wykończyć konkurenta do stanowisk, czasu antenowego i łamów. Jeśli jednak taki problem zdarza się w twojej bandzie, w którą zainwestowałeś interesy twoje i twojej rodziny („amoralny familiaryzm”, cyt. za Edward Banfield/Andrzej Leder), to cię nie interesuje. A już szczególnie nie rozliczasz z obyczajówki, z „grzechów”, herszta swojej bandy (politycznej, medialnej, nawet „religijnej”). Jeśli cię zatrudnia, publikuje twoje teksty, załatwia ci stanowiska i kasę. To nie jest patologia prawicowa, ale patologia władzy. Można było ją znaleźć także w otoczeniu Mitterranda czy Schrödera, nie wspominając już o Dominiku Strauss-Kahnie.
U „prawicy wartości” i „prawicy religijnej” jest to równie, a może nawet bardziej obrzydliwe, związane z równie wysoko, a może nawet wyżej podniesioną poprzeczką hipokryzji. Polska kościelna prawica, jej zaplecze medialne („Do Rzeczy”, „W Sieci”, „Gazeta Polska”) są wyjątkowo nasycone tego rodzaju patologiami i tego rodzaju hipokryzją. Co nie znaczy, że nie ma jej po innych stronach naszego politycznego sporu.
4.
Do tego antygender, antyemancypacja, która polskiej i globalnej „prawicy wartości” przypasuje zawsze. Awans społeczny ostatniej żony Trumpa, słoweńskiej modelki. Wymarzona prawicowa kobieta, świetnie znacie te marzenia z agresywnych perwersyjnych wpisów prawicowych chłopców pod tekstami albo wywiadami publikowanymi w Dzienniku Opinii KP. Szczególnie, jeśli to są teksty albo wywiady kobiet. Imigrantka, prawdopodobnie nie zawsze legalna, teraz kopie za sobą drabinę, po której się wspięła na ten wątpliwy szczyt, a rasistowskiego i antyimigracyjnego chama uważa za swojego osobistego obrońcą przed mrokami własnej przeszłości. Jak młodzi polscy brokerzy z korwinowską mentalnością, którzy założyli w londyńskim City pierwsze etnicznie polskie koło UKiP.
Sami się wspięli, a teraz wystarczy kopnąć drabinę, żeby polski motłoch nie wpełzł za nimi na trzydzieste piętro kończonej właśnie Baltimore Tower na Canary Wharf.
5.
Oczywiście największe konsystorskie dziewice globalnej (polskiej, amerykańskiej, włoskiej) prawicy wierzą, że być może za osłoną populistycznej brutalności Trumpa, Berlusconiego, Kaczyńskiego, której przecież nie lubią, wykształci się jakiś Jurek, Gowin, jakiś prawdziwy korwinizm, na który czekają, jakiś prawdziwy katolicyzm, fundamentalistyczny, bo innego nie znają, ale bez takiego aż syfu.
Na razie to jednak raczej Jurek, Gowin, amerykańscy bojownicy „moralnej większości”, włoscy katolicy… dopasowują się do Kaczyńskiego, Berlusconiego i Trumpa. A „prawdziwi korwiniści” w oczekiwaniu na nadejście utopii prawdziwie wolnego rynku uczą się ssać partyjne i nepotyczne państwo Kaczyńskiego. Jak Paweł Gruza z Fundacji Republikańskiej, który idąc na wiceministra skarbu w ekipie populistycznie udającej socjalizm (więc obiecującej bezpardonową walkę z ucieczką podatkową), pozostawił we własnym biogramie na portalu Fundacji Republikańskiej zachętę do korzystania z jego prawdziwych neoliberalnych kompetencji: „Paweł Gruza… specjalizuje się w optymalizacji podatkowej transakcji krajowych i transgranicznych, w zakresie VAT, podatków dochodowych i podatku akcyzowego. Doradza głównie w sektorze energetycznym, finansowym i nieruchomości, gdzie obsługuje od strony prawnej i podatkowej inwestycje zagraniczne w Polsce” (cyt. za wiki.republikanie.net – tacy to i republikanie, Cyceron, Machiavelli, Hamilton… by się na nich zrzygali).
Kaczyński pogardza swoimi kadrami. Zawsze nimi pogardzał. Wie, że kiedy się potknie, pierwsi utopią go w łyżce wody – oczywiście w imię wartości, których w ich oczach wcale nie uosabia w sposób idealny.
Ale wie, że dopóki może ich kupić, będą go wychwalać. Tak samo „moralna większość” wychwala dziś Trumpa i konserwatywni włoscy katolicy wychwalali Berlusconiego z jego bunga-bunga.
„Bądźcie dziećmi w sercu, ale nie w rozumie” – ta wskazówka Pawła z Tarsu (Żyda wychowanego przez Prawo, który jednak musiał intelektualnie zarządzić spuścizną chrześcijańskiego „szaleństwa Miłości”) mogła się obrócić w heglowską pracę nad historią, nad immanencją, żeby u kresu czasów połączyć „dziecko w sercu” z rozumną przebudową stworzonego świata (wtedy nawet lud stałby się rozumny, a populiści by zdechli z braku łownej i dojnej zwierzyny). Zamiast tego ta wskazówka Pawła, mam nadzieję, że wbrew jego intencjom, obróciła się w instrumentalny rozum, totalnie cyniczny. Nie tylko po stronie prawicy.
A ja? Chciałem być katechonem, opóźniającym nadejście Apokalipsy choćby o sekundę, oddalającym ją od stworzonego świata choćby o milimetr. Stąd wydawane przeze mnie na łamach KP żałosne jęki o „front ludowy na rzecz liberalnej modernizacji Polski”, w którym spotkałyby się „liberałki” i „socjalistki”, a nawet taki „konserwatysta” jak ja, odrzucający „naturalną przemoc” i dlatego marzący o Partii Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa (cyt. za Hašek, tylko że ja tak na poważnie).
Dziś, kiedy w godzinie populistycznej próby wszyscy spadamy osobno – konserwatyści, liberałki, socjaldemokraci – mogę sobie pozwolić na apokaliptyczną wizję. Video killed the radio star. Nie tylko po stronie prawicy.
6.
Jeśli jednak Hillary wygra z Trumpem (trzeba jeszcze raz wyczołgać się z apokaliptycznego bagna), to po jednej albo dwóch jej kadencjach powinna też wygrać Michelle. Będzie nieco lepszym i nieco poważniejszym prezydentem od swego męża Baraka, tak jak Hillary będzie – mam nadzieję – nieco poważniejszym i nieco dojrzalszym prezydentem od swojego Billa. O ile oczywiście media społecznościowe wymyślone przez prawicowych chłopców dla prawicowych chłopców (także tych prawicowych chłopców, którzy zupełnie błędnie uważają się za chłopców lewicowych, mimo że dawno już zdradzili Oświecenie), nie uznają, że Hillary i Michelle są jednak nudniejsze od Sandersa i Trumpa.
**Dziennik Opinii nr 237/2016 (1437)