Kraj

Za powódź niech zapłacą Amazon i korporacje paliwowe [rozmowa]

Przestańmy przeliczać wpływ klimatyczny na abstrakcyjny ślad węglowy, a zacznijmy na centymetry wody, które spadły w Kotlinie Kłodzkiej. Niech korporacje i giganci paliwowi płacą za zniszczenia powodziowe, a rząd przeprowadzi audyt wśród deweloperów budujących osiedla na terenach zalewowych – mówi Jan Mencwel.

Paulina Januszewska: Od dawna apelujesz o odpowiedzialną gospodarkę wodną i politykę klimatyczną, które łagodzą skutki ocieplenia globalnej temperatury, w tym powodzie. My na łamach Krytyki Politycznej też – ale zmiany nie nadchodzą. Spełniają się natomiast najgorsze scenariusze, jak ostatnio na Dolnym Śląsku. Nie czujesz się znużony powtarzaniem ciągle tego samego?

Jan Mencwel: Mam wrażenie, że ta dyskusja weszła na zupełnie nowy poziom. Mimo że napisałem książkę o wodzie, w ostatnim tygodniu wiele się dowiedziałem, zwłaszcza na temat ochrony przeciwpowodziowej. Tak naprawdę nie byłem w pełni świadomy, nie miałem pojęcia, w jakim położeniu się znajdujemy. I to dosłownie – bo geograficznie.

Co to znaczy?

Wydawało mi się, że mimo wszystko Polska jest dość bezpiecznym miejscem. Owszem – odczuwaliśmy skutki zmiany klimatu, jak susze i ryzyka powodzi, ale w sumie nie było aż tak źle w porównaniu z innymi krajami. Myślałem: „całe szczęście nie znajdujemy się na południu Europy, gdzie wszystko, co dzieje się w związku ze wzrostem globalnej temperatury, jest znacznie bardziej dotkliwe”.

Teraz już wiem, że to było błędne podejście, ponieważ to, co wydarzyło się na Dolnym Śląsku, pokazuje, jak ogromnym zagrożeniem są dla nas powodzie – właśnie tu, w sercu kontynentu – oraz że to bezpośredni skutek kryzysu klimatycznego. Niż genueński został napompowany niesamowitą ilością wody w wyniku parowania. Dlaczego? Bo morze było rekordowo nagrzane. To scenariusz, który będzie się powtarzał i w przyszłości może okazać się dużo gorszy w skutkach niż obecnie. To pierwszy wniosek.

A kolejne?

Przy takim poziomie opadów, jakie wystąpiły na południu kraju, nie jesteśmy w stanie obronić się przed wodą. Położenie geograficzne Kotliny Kłodzkiej uniemożliwia wprowadzenie w stu procentach skutecznej ochrony przeciwpowodziowej, gwarantującej mieszkańcom Kłodzka czy Lądka-Zdroju, że ich miasta nie zostaną zalane. Kilkadziesiąt miejscowości znajduje się w podobnej sytuacji. I szczerze mówiąc, nie wiadomo do końca, co należy zrobić, aby je uratować.

Może w pierwszej kolejności powinna powstać strategiczna mapa miejsc najbardziej zagrożonych zalaniem, żeby opracować konkretne strategie?

Wydaje mi się, że odpowiedzi, które dotąd były serwowane w takich sytuacjach, są zupełnie niewystarczające. Za najlepszy dowód niech posłuży fakt, że w różnego rodzaju inwestycje w ochronę przeciwpowodziową pompowano miliardy złotych, a i tak te miejsca zostały zalane. Wprawdzie udało się uratować Wrocław – najprawdopodobniej dzięki polderowi Racibórz – ale tam po prostu jest miejsce na skuteczną ochronę. Można było oddać rzece olbrzymi teren, przesiedlić niewielką miejscowość.

Tymczasem na przykład w Kotlinie Kłodzkiej już takiego obszaru nie ma. O ile dawniej powodzie zdarzały się, powiedzmy, raz na 100 lat – więc kolejne pokolenia mogły jakoś ich skutki przetrawić, o tyle teraz powtarzające się zalania są nie do udźwignięcia. Zmieniła się częstotliwość tych zjawisk. Była wielka powódź w 1997 roku, potem w 2010 trochę mniejsza, i teraz znów taka jak niecałe trzy dekady temu. Widzimy, że ten obszar staje się po prostu bardzo ryzykownym miejscem do życia.

Może jesteśmy gotowi na suszę stulecia i powódź tysiąclecia – ale nie co roku [rozmowa]

Zamiast o planach na bezpieczniejszą przyszłość pojawiają się głosy o tym, że odbudowa po powodzi może spowodować nowelizację budżetu i uszczuplenie albo anulowanie transferów socjalnych takich jak 800+, co oznacza, że poszkodowani dodatkowo zapłaciliby za tragedię, która ich spotkała. W wywiadzie dla „Wprost” powiedziałeś jednak, że najbardziej sprawiedliwe byłoby, gdyby za odbudowę miast, ale także – to już ode mnie – działania adaptacyjne płacili ci, którzy dołożyli się do kryzysu klimatycznego. Czyli kto?

To mi się wydaje dosyć oczywistym wnioskiem, chociaż pewnie w naszych realiach politycznych wcale takie nie jest. Mamy do czynienia z katastrofą, której skala ewidentnie i bezpośrednio jest zwiększona przez zmiany klimatyczne. Tymczasem w „Rzeczpospolitej” Łukasz Warzecha pisze, że powodzie zdarzały się zawsze. Owszem, zdarzały się – a teraz powoli stają się nową normą. Dodatkowo naukowcy wyliczyli, że dotkliwość tego konkretnego kataklizmu przy ostrożnych szacunkach była o 20 proc. zwiększona wskutek zmiany klimatu. Z tego względu przynajmniej 20 proc. kosztów zniszczeń powinni pokryć ci, którzy w największym stopniu dokładają się do kryzysu klimatycznego. To prosta matematyka.

Przestańmy przeliczać szkodliwy wpływ na klimat na abstrakcyjny ślad węglowy, a zacznijmy na centymetry wody, które spadły w Kotlinie Kłodzkiej. Niech takie korporacje jak Amazon czy giganci paliwowi płacą za zniszczenia spowodowane przez powódź.

W tym samym wywiadzie wspomniałeś też o tym, adaptacja do zmian klimatu wymaga od rządu podjęcia wielu kontrowersyjnych decyzji i narażenia się różnym grupom interesu. Jakie to są decyzje i grupy?

W pierwszej kolejności przydałby się nam porządny audyt dotyczący tego, jakie inwestycje zrealizowano na terenach zalewowych i które poskutkowały zalaniami oraz zmniejszeniem retencji. Uważam, że trzeba zbadać skalę budowy osiedli deweloperskich (blokowisk i szeregowych domków na wynajem) lub turystycznych, powstałych i powstających na terenach zalewowych. Niestety w Kotlinie Kłodzkiej czy Jeleniogórskiej jest tego sporo. W Jeleniej Górze deweloper miał przekopywać wały, żeby chronić swoje nieruchomości przed zalaniem, w efekcie powodując tragedie w innych miejscach. To są sytuacje niedopuszczalne.

Deweloperzy stanowią pierwszą grupę interesu, której trzeba się przyjrzeć, bo ich działalność uniemożliwia skuteczną ochronę historycznych miast takich jak Kłodzko. Jeśli woda wyleje się poza miastem, będzie ono bezpieczniejsze. Jeśli jednak na przedmieściu powstaje infrastruktura mieszkalna czy hotelowa, uniemożliwiająca rozlanie się rzeki, w efekcie fala dociera na rynek starego miasta i go niszczy.

Państwo z kartonu kontra wielka woda

„Technicznie i ekonomicznie nie jesteśmy w stanie wybudować nie wiadomo jak gigantycznych i innowacyjnych obiektów, które chroniłyby nas przed suszą i nawalnymi deszczami. Ale inwestycje w zielono-błękitną infrastrukturę, przywracanie retencji i właściwe planowanie przestrzenne w zbytnio zabetonowanych już w tej chwili miastach mogą znacznie złagodzić skutki zjawisk, które obserwujemy” – powiedział mi w 2020 roku dr hab. Andrzej Wałęga, prezes Stowarzyszenia Hydrologów Polskich. No właśnie – odpowiedzialne planowanie przestrzenne oraz polityka mieszkaniowa nie aż tak daleko leżą od klimatu. Rozumiem, że zakaz budowy na terenach zalewowych mógłby częściowo odpowiadać zarówno na zagrożenie powodzią, jak i susze. Co jeszcze?

Dość dobrze absurd całej tej sytuacji obrazuje historia osiedla pod Wrocławiem, które zbudowano na terenie zalewowym. Mało tego – znajduje się ono przy ulicy… Zalewowej, a wszyscy są zdziwieni, że zostało dotknięte powodzią. Mamy w Polsce olbrzymi problem systemowy z tym, że miasta rozrastają się na przedmieściach. Niestety, jest to bezpośrednio związane z astronomicznie wysokimi cenami mieszkań i brakiem budownictwa społecznego w miastach.

Prawie nikogo nie stać na mieszkanie – nawet nie w centrum, ale w jakiejkolwiek części miasta, bo są to absurdalne koszty. W związku z tym powstają osiedla domków czy właśnie bloków w polu gdzieś pod miastem, co generuje bardzo liczne problemy – między innymi właśnie to, że są nieodporne nie tylko na wielkie powodzie, ale nawet mniejsze nawalne deszcze. Przykładowo na warszawskich Zawadach, czyli historycznym tarasie zalewowym Wisły, dochodzi do podtopień, podmywane są piwnice nowych osiedli, które tam powstały. Tymczasem ten obszar powinien służyć nam jako polder, na którym woda powinna się wylewać w trakcie dużych wezbrań i opadów. Słowem: albo zaplanujemy infrastrukturę mieszkaniową w taki sposób, który odpowiada na te zjawiska, albo zostaniemy przy tym, co jest teraz, czyli że każdy może sobie zbudować praktycznie wszystko, gdzie tylko chce.

Za efekty takiej polityki płacimy potem wszyscy. Regulacje przestrzenne to nie są relikty komunizmu, tylko coś, co robi się w praktycznie wszystkich krajach Europy Zachodniej, pilnując zabudowy, inwestując w politykę mieszkaniową – po to, by w centrach miast ludzie mieli alternatywę wobec prywatnego rynku i nie musieli budować czy kupować mieszkania w segmencie pod miastem na terenie, który może być zalany przy najbliższej powodzi.

Wspomniałeś o polderach, odmienianych przez wszystkie przypadki w kontekście powodzi na Dolnym Śląsku. Ale ich przeciwnicy jako dowód, że to bezsensowne rozwiązanie, podają fakt, że nie udało się całkowicie uniknąć powodzi. „Dlaczego poldery nie zadziały?” – tak brzmi jeden z clickbaitowych nagłówków medialnych, sugerujących, że być może to nie są skuteczne narzędzia w walce z wielką wodą. Czy tak rzeczywiście jest? Jak właściwie działają poldery?

Polder to obszar położony blisko rzeki, który na co dzień jest niezabudowany, nieużywany przemysłowo, a co najwyżej rolniczo. Stanowi rezerwę na wypadek, gdyby przyszła wysoka fala, stwarzając rzece możliwość rozlania się. Słowem: do powstawania polderów nie trzeba tworzyć jakiejś wielkiej infrastruktury. Wystarczy na przykład odsunąć wały powodziowe od rzeki, oddając jej przestrzeń. Na co dzień woda nie będzie tamtędy płynęła. Zaleje ten teren tylko w trakcie podwyższonych stanów. To oznacza, że zwykle można tam spacerować z psem, zbierać grzyby, a nawet uprawiać jakąś działalność rolniczą, a w sytuacji zagrożenia po prostu omijać ten teren.

To jest rozwiązanie korzystne także przyrodniczo, ponieważ poldery przyciągają rzadkie gatunki roślin, owadów, ptaków. Musimy jednak przede wszystkim dla własnego bezpieczeństwa zrezygnować z zabudowywania terenów nad rzeką. Żadnych domków jednorodzinnych i osiedli na terenach zalewowych – mimo że deweloperzy kuszą potencjalnych kupców pięknym widokiem.

Podkreślę jednak, że poldery to tylko jedno z rozwiązań. Nie uchronią nas całkowicie przed powodziami. Musimy sobie po prostu uświadomić, że część sceny trzeba oddać naturze, inaczej będziemy musieli całkowicie z niej zejść.

Naukowcy do polityków: To nie jest pojedyncze odstępstwo od normy. To nowa rzeczywistość

Renaturyzacja, przywracanie mokradeł, retencji oraz inwestycje w zielono-błękitną infrastrukturę – to główne zadania gospodarki wodnej. Jakie konkretnie działania powinny za tym iść?

Patrząc na Kotlinę Kłodzką, możemy zacząć od samej góry, a raczej gór. Najbardziej ulewne okazały się opady w masywie Śnieżnika. Zielono-błękitna infrastruktura właściwie była tam od dawna i tam też powinna zacząć się retencja – lasy powinny wchłonąć część wody. Tak się jednak nie stało, ponieważ od kilku lat prowadzi się tam intensywną wycinkę. Leśnicy tłumaczą, że to jest związane z przebudową drzewostanów, ale wszyscy widzą, jak to naprawdę wygląda. Wystarczy pojechać w góry, by zobaczyć na własne oczy, że zamiast szlakiem, chodzi się szeroką, wyjeżdżoną przez maszyny przeznaczone do wycinki i wywózki drewna rynną. W trakcie nawalnego deszczu taka rynna zamienia się w wezbrany potok.

Jako punkt pierwszy odpowiedzialnej gospodarki wodnej wymieniłbym więc zwrócenie lasom w górach (ale i wszędzie indziej) funkcji retencyjnej, pozwalającej zatrzymać deszcz i sprawiającej, że woda w rzece nie wzbiera tak szybko. Zaznaczę jeszcze raz, że w przypadku takiej ilości deszczu, jaka spadła w Kotlinie Kłodzkiej, nawet gdyby tam była Puszcza Amazońska, to i tak doszłoby do powodzi. Ale czy, cytując Mariusza Pudzianowskiego – to by nic nie dało? Niekoniecznie. Powódź mogłaby być nieco mniejsza, bo górskie rzeki wolniej by wzbierały, co nie pozostałoby bez wpływu na skalę zniszczeń czy możliwość przygotowania się na zalanie.

Co jeszcze powinniśmy robić, przy lepiej przygotować się na takie sytuacje?

Jestem za renaturyzacją rzek, które zostały wyprostowane. Mówiąc w dużym uproszeniu: gdy rzeka jest ściśnięta betonem, by płynęła prosto, to ta sama ilość wody tworzy wyższą falę niż wtedy, gdy ma szerokie możliwości rozlewania się na boki, musi wpłynąć w meandry. Fala też wtedy zwyczajnie zwalnia, obniża się czy w którymś miejscu zatrzymuje. Musimy przeprowadzić analizę, w których miejscach w Polsce da się przywrócić naturalne meandrowanie rzek.

Ursula von der Leyen we Wrocławiu. Unia da Polsce miliardy – i nie będzie pytać na co

Czy te rozwiązania ochronią nas także – czy raczej pozwolą nam się zaadaptować – do współwystępujących z powodziami susz?

Gdy zadbamy o lepszą ochronę lasów w górach, gdzie spada najwięcej deszczu, woda będzie lepiej absorbowana nie tylko w czasie deszczu nawalnego, ale i zwykłego. Przez to wolniej nasączy spływające z gór rzeki, zapewniając całemu systemowi stabilność. To korzystne z punktu widzenia powodzi i z punktu widzenia suszy. Tak samo działa renaturyzacja rzek – woda w sytuacji wezbrania wylewa się na mokradłach, a w przypadku suszy spływa do rzek. W ten sposób mamy naturalny magazyn, który odpowiada na skutki zmian klimatu, ale tylko do pewnego stopnia. Nie jest bowiem tak, że przywrócimy rzekom naturalny bieg i możemy zignorować kryzys klimatyczny, a powodzi nie będzie wcale. Możemy jedynie łagodzić konsekwencje kataklizmów, a równolegle musimy poważnie podejść do polityki klimatycznej oraz dekarbonizacji gospodarki.

Czy powódź na Dolnym Śląsku pokazała, że w kwestii podejścia do zmiany klimatu cokolwiek w narracji medialnej lub politycznej zmieniło się na lepsze?

Na pewno związek zmian klimatu z powodzią bardzo mocno wybił się w mediach. Oczywiście jest pewna polaryzacja w tym zakresie, ale choć nie mam na potwierdzenie tej tezy żadnych badań, a jedynie własne obserwacje i intuicje, to myślę, że dla zwykłego Kowalskiego, niekoniecznie posiadającego zdanie na temat zmiany klimatu, częstotliwość i dotkliwość powodzi stanowi sygnał, że coś jest bardzo nie tak. Wiadomo, że na kościele w Kłodzku jest linia wody z 1897 roku – tylko że to było 100 lat wcześniej. Jestem przekonany, że sporo osób to dostrzega i że presja społeczna na to, by prowadzić poważną politykę klimatyczną, będzie rosnąć.

Jeśli natomiast chodzi o polityków, przed chwilą czytałem tweeta, którego prawie podałem dalej i którego napisał Ryszard Petru. Okazało się, że nawet tak zatwardziały zwolennik neoliberalizmu jak on postuluje stworzenie specjalnego funduszu dla poszkodowanych skutkami zmian klimatu, na który mają się składać przemysły najbardziej szkodliwe dla klimatu. Dla mnie to dobry znak, świadczący o tym, że coraz więcej osób zauważa, że inaczej niż poprzez pociąganie brudnego biznesu do odpowiedzialności nie poradzimy sobie z żadnym kryzysem.

Śledzimy powódź, martwimy się, widzimy zalania w Cieszynie

Na ile w przypadku powodzi na Dolnym Śląsku zawiodła opieszałość, niekompetencje, a może i uspokajanie przez Donalda Tuska, że nie ma powodu do paniki?

Nie siedzę w głowie premiera, ale wydaje mi się, że on jest po prostu przedstawicielem pokolenia, które ma tendencję do bagatelizowania kwestii klimatycznych i środowiskowych. Takie podejście zakłada, że może i jest jakiś problem, ale „bez przesady”. Jak wspominałem, sam nieco ulegałem temu myśleniu w kontekście tego, że Polska lepiej znosi kryzys niż kraje południowe. Jednak gdy zobaczyłem prognozy nawalnych opadów, przypomniałem sobie katastrofalną powódź sprzed dwóch lat w Niemczech, gdzie z nurtem wody płynęły całe domy. Wiedziałem więc, że podobna sytuacja może wydarzyć się i u nas.

Wydaje mi się, że Donald Tusk i w ogóle politycy z jego obozu nie rozumieją, jak duże jest zagrożenie, które przed nami stoi. Nie możemy ignorować ryzyk, że kataklizmy się wydarzą, że prawdopodobnie będą coraz bardziej srogie. To nie jest świat z XX wieku, gdzie takie zdarzenia były incydentalne i zawsze sobie z nimi jakoś radziliśmy. Myślę, że na Tuska i jego ekipę doświadczenia z Dolnego Śląska mogą zadziałać traumatycznie i otrzeźwiająco, sprawiając, że do polityki na czasy kryzysu klimatycznego rząd zacznie podchodzić poważnie.

Czy inne kraje, które też dotknęła powódź, w jakiś sposób były lepiej przygotowane do powodzi? Możemy w ogóle wyciągać takie wnioski? A może fakt, że tyle krajów cierpi, to dowód na to, że Europa nie radzi sobie z wdrażaniem Zielonego Ładu?

Patrząc na to, co wydarzyło się w Czechach, widać, że tam jest gorzej niż w Polsce. Zalane są duże miasta, jak Ostrawa, więc powódź wydaje się niestety jeszcze bardziej katastrofalna w skutkach. Nie wiem, jak jest w Austrii, bo nie śledziłem tamtejszej sytuacji dokładnie. Ale jeśli spojrzymy na historie sprzed dwóch lat – czyli powodzie, które nawiedziły wtedy Niemcy, Austrię, częściowo Polskę, ale także Rumunię, przekonamy się, że w najbardziej uprzywilejowanej części świata, za jaką uchodzi Europa, nie jesteśmy odporni na skutki zmian klimatu, lecz wręcz wobec kataklizmów zupełnie bezbronni. Mamy wypracowane naprawdę dobre polityki klimatyczne, ale ich nie realizujemy.

Przypomnę, że m.in. rząd Tuska sprzeciwiał się wprowadzeniu Nature Restoration Law, czyli prawa odbudowy przyrody, które np. pozwalałoby tworzyć poldery zalewowe, odtwarzać mokradła, chronić lasy i oddawać określony odsetek terenu Polski przyrodzie. To warunek, by spełnić cel unijny, torpedowany przez nasz rząd. Może teraz coś się naszym i innym liderom przeciwnym podobnym rozwiązaniom rozjaśni. Do tej pory nie było bowiem jednomyślności w tej kwestii.

Czyli technika ani ekonomia nas nie uratują, tylko rozwiązania oparte na naśladowaniu i odtwarzaniu natury?

Do tej pory działaliśmy tak, że stawialiśmy wielkie obiekty infrastrukturalne i w sytuacji kataklizmu modliliśmy się, żeby nas uratowały, jednocześnie drugą ręką zabierając rzekom tereny zalewowe, niszcząc przyrodę tam, gdzie ona może pełnić funkcję retencyjną. Jest to zupełnie nielogiczne, ale powódź dobitnie nam pokazała, że potrzebujemy otrzeźwienia i współpracy infrastruktury z przyrodą, a nie podejścia wyłącznie inżynieryjnego. Bo ono, wbrew przekonaniu rządzących, nie jest innowacyjne, lecz przestarzałe.

**

Jan Mencwel – polski animator kultury, publicysta, komentator, działacz społeczny i aktywista miejski, radny m.st. Warszawy, współzałożyciel stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Autor książek Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta oraz Hydrozagadka. Kto zabiera polską wodę i jak ją odzyskać.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij