W belgijskim teatrze opowiadałam o wojnie ludziom, którym usunięcie pomnika króla Leopolda II zajęło 150 lat. W hiszpańskiej księgarni mówiłam o wojnie ludziom, których dyktator zmarł spokojnie we własnym łóżku. Nie byłam Europejką, bo nie tego po mnie oczekiwano. Chciano tylko posłuchać dziewczyny z Bośni.
„Listy o demokracji” to projekt IV Forum Kultury Europejskiej, które odbędzie się w czerwcu 2023 roku w Amsterdamie. Organizowane przez ośrodek De Balie Forum skupia się na znaczeniu i przyszłości demokracji w Europie. Gromadzi artystki i artystów, działaczy i działaczki oraz intelektualistki i intelektualistów, którzy przyglądają się demokracji jako bardziej kulturowemu niż politycznemu środkowi wyrazu.
W serii „Listów o demokracji” pięcioro pisarzy – Arnon Grunberg, Drago Jančar, Lana Bastašić, Oksana Zabużko oraz Kamel Daoud – przedstawia swoje wyobrażenie o przyszłości Europy i o roli, jaką mają w niej do odegrania osoby piszące.
czytaj także
* * *
Drogi Arnonie!
Zamierzałam napisać zupełnie inny list, ale na drodze stanęło mi życie. Lub też śmierć. Jedno i to samo.
Byłam akurat w księgarni w Berlinie, jadłam cynamonkę (bo teraz można to robić w księgarniach) i czytałam bell hooks, kiedy usłyszałam, że zmarła Dubravka Ugrešić. Dowiedziałam się w najgorszy możliwy sposób – z social mediów – chociaż nie wiem, czy istnieje jakiś właściwy sposób dowiedzenia się o śmierci przyjaciółki.
Za dużo podróżuję, żeby mieć kogoś bliskiego, kto zjawiłby się, spojrzał na mnie posępnie, chwycił za dłoń i powiedział: „Mam złą wiadomość”. Nikogo nie znam w tym mieście na tyle długo, żeby dać się mu złapać za dłoń. No więc po prostu siedziałam tam z tą żałosną cynamonką, trzymając w ręku książkę o miłości i czując nieskrywaną wściekłość.
Przypomniało mi się, że moja siostra, psycholożka, zmusiła mnie niedawno do ściągnięcia aplikacji, która pomaga we właściwym nazwaniu przeżywanej akurat emocji. Stwierdziła, że być może uznam precyzyjne określanie moich uczuć za pomocą słów za przydatne. Otworzyłam apkę i zaczęłam przewijać sugestie z kategorii „nieprzyjemne, silnie nacechowane”.
Słowa przepływały przez ekran w czerwonych i pomarańczowych dymkach. Szok. Przerażenie. Przytłoczenie. Podenerwowanie. Przestrach. Szał. Żadne nie pasowało. Potrzebowałam pojedynczego słowa na „nie żyje moja ulubiona jugosłowiańska autorka, która, tak się składa, była moją bliską przyjaciółką i jedynym kobiecym wzorem, jaki kiedykolwiek miałam w tym zawodzie, i jestem na nią wściekła, bo za dwa miesiące miałyśmy się spotkać”. Tyle że język mnie zawiódł. Znowu.
Potem spojrzałam na książkę bell hooks, którą cały czas miałam w dłoni. Słowo „miłość” od małej litery. Dubravka pisała o miłości i o pisaniu po to, żeby być kochaną. Kiedy cierpiałam na żołądek, parzyła mi miętę. Kiedy cierpiała Europa, pisała. A ponieważ była tyloma rzeczami naraz, a jednocześnie żadną z nich (Jugosłowianką, Chorwatką, Holenderką, post-to-istką i post-tamto-istką, czarownicą, kobietą, pisarką), to najdalszym punktem, do jakiego doszłam w próbach zdefiniowania, co naprawdę znaczy Europejka, była właśnie ona.
Zawsze miałam skomplikowaną relację z wyznacznikami tożsamości opartymi na geografii. Mój pierwszy paszport był jugosłowiański, moja matka nadal trzyma go w starym pudełku po butach wraz z pisaną na maszynie listą instrukcji po Czarnobylu dla rodziców. W Chorwacji byliśmy Serbami, więc musieliśmy wyjechać z powodu tego, co Dubravka opisywała w swoich esejach jako „czyste chorwackie powietrze”. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy ona doświadczała wykluczenia ze strony profesorów uniwersyteckich i dziennikarzy za opowiadanie się przeciwko nacjonalizmowi, my z tych samych powodów przeprowadzaliśmy się do Bośni. Z uwagi na mój zagrzebski akcent w Banja Luce byłam „tą dziewczyną z Chorwacji”.
czytaj także
Ojciec poprawiał przy stole moje słownictwo, jak gdyby nasza święta serbskość zależała od tego, czy użyję właściwego słowa na łyżkę. Wiele lat później, kiedy przeprowadziłam się do Belgradu, nagle stałam się „tą dziewczyną z Bośni”. Mój zagrzebski akcent dawno zaniknął, zastąpiły go zredukowane krajińskie samogłoski, na które moi profesorowie, koledzy i koleżanki ze studiów magisterskich patrzyli z góry.
Dokądkolwiek wyjechałam, byłam kimś innym, a język, którym mówiłam, zdradzał moją obcość. W końcu, po przeprowadzce do Barcelony, kiedy miałam dwadzieścia kilka lat, gdy ktoś pytał mnie, skąd jestem, odpowiadałam po prostu: z Jugosławii. Nie z powodu nostalgii, po prostu nie czułam się na siłach dawać 30-minutowego wykładu o historii Bałkanów. Ani razu nie powiedziałam jednak, że jestem Europejką.
W Hiszpanii szybko zdałam sobie sprawę, że jestem wszystkim, tylko nie Europejką. Moi znajomi prześcigali się w fascynujących opowieściach z Erasmusa i szybko zmieniali temat, kiedy wyznawałam, że program ten nigdy nie obejmował studentów z Bośni. Ta ich europejskość była pełna pojemnych słów, z którymi się nie utożsamiałam, ale za to próbując je rozszyfrować, znalazłam własne definicje. „Wakacje z plecakiem” oznaczały posiadanie działającego paszportu. Bycie „milenialsem”, że w domu był prąd. Interrail był ekspresem do Hogwartu.
Któregoś razu odrzuciłam zaproszenie na nostalgiczną imprezę pod tytułem „Szalone lata 90.”, bo wolałam wymówić się bólem głowy niż udzielać grupie milenialsów (na wakacjach z plecakiem oczywiście) wykładu o krwawej rzezi, która toczyła się wtedy w moim kraju.
czytaj także
Gdy dobiegałam trzydziestki, Europa była dla mnie ciągiem gdybań i żalów, przez które stałam się rozgoryczona i cyniczna. Gdybym tylko miała dyplom lepszej uczelni. Gdybym mogła podróżować po świecie. Gdybym urodziła się gdzieś, gdzie mogłabym zatęsknić za latami 90. Gdybym tylko…
Nawet jeśli Europa obchodziła mnie w ten niewypowiedziany, kwaśno-gorzki sposób, to wydawało mi się, że tej Europy – białej, chrześcijańskiej, bogatej – nie obchodziłam ja. Ta Europa nigdy nie poznała mojej babki, która w wieku czterech lat przeżyła rażenie piorunem, ubóstwiała Marię Callas i meksykańskie telenowele, a idąc na targ, musiała nosić przy sobie pisemne zezwolenie, ponieważ miała muzułmańskie imię. Niektórych mężczyzn, którzy prosili ją o okazanie dokumentów, uczyła wcześniej w miejscowej podstawówce.
Ta sama Europa niedługo potem zaczęła mi płacić za mówienie o wojnie. Miałam wrażenie, że chciano słuchać tylko jednego: makabrycznych historii. Jako „ta dziewczyna z Bośni” w pełnym przepychu teatrze w Belgii opowiadałam o następstwach wojny ludziom, którym usunięcie pomnika króla Leopolda II zajęło 150 lat. W hiszpańskiej księgarni jako „ta dziewczyna z Bośni” mówiłam o następstwach wojny ludziom, których dyktator przywrócił monarchię i zmarł spokojnie we własnym łóżku. Do dziś na jego grobie stoją kwiaty. Jako „ta dziewczyna z Bośni” w artystycznym saloniku toskańskiej baronowej mówiłam o następstwach wojny ludziom, którzy wkrótce mieli pozwolić, aby stery ich kraju przejęła Giorgia Meloni.
Nigdy nie byłam Europejką, bo nie tego ode mnie oczekiwano. Chciano tylko posłuchać tej dziewczyny z Bośni.
Goły polski wieśniak ze źrenicami jak spodki [tak nas widzi Europa Zachodnia]
czytaj także
Kolejną rzeczą, z której szybko zdałam sobie sprawę, było to, że bośniackie historie najlepiej opowiadać po angielsku lub niemiecku. Bośniaccy autorzy piszący smutne wojenne opowieści mogli liczyć na uznanie, o ile spisywali je „w dużym języku”. Najlepiej, jeśli dorastali za granicą. Idealnie, jeśli nie mieli akcentu. Patrzyłam, jak ci autorzy wygrywają nagrody, zdobywają granty i objeżdżają świat. I chociaż niektórzy z nich są naprawdę wyjątkowymi pisarzami i jestem zdania, że zasłużyli na wszelką sławę i chwałę, moje gdybania na temat różnych możliwych Europ nie dawały mi spokoju. Jak by to było, gdybyśmy wyemigrowali z Chorwacji do Wielkiej Brytanii? Do Niemiec? Francji? Co, gdybym była podróżującą z plecakiem milenialką i pisała smutne opowieści wojenne w pociągu relacji Berlin–Paryż? Trudno zburzyć ścianę goryczy, kiedy wyrasta z braku przywileju.
A jednak Dubravka nauczyła mnie, że ta gorycz, choć zawsze w pewnym stopniu będzie w nas, rozsianych po Europie post-Jugosłowianach, obecna, może czasem wygrać bitwę, ale nigdy nie wygra wojny. Pisanie to komunikowanie. Komunikacja to Miłość, przez wielkie „M”. Tu nie ma miejsca na gorycz ani na cynizm. Dubravka nauczyła mnie, że Europa może znaczyć to, co chcę, żeby znaczyła, i że być może za sprawą mojego własnego procesu szukania jej definicji jest w stanie rozrosnąć się na tyle, by pomieścili się w niej inni. Język mógł wyobcowywać, ale może mnie także odobcować.
Swoje poczucie europejskości wytworzyłam bardzo późno. Zbudowałam je na europejskim pojęciu Miłości jako ostatecznej broni przeciwko cynizmowi i na radykalnej akceptacji różnicy według Alaina Badiou. To pragnienie komunikacji, nawiązania więzi, nawet jeśli nie masz przywileju, jakim jest zakup biletu Interrail w wieku dwudziestu kilku lat. Pisz, mówiła mi Dubravka. Zamiast się żalić i gdybać, usiądź i pisz.
Bałkany nie muszą być wcale uznane za „europejskie”. Polska niebawem też może nie być
czytaj także
Na przekór całej tej samouwielbiającej się, skupionej na samorozwoju rynkowej obsesji na punkcie ja, mi, mnie, napędzanej przez potężne algorytmy, które służą tylko temu, by prowadzić nas prosto do stworzonych na naszą miarę produktów, wierzę, że w Europie wciąż jeszcze jest miejsce na wyjście poza swoją bańkę. Nadal można usiąść wczesnym wieczorem na chodniku i porozmawiać łamanym niemieckim z Turczynką, która właśnie zamyka sklep i chce pójść do domu obejrzeć reality show. Myślę sobie, że jej imię brzmi jak imię mojej babci. Myślę też, że przypadłaby do gustu Dubravce.
**
Lana Bastašić – bośniacka i serbska pisarka i tłumaczka. Laureatka Europejskiej Nagrody Literackiej za swoją pierwszą powieść Złap zająca (wydaną w polskim przekładzie przez Wydawnictwo Literackie), która mierzy się z realiami życia w kraju rozdartym przez wojnę w Jugosławii. Pisze także wiersze i opowiadania.
Z angielskiego przełożyła Anna Opara.