„Rząd” pokazuje, że jeżeli miejsca dla kobiet w polityce jest tak samo dużo jak dla mężczyzn, to płeć po prostu nie gra roli, a kobiety emancypują się z mechanizmów, którymi są spętane. O serialu „Rząd”, kobietach w polityce i relacjach mediów z polityczkami rozmawiają Agnieszka Dziemianowicz-Bąk i Agnieszka Wiśniewska.
Agnieszka Wiśniewska: Czy polityczka może się kolegować z dziennikarką?
Agnieszka Dziemianowicz-Bąk: To nie jest porządek powinności, to porządek faktów. Siłą rzeczy, pracując w polityce i w mediach, koleżankujemy się. Poznajemy się, mamy różne relacje, nie tylko stricte zawodowe, po prostu lubimy się bardziej albo mniej w różnych konfiguracjach. I nie ma sensu udawać, że tak nie jest.
Udawanie, że polityczki i dziennikarki nie są znajomymi, byłoby hipokryzją. Kluczowe jest jednak trzymanie się pewnych profesjonalnych ról zawodowych, świadomość, kiedy w jakiej roli się występuje, oraz nieprzekraczanie pewnych granic. Oczywiście im wyższa funkcja, czy to polityczki, czy dziennikarki, tym te granice powinny być wyraźniej zarysowane.
W serialu Rząd, bo rozmawiamy o nim, a nie o imprezie u Mazurka, tak dzieje się w ostatnim sezonie. W najnowszym sezonie Rządu Birgitte Nyborg, była premierka duńskiego rządu, jest ministrą spraw zagranicznych, a dziennikarka Katrine Fønsmark zostaje szefową newsów w TV1. Birgitte stawia granicę i mówi, że koniec koleżankowania, ale wcześniej w zasadzie oglądaliśmy obrotowe drzwi między światem mediów i polityki. Doradca polityczki zostawał komentatorem w mediach, prezenterka telewizyjna rzeczniczką prasową.
Zaskoczyło mnie, że w świecie serialowym to nie jest problem. Dla mnie trochę jednak jest. W mojej ocenie te drzwi, jeśli w ogóle powinny być otwarte, to ewentualnie w jedną stronę. To znaczy ze świata dziennikarstwa do świata polityki czy współpracy z politykami.
Z polityki do mediów raczej drogi nie ma?
Może w przypadku bardzo szczególnej biografii, dużego dystansu czasowego między pracą w polityce a pracą w dziennikarstwie. Oglądam oczywiście serial Rząd z perspektywy Polski, gdzie mamy całkowicie upolitycznioną telewizję publiczną, zawłaszczoną przez polityków obozu rządzącego, gdzie programy prowadzą ludzie, o których wiadomo, że współpracowali wcześniej z politykami obecnej władzy. Coś mi tu zgrzyta.
Może jest taki model i inny kontekst, poza Polską, w którym są bezpieczniki sprawiające, że takie drzwi mogą być otwarte w dwie strony. Ale z polskiego punktu widzenia to jednak, jak mówię – jeśli w ogóle, to tylko od mediów do polityki.
W serialu Rząd, szczególnie w trzech pierwszych sezonach, poruszamy się właściwie między parlamentem a studiem telewizyjnym. Cokolwiek się dzieje w rządzie, media dzwonią do polityków, zapraszają do studia i zmuszają premierkę albo ministrę do tłumaczenia się i komentowania. Wiadomo, że to serial, ale czy jednak nie jest przesadnie nierealistyczny i idealistyczny?
Taka jest rola seriali, żeby przedstawiały toposy idealne. W Rządzie media mają misję informowania, a dylematy, z którymi się borykają czy to wydawcy, czy sami dziennikarze, są na bardzo wysokim poziomie moralności. Jakiekolwiek naruszenie wysokich standardów budzi głębokie rozterki – to jest na pewno wyidealizowane.
Telewizja jest – przynajmniej w pierwszych sezonach – jednym z głównych kanałów komunikacji polityków ze światem zewnętrznym. Ważne komunikaty ogłaszają na konferencjach prasowych czy w studiu telewizyjnym.
Rzeczywiście, media tradycyjne są przedstawione jako te, na których spoczywa ciężar budowania zaufania i rzetelnego przekazywania informacji. To jest oczywiście superważne i cenne w społeczeństwach, w których faktycznie media publiczne cieszą się wysokim zaufaniem. Ale w prawdziwym świecie to przecież nie jest jedyna forma komunikacji politycznej.
Dopiero w ostatnim sezonie pojawia się więcej komunikacji za pośrednictwem mediów społecznościowych.
Ale ten drugi rodzaj komunikacji służy głównie ocieplaniu wizerunku – na Instagramie polityczka wrzuci ładne selfie, coś półprywatnego albo przynajmniej półformalnego. Ewentualnie służą delikatnemu drażnieniu konkurencji. Są jednak ewidentnie tylko uzupełnieniem, znakiem nowych czasów. To, czego prawie nie ma w serialu, to bezpośredni kontakt z wyborcami, wyborczyniami – a on jest bezcenny.
czytaj także
A ponieważ nie ma kontaktu bezpośredniego, wszystkie najtrudniejsze pytania polityczki słyszą od dziennikarki. Kiedy ministra Birgitte Nyborg okłamuje Komisję Spraw Zagranicznych, bardzo to przeżywa, płacze, ale później zostaje o sprawę zapytana w mediach i zasłania się tajemnicą państwową. Widzimy jednak, że konfrontacja z trudnym pytaniem nie jest dla niej łatwa. Czy jako polityczka często pojawiająca się w mediach masz wrażenie, że nasze media pytają wprost i mocno dociskają polityków?
Nie. Przytoczyłaś mocny przykład, kiedy w serialu faktycznie widzimy próbę dociskania i wyeksponowania kłamstwa polityczki, pokazania, że doszło do przekroczenia zasad, a sprawa jest poważna. Ale nie tylko w tak kluczowych momentach widać w serialu, że politycy muszą się tłumaczyć z decyzji, jakie podejmują.
A w polskich mediach nie muszą?
Nie zawsze mamy na to czas. W serialu oglądamy procesy wykuwania się decyzji politycznych, kulisy ich podejmowania i niezwykle istotna jest cała sfera uzasadniania tych decyzji. To nie zawsze jest tłumaczenie się z jakiejś decyzji, to nie zawsze musi być unikanie konfrontacji, ale widać, że media przedstawione w Rządzie są zainteresowane słuchaniem polityków, stwarzają przestrzeń do tego, żeby decyzję podjętą przez władzę uzasadnić.
W moim przekonaniu polskie media ani niekoniecznie dociskają polityków tak, jak by mogły, ani nie zawsze dają przestrzeń do wyjaśnienia działań politycznych, do uzasadnienia, czemu coś zrobiło się tak, a nie inaczej. I nie mówię tu tylko o mediach rządowych, bo to, co się w nich dzieje, w ogóle nie nadaje się do porównania z najbardziej nawet fikcyjnym serialem. To czysta propaganda, nie media.
Ale nawet w mediach niepaństwowych czasem brakuje dociśnięcia tego czy innego polityka. Choć z drugiej strony w tych mediach dziennikarstwo śledcze rozwija się dynamicznie – niektóre z reportaży i materiałów są imponujące, a praca, którą dziennikarze i dziennikarki wykonują, żeby ujawnić afery, zasługuje na powszechny szacunek.
Ale po materiale śledczym bohaterowie skandalu nie stają przed kamerami, żeby na żywo odpowiedzieć na trudne pytania. W serialowym świecie Rządu politycy wiedzą, że cokolwiek zrobią, to muszą się potem spowiadać z tego na żywo przed kamerami.
To prawda, czym innym jest dziennikarstwo śledcze, reportaż, a czym innym rozmowa w studiu telewizyjnym czy konferencja prasowa.
Kiedy ty przychodzisz do studia telewizyjnego, jesteś przygotowana na trudne pytania?
Pewnie nie powinnam się do tego przyznawać, ale podobnie jak wiele kobiet w polityce i nie tylko mam taki „syndrom dobrej uczennicy” i zawsze mam poczucie, że jestem jeszcze niedostatecznie przygotowana do programu, że mogę coś doczytać, zrobić sobie jeszcze bardziej dogłębną prasówkę. To nie jest bardzo trudne, bo zwykle mniej więcej znamy tematy, wokół których toczyć się będzie rozmowa w studiu – a nawet jeśli nie są one zapowiedziane, to wiadomo, co danego dnia rozgrzewa debatę publiczną.
W studiu zwykle jest też drugi gość, najczęściej oponent polityczny. Czasem zbieram sobie także informacje na jego czy jej temat, poglądów tej osoby, wypowiedzi czy stanowiska w sprawie, o jakim mamy rozmawiać.
I to się przydaje na antenie?
Czasem tak. Bo czymś innym jest oświadczenie polityka, które sobie przygotuje, wyszykuje, dobierze każde słowo, a czym innym jest zostać złapanym w czasie rozmowy na żywo na deklaracji, która jest sprzeczna z tym, co mówiło się dwa miesiące temu.
Ale nawet jak jest sprzeczna, to co z tego. Politycy nie odpowiadają na pytania dziennikarzy, bo w polskich realiach programów w telewizjach, radiach, youtube’ach, które ma dziś już każdy portal, jest tak dużo, że i tak media będą się bić o to, żeby politycy przyjechali i gościli w tych programach. Więc jak raz nie odpowiecie, będziecie kłamać albo kręcić, to i tak zostaniecie zaproszeni za tydzień czy dwa.
Ta diagnoza w polskich warunkach jest bardziej trafna w odniesieniu do rządu niż opozycji, bo politycy obozu władzy rzeczywiście często odmawiają udziału w programach mediów innych niż rządowe i wydawcy muszą o nich zabiegać. Od polityków opozycji jednak wymaga się więcej – my się na media nie obrażamy i nie uciekamy do tuby propagandowej. Ale tak czy inaczej, jest w tej diagnozie sporo prawdy. Może właśnie dlatego, kiedy ja – osoba ze świata polityki – oglądam serial Rząd, to widzę, że świat mediów jest w nim bardziej wyidealizowany niż świat polityki.
Ani satysfakcji, ani hajsu, ani poczucia sensu. Tak się pracuje w mediach
czytaj także
Polityka jest w Rządzie może nie brutalna, ale jednak bezwzględna.
Serialowi udaje się wygrzebać to, co w niej nieprzyjemne, niefajne, ale też ludzkie. Z wyjątkiem ostatniego odcinka najnowszej serii.
Do tego jeszcze dojdziemy. Na razie zostańmy przy tym, co w polityce nieprzyjemne i niefajne. House of Cards to był serial cały tylko o tym.
Makiawelizm House of Cards jest przegięty i bardzo odległy od mojego doświadczenia. A przynajmniej tu, gdzie jestem, aż tak jak w House od Cards nie jest.
Choć i Rząd nie jest pozbawiony mrocznych wątków. Nie zapominajmy, że na początku pierwszego sezonu mamy scenę maskowania kulis śmierci doradcy politycznego, który był kochankiem dziennikarki, przez innego doradcę politycznego, który jest w owej dziennikarce zakochany. Czyli jakieś elementy wspólne z House of Cards są.
czytaj także
Na szczęście niezbyt wiele.
W najnowszym sezonie Rządu pojawiła się premierka, która wywodzi się z młodszego pokolenia niż Nyborg. Nyborg przebiła polityczny szklany sufit, po utracie władzy nie zakończyła kariery. Rzadko mamy okazję oglądać ciąg dalszy podobnych historii i może dlatego Rząd jest tak ciekawy. Towarzyszymy kobiecie, która osiąga sukces w polityce, ale traci pozycję, musi zaczynać od zera, widzimy też, jaką cenę za to płaci.
Bardzo spodobał mi się moment, kiedy Nyborg mówi, że ma w kwiaciarni abonament na stałe dostawy kwiatów, bo to jedyny sposób, żeby dostawać od kogoś kwiaty.
Życie rodzinne i osobiste Nyborg podporządkowane jest jej karierze. To jeden ze stereotypów, jakie odkłamuje serial – kobiety w polityce potrafią wiele dla niej poświęcić. Kolejnym odczarowanym mitem jest ten o bezwzględnym i bezwarunkowym siostrzeństwie. W rzeczywistości kobiety – polityczki są gotowe rywalizować z innymi polityczkami nie mniej ostro niż z politykami. I nie ma w tym nic złego, to normalne. Jestem całym sercem za siostrzeństwem, wspieraniem się, staram się je dawać koleżankom i jestem wdzięczna, kiedy je otrzymuję. Wiem jednak, że bywa różnie.
Dlaczego?
Bo polityka to polityka – walka o władzę, która potrzebna jest po to, żeby zmieniać otaczający świat zgodnie ze swoim przekonaniem, popartym uzyskanym mandatem społecznym. I jest to walka o ograniczone zasoby. W dodatku takie, do których wciąż dostęp kobiet jest utrudniony.
W Rządzie jest przestrzeń dla kobiet w polityce.
Tak, i dzięki temu dwie kobiety nie muszą pałać do siebie jakąś niesamowitą miłością, okazywać sobie wielkiego wsparcia i solidarności tylko dlatego, że są kobietami. One są po prostu osobami z określonymi planami, ambicjami, celami, wartościami, ale i kompleksami, zazdrościami, resentymentami. Normalna sprawa w życiu, normalna sprawa w polityce. Kobiety – polityczki to nie są jakieś anielskie wersje mężczyzn – polityków. Im szybciej to zrozumiemy, im szybciej na to pozwolimy, tym lepiej dla kobiet w polityce.
Pamiętasz może, jak jedna z bohaterek cytuje w jakiejś rozmowie, trochę prześmiewczo, ale nie do końca, zdanie, że w piekle jest specjalne miejsce dla kobiet, które nie wspierają innych kobiet…
Tak, zdanie wypowiedziane przez Madeleine Albright.
Wyświechtane zdanie, które oczywiście jest pod wieloma względami trafne i jego przekaz jest słuszny. Ale ono jest też pewnego rodzaju spętaniem kobiet – kobiety w polityce, w biznesie i wszędzie indziej mają wciąż podwójne zadanie do wykonania: swoją robotę, swoją agendę i cele, które sobie stawiają w życiu zawodowo-politycznym, a w dodatku muszą jeszcze dbać o siebie nawzajem i o to, żeby nie zapracować sobie na ten bilet do piekła.
Serial Rząd to emancypacja od tego podwójnego zadania stawianego kobietom. A jednocześnie nie oznacza ona zawistnego zwracania się przeciwko innym kobietom.
czytaj także
Od tego zaczyna się tak naprawdę najnowszy sezon. Nowa premierka robi konferencję w tym samym czasie, kiedy konferencję ma ministra, no i mamy konflikt między polityczkami. Wtedy nowa premierka mówi do Nyborg, że „rząd to nie przedszkole”.
I to jest dojrzała, normalna polityka, a nie jakiś przedsionek dla pań, w którym sobie mogą poćwiczyć.
Rząd pokazuje, że jeżeli miejsca dla kobiet w polityce jest tak samo dużo jak dla mężczyzn, to płeć po prostu nie gra roli, a kobiety emancypują się z mechanizmów, którymi są spętane. Z perspektywy polskiej polityki doceniam to, że w serialu nie ma mowy o tym, że obecność kobiet ociepla politykę, łagodzi obyczaje, że garsonki są takie kolorowe i jest miło popatrzeć.
Wręcz przeciwnie, w ogóle nie jest miło. W najnowszym sezonie cała historia toczy się w momencie odkrycia ropy na Grenlandii, a więc na terytorium zależnym Danii. W wydobycie mają być zaangażowani Rosjanie. W tle mamy dyskusję o klimacie…
I stan wyższej konieczności, kłamstwo, o którym wspomniałaś. To jest w ogóle bardzo trudny moment. W serialu decyzja Nyborg o okłamaniu członków Komisji Spraw Zagranicznych w sprawie wiedzy o udziałach rosyjskiego oligarchy w firmie, która ma wydobywać ropę na Grenlandii, jest przedstawiona jako zdrada ideałów.
Ale może osoby bardzo wysoko postawione, od których bardzo wiele zależy ze względu na wyższą konieczność czy strategicznego sojusznika – w przypadku Nyborg były to Stany Zjednoczone – powinny czasem coś przemilczeć? Może wybory Nyborg nie są takie czarno-białe? Nie wiem, nie usprawiedliwiam – ale podoba mi się ta niejednoznaczność w serialu.
czytaj także
Wspomniałaś, że ostatni odcinek serialu cię rozczarował. Dlaczego?
Rząd był opowieścią snutą bez klisz o „innej polityce” realizowanej przez kobiety, o tym, że kobiety są z innej planety i jeżeli wchodzą do polityki czy gdzieś indziej na wysokie stanowiska, to nie mają motywacji, ambicji, wad, nie wywołują konfliktów. A w ostatnim odcinku w zasadzie obie główne bohaterki kapitulują.
Teraz to już będziemy grubo spojlować zakończenie, ostrzegam.
Dziennikarka Katrine Fønsmark wyjeżdża do domu na wsi, żeby odpocząć, zająć się inną, mniej stresującą pracą. Przeszła załamanie psychiczne, tak zdecydowali scenarzyści, i teraz wysłano ją na emigrację wewnętrzną, musi wycofać się z tej zbyt brutalnej rzeczywistości. A Birgitte Nyborg szykuje się do objęcia posady za granicą i bynajmniej nie wygląda to jak kolejny szczebel kariery, raczej zagraniczna emerytura. Ta polityczka miała inne cele i z nich zrezygnowała.
Dlatego finał sezonu mnie rozczarował. Poczułam, jakby twórcy serialu przestraszyli się, że posunęli się zbyt daleko. Pozwolili swoim bohaterkom na zbyt wielką zuchwałość.
W jakim sensie?
Jakby najpierw wyszli poza schemat i na koniec postanowili jednak wrócić w utarte koleiny opowieści o kobiecej łagodności i delikatności, żeby było przyjemnie i widzowie byli zadowoleni, że pozytywna bohaterka jednak wróciła na dobrą stronę mocy. I na dodatek zrobiła to pod wpływem wypowiedzi swojego dawnego przyjaciela, mentora Benta Sejrø.
To jest trzecia rzecz, która mnie uderzyła w zakończeniu serialu. Zmiana w życiu kobiet zachodzi pod znacznym wpływem mężczyzn. Twórcy serialu potrzebowali figury mentora. Ba, nie starczył młody mężczyzna, syn. A przecież konfrontacja Nyborg z synem mogłaby ją zmienić. Nyborg dosłownie miażdży go w telewizji, a jednak nie jest to motywacja do tego, żeby jakoś zmienić swoje stanowisko. Dopiero wystąpienie starszego mężczyzny, takie trochę pouczające, jest zimnym prysznicem, który ją budzi.
W bardzo feministycznym serialu w ostatnim odcinku mamy zjazd w patriarchalne klisze. I ja tego nie rozumiem, uważam, że to jest niespójne. Być może to jest antycypowane oczekiwanie widzów, żeby wszystko się poukładało w bezpiecznych stereotypach, żeby można było się z widzami pożegnać. No, ale szkoda, bo mogłoby to być dużo bardziej otwierające, nawet gdybyśmy do końca nie przepadały za głównymi bohaterkami.
Ja miałam inną interpretację końcówki. Katrine rzeczywiście potrzebuje opieki, ale Nyborg załatwia sobie superrobotę za granicą, nie jakiegoś tam komisarza rybołówstwa – wcześniej kpiono z tej posady w serialu jako kompletnej ślepej uliczki w karierze i dlatego zresztą na tę posadę Nyborg wysłała swojego politycznego konkurenta. W ostatnim odcinku słyszymy plotkę, że na Nyborg czeka wysokie stanowisko polityczne w Europie. Ona jest jak Donald Tusk po prostu.
To jest ciekawa interpretacja… No ale jakie ona będzie miała sprawstwo na tym wysokim stanowisku w Europie? Niewielkie. Skorzysta oczywiście finansowo, może prestiżowo, ale czy tego chciała? Jakoś mi to nie pasuje do Birgitte Nyborg.
**
Agnieszka Dziemianowicz-Bąk − posłanka Lewicy, działaczka społeczna i naukowczyni.