Do tej pory kpił z feministek, które nie życzyły sobie być nazywane blogerami i autorami, a wolały – blogerkami i autorkami. Teraz zmienił zdanie. Jak do tego doszło?
Okrzyknięty na Zachodzie uwięzionym zbawicielem Rosji Aleksiej Nawalny musiał spędzić prawie rok w więzieniu, by zrozumieć, że o wolność wypadałoby walczyć dla wszystkich, a nie jedynie dla wspieranej przez siebie części społeczeństwa.
Do przełomowego odkrycia, że feminizm jest potrzebny, Nawalny doszedł w więzieniu. Bezpośdrenim powodem było to, co obok miesiączki i włosów pod pachami najbardziej rozwściecza męski komentariat – żeńskie końcówki. O co chodzi? Najpierw wyręczę panów komentujących ten tekst i już na wstępie przypomnę popularny żart: – Jak brzmi feminatyw od kierowcy? – Kierownica. Pośmialiście się już? No to przejdźmy do spraw poważnych.
Ikona (a może jednak – hehe – ikon?) rosyjskiej opozycji ma w kolonii karnej do wyboru cały wachlarz obowiązkowych prac i nieobowiązkowych zajęć. Nawalny – jak poinformował w swoich social mediach – parał się do tej pory już między innymi gotowaniem i pieczeniem. To drugie szczególnie przypadło mu do gustu.
We wpisie w mediach społecznościowych, zaczynającym się od słów: „Jak więzienie pomaga zrozumieć feministkę”, Nawalny pisze: „Nie będę was męczyć wykładem o zawiłościach zawodu więziennego. Nie wiecie, i super – nie potrzebujecie tego. Mogę tylko powiedzieć, że podoba mi się obrazek, na którym jestem piekarzem – stoję tam, rumiany gość w białej czapce, z rękami na biodrach, patrzę, jak chleby dochodzą w piekarniku, i uśmiecham się do czegoś w zamyśleniu”.
W więzieniu Nawalny postanowił nauczyć się też szyć. O ile wcześniej władzom kolonii karnej i samemu skazanemu gładko przechodziły przez gardło takie słowa, jak piekarz i kucharz, o tyle „szwacz” w ogóle w słownikach rosyjskojęzycznych mężczyzn nie figuruje i dlatego Nawalny został „szweją” (szwaczką).
„Nie ma innej nazwy. A »operator warsztatu krawieckiego« (o którym pewnie myśleliście) to inny zawód” – skwitował bohater tego tekstu i przypomniał, jak jeszcze niedawno drwił na Instagramie z feministek, które nie życzyły sobie być nazywane blogerami i autorami, lecz blogerkami i autorkami.
„Cóż, teraz życie się ze mnie naśmiewa. Bo jednak ma znaczenie to, czy jesteś szwaczem, czy szwaczką” – stwierdza oświecony nagle lider rosyjskiej opozycji, posypując głowę popiołem.
W dalszym fragmencie wpisu czytamy, że sam nigdy nie miał wprawdzie nic przeciwko feminatywom, ale uważał dyskusję o nich za bzdurę i dobry powód do trollingu. Teraz wspaniałomyślnie uświadomił sobie, że nie tylko rozumie postulaty feministek, ale także prawo każdego człowieka do bycia nazywanym tak, jak chce.
„W końcu język po to istnieje i musi rozwijać się zgodnie z potrzebami społeczeństwa” – kwituje.
Język ma performatywną moc? Za to odkrycie należą się brawa, panie Nawalny! Ale na tytuł feministy jeszcze jest zbyt wcześnie. Zastanawia mnie bowiem to, ile w pańskim okrzyku „eureka” jest faktycznej empatii dla doświadczenia kobiet, których w Rosji jest o 11 mln więcej niż mężczyzn.
Nawalnego musiało dopiero ukłuć to, że jego, mężczyznę, nazwano kobiecym rzeczownikiem. A przecież nie ma nic gorszego niż zarzucić chłopu, że jest babą. Z tego samego powodu – mającego bardzo głębokie korzenie w patriarchalnej i hołubiącej wszystko, co męskie kulturze – część kobiet za wszelką cenę wzbrania się przed mówieniem o sobie per prezeska, profesora czy doktorka.
czytaj także
Ba, niektóre moje rozmówczynie, które wiedzą, że Krytyka Polityczna feminatywami stoi i że sama o żeńskie końcówki toczę krwawe boje (notabene w tym kontekście krew nikogo nie obrzydzi, ale w menstruacyjnym – już owszem), nieraz gorąco błagały w mailach: „tylko nie nazywaj mnie w tekście psycholożką”. Takie ich prawo. Ale o czym to świadczy?
Na pewno nie o racji przeciwników feminatywów, lecz tym, że wszystko, co żeńskie, uważane jest za gorsze niż męskie, mało prestiżowe i – co najważniejsze oraz dotkliwie prawdziwe – słabo płatne. Można się zżymać, że są ważniejsze problemy niż żeńskie nazwy zawodów, ale nie da się zaprzeczyć, że język jest odzwierciedleniem niesprawiedliwej ekonomicznej rzeczywistości i nierównego podziału w dostępie do władzy.
Dlatego słowa takie, jak sprzątaczka, przedszkolanka czy nauczycielka nie rażą nikogo, a chirurżka (nie, nie chodzi o łamanie języka, bo równie dobrze można by o to oskarżać Brzęczyszczykiewiczów i Szczebrzeszyn) czy dziekana – już tak. Nie wierzycie? To zastanówcie się, dlaczego wszędzie tam, gdzie pensje są niskie, jakimś cudem zawsze mamy do czynienia z mocno sfeminizowanym zawodem.
Co byłoby w takim razie, gdyby pielęgniarkom znacząco podnieść pensje? Pewnie w szpitalach zaroiłoby się od pielęgniarzy. A gdyby nianie zaczęły zarabiać trzykrotną wartość średniej krajowej? A matki dostawały pieniądze za dotychczas nieodpłatną pracę opiekuńczą? Oczyma wyobraźni widzę lawinę wniosków o urlopy ojcowskie.
czytaj także
W wyznaniu Nawalnego jest jednak jeszcze coś niezwykle irytującego. Dlaczego uznanie słuszności jakiejś sprawy, o którą upominają się nieuprzywilejowane grupy, staje się możliwe dopiero wtedy, gdy zaaprobuje je mężczyzna? I dlaczego on sam jest zdolny do tego dopiero wtedy, gdy na własnej skórze odczuje dyskomfort dyskryminacji?
Pewnie dlatego, że domyślnie doświadczenie ludzkie zawsze ma rodzaj męski. Konsekwencje tego najlepiej opisała autorka Niewidzialnych kobiet, pokazując, jak męska perspektywa zdominowała nawet sposoby konstruowania samochodów, smartfonów, projektowania miast i urządzeń medycznych.
Dla własnego bezpieczeństwa i zdrowia musimy więc zerwać z tą niewidocznością. Dlaczego więc nie zacząć od języka, który (uwaga, truizm) jest nie tylko odbiciem rzeczywistości, ale również jej kreatorem?
czytaj także
Zresztą, obalmy jeszcze jeden mit na koniec. Tych, którym feminatywy kojarzą się ze straszną feministyczną nowomową, odsyłam do historii polszczyzny, która z żeńskimi formami 100 lat temu była bardzo zaprzyjaźniona. Ale tego Aleksiej Nawalny wiedzieć nie musi.
„Zrozumiał jednak feministki” dopiero w więzieniu i dopiero, jak doświadczył dyskryminacji na własnej skórze. Skoro tak wygląda resocjalizacja, to być może wszystkim mężczyznom nie zaszkodziłby może nie tyle pobyt w więzieniu, ale obowiązkowy staż w roli pomywaczki naczyń albo szwaczki?