To się wciąż dzieje. Ataki na osoby z azjatyckimi rysami, którym przypisuje się roznoszenie koronawirusa, to zwykły przejaw rasizmu. Przypomniało nam to fragment „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś” Howarda Zinna, w którym autor opisuje, jak po ataku na Pearl Harbor traktowane były osoby pochodzenia japońskiego.
Wybrany kawałek Ludowej historii Stanów Zjednoczonych prezentujemy w cyklu #FragmentWCzasachZarazy i niezmiennie namawiamy do sięgnięcia po całość, teraz książka jest tańsza o 40%.
***
W jednym aspekcie swej polityki wewnętrznej Stany Zjednoczone nie były odległe od bezpośredniego kopiowania faszystowskich praktyk. Chodzi o traktowanie Amerykanów pochodzenia japońskiego mieszkających na Zachodnim Wybrzeżu. Po ataku na Pearl Harbor władze ogarnęła antyjapońska histeria. Jeden z kongresmenów powiedział wówczas: „Jestem za tym, żeby natychmiast wyłapać wszystkich Japończyków w Ameryce, na Alasce i na Hawajach i wpakować ich do obozów koncentracyjnych […]. Niech tam sczezną! Pozbądźmy się ich!”.
Franklin D. Roosevelt nie podzielał tych nastrojów, lecz bez oporów podpisał w lutym 1942 roku Dekret nr 9066, na mocy którego armia otrzymywała uprawnienia do aresztowania bez nakazu lub formalnego aktu oskarżenia wszystkich mieszkańców Zachodniego Wybrzeża pochodzenia japońskiego. Można było ich wysiedlać, przewozić do obozów w głębi kraju i trzymać tam w warunkach więziennych. Prawo to dotyczyło stu dziesięciu tysięcy osób – mężczyzn, kobiet i dzieci. Trzy czwarte z nich stanowili nisei, urodzeni z japońskich rodziców w Stanach Zjednoczonych [oraz sansei, ich potomstwo – przyp. tłum.], i z tego tytułu posiadający obywatelstwo amerykańskie, a jedną czwartą – issei, urodzeni w Japonii, na mocy prawa pozbawieni możliwości uzyskania amerykańskiego obywatelstwa. Zatrzymani Japończycy pozostali w obozach przez ponad trzy lata. W 1944 roku Sąd Najwyższy podtrzymał konstytucyjność przepisów o przymusowej ewakuacji ze względów wojskowych.
Michi Weglyn była młodą dziewczyną, gdy aresztowano jej rodzinę. W książce Years of Infamy [Lata hańby] opowiedziała później zarówno o chaosie towarzyszącym ewakuacji z Zachodniego Wybrzeża, o cierpieniach, dezorientacji i gniewie wysiedlonych, jak i o ich godności i oporze. Amerykanie japońskiego pochodzenia podejmowali strajki, podpisywali petycje, gromadzili się na masowych mityngach, odmawiali składania przysięgi lojalności i wszczynali zamieszki przeciwko władzom obozowym. Stawiali opór do końca.
Ogół społeczeństwa zaczął poznawać ich losy dopiero po wojnie. We wrześniu 1945 roku, a więc miesiąc po zakończeniu działań wojennych w Azji, w miesięczniku „Harper’s Magazine” ukazał się artykuł autorstwa Eugene’a V. Rostowa, profesora wydziału prawa Uniwersytetu Yale, który określał ewakuację Japończyków mianem „naszej najgorszej wojennej pomyłki”. Czy jednak była to „pomyłka”, czy też działanie, jakiego można się było spodziewać po kraju, w którym rasizm był od dawna zakorzeniony i który toczył wojnę nie po to, by skończyć z rasizmem, lecz aby zachować podstawowe elementy dotychczasowego systemu?
Wojnę tę prowadził rząd, którego polityka – pomimo licznych reform – przynosiła korzyści przede wszystkim zamożnym elitom. Sojusz wielkiego biznesu i władz sięgał okresu przypadającego na pierwsze lata po wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych, kiedy to Alexander Hamilton składał Kongresowi swe pierwsze propozycje legislacyjne. Do wybuchu II wojny światowej partnerstwo to rozwinęło się i znacznie umocniło. W czasie wielkiego kryzysu Roosevelt potępiał co prawda „rojalistów gospodarczych”, lecz zawsze mógł liczyć na wsparcie części ważnych liderów biznesu. Podczas wojny – jak pisze historyk Bruce Catton, który pracował wówczas w Radzie do spraw Produkcji Wojennej (War Production Board) – „rojaliści ekonomiczni, choć potępiani i wyszydzani […], mieli do odegrania swoją rolę […]”.
Catton opisał proces mobilizacji przemysłu w celu prowadzenia wojny w książce The War Lords of Washington [Watażkowie z Waszyngtonu]. Opowiada w niej o tym, jak w ramach tego procesu dochodziło do coraz większego skupienia bogactwa w rękach coraz węższej grupy wielkich korporacji. W 1940 roku Stany Zjednoczone rozpoczęły wysyłkę dużych ilości materiałów wojennych do Anglii i Francji. W 1941 roku trzy czwarte wartości kontraktów wojskowych obsługiwało pięćdziesiąt sześć dużych korporacji. Raport Senatu zatytułowany Economic Concentration and World War II [Koncentracja gospodarcza i II wojna światowa] stwierdzał, że choć w realizacji badań naukowych zleconych przez rząd w czasie wojny wzięło udział aż dwa tysiące korporacji, to z wydanego na ten cel miliarda dolarów aż 400 milionów trafiło do dziesięciu największych spośród nich. W czasie wojny podejmowanie decyzji gospodarczych pozostawało w gestii zarządów firm i chociaż Kongres Przemysłowych Związków Zawodowych oraz Amerykańska Federacja Pracy zrzeszały razem około dwunastu milionów robotników, to pracownicy pozostawali na podporządkowanej pozycji. W pięciu tysiącach fabryk utworzono komisje mieszane (niewielkie ustępstwo na rzecz demokracji pracowniczej w przemyśle), lecz funkcjonowały one głównie jako grupy służące dyscyplinowaniu bumelantów i zwiększaniu produkcji. Catton pisze, że „ważne persony podejmujące kluczowe decyzje postanowiły, że nic istotnego nie ma prawa się zmienić”.
czytaj także
Choć wydawało się, że duch patriotyzmu i całkowitego poświęcenia się dla zwycięstwa niepodzielnie dominował, a Kongres Przemysłowych Związków Zawodowych i Amerykańska Federacja Pracy zobowiązały się do niepodejmowania strajków, to i tak wielu robotników strajkowało. Główną przyczyną protestów była frustracja spowodowana zamrożeniem płac przy rosnących jednocześnie zyskach biznesu. W sumie w czasie wojny wybuchło czternaście tysięcy strajków z udziałem sześciu tysięcy siedmiuset siedemdziesięciu pracowników, a więc więcej niż w jakimkolwiek porównywalnym okresie dziejów Ameryki. W samym tylko roku 1944 strajk podjęło milion pracowników kopalni, stalowni i przemysłu transportowego.
Jak Robert E. Lee stłumił powstanie przeciwnika niewolnictwa Johna Browna
czytaj także
Intensywność strajków nie słabła również po zakończeniu wojny – w pierwszej połowie 1946 roku strajkowały aż trzy miliony robotników. Według Jeremy’ego Brechera, autora książki Strike!, gdyby nie dyscyplinująca dłoń związków zawodowych, mogło wówczas dojść do „konfrontacji na dużą skalę pomiędzy robotnikami wielu gałęzi przemysłu a rządem wspierającym pracodawców”.
Przykładem ówczesnych napięć może być Lowell w stanie Massachusetts, gdzie, według niepublikowanego rękopisu zatytułowanego The Irony of Victory: Lowell During World War II [Ironia zwycięstwa: Lowell podczas II wojny światowej], którego autorem był Marc Miller, w latach 1943–1944 strajki były równie liczne jak w roku 1937. Być może trwała „wojna ludowa”, lecz niezadowolenie budził fakt, że zyski branży tekstylnej w latach 1940–1946 wzrosły o 600 procent, podczas gdy płace robotników zatrudnionych w przemyśle bawełnianym zwiększyły się zaledwie o 36 procent. Wojna w niewielkim stopniu zmieniła trudną sytuację robotnic pracujących w przemyśle włókienniczym, czego dowodzi choćby fakt, że w Lowell do przedszkoli trafiło zaledwie 5 procent dzieci kobiet zatrudnionych tam podczas wojny; pozostałe musiały same organizować opiekę nad swoim potomstwem.
W zgiełku entuzjastycznych okrzyków i patriotycznych haseł niknął głos wielu ludzi, którzy uważali, że udział w wojnie jest złem, nawet wobec faszystowskiej agresji. Spośród dziesięciu milionów osób powołanych do służby wojskowej podczas II wojny światowej zaledwie czterdzieści trzy tysiące odmówiły walki z powodu sprzeciwu sumienia. Jednak i tak było ich proporcjonalnie trzy razy więcej niż w czasie I wojny światowej. Z tej liczby około sześć tysięcy trafiło do zakładów karnych – proporcjonalnie cztery razy więcej niż podczas poprzedniej wojny. Jeden na sześciu osadzonych wówczas w więzieniach federalnych był obdżektorem.
Wspomniane czterdzieści trzy tysiące to jedynie ci, którzy trafili do komisji wojskowych i odmówili służby. Dużo więcej osób natomiast po prostu unikało poboru. Władze odnotowały około trzystu pięćdziesięciu tysięcy przypadków uchylania się od służby, obejmujących zarówno naruszenia formalne, jak i faktyczną dezercję. Niełatwo zatem ustalić rzeczywiste rozmiary tego zjawiska, można jednak przypuszczać, że liczba osób, które albo unikały służby, albo jej odmawiały, szła w setki tysięcy – niemało, wziąwszy pod uwagę, że amerykańskie społeczeństwo niemal jednogłośnie popierało wojnę.
Również żołnierze, którzy nie wyrażali oporów moralnych przed służbą z bronią w ręku i byli gotowi walczyć, odczuwali niechęć do władzy i konieczności udziału w wojnie, której cele były niejasne, w ramach machiny wojskowej, w której brak demokracji był aż nadto widoczny. Trudno jednak określić skalę tych nastrojów. Nie ma danych na temat goryczy, którą odczuwali rekruci wobec specjalnych przywilejów oficerów sił zbrojnych kraju, w którym rzekomo panował ustrój demokratyczny. Podajmy tylko jeden przykład tej faktycznej nierówności: załogom bombowców walczących w Europie w czasie przerw między misjami bojowymi zapewniano w bazach wojskowych rozrywkę w postaci seansów filmowych; obowiązywały jednak dwie osobne kolejki – jedna, krótka, dla oficerów i druga, bardzo długa, dla zwykłych żołnierzy z poboru. Oficerowie i zwykli żołnierze korzystali z odrębnych stołówek, nawet wówczas, gdy szykowali się do akcji bojowych. Jedzenie podawane tym drugim było oczywiście gorsze.
Literatura, która powstała po II wojnie światowej – Stąd do wieczności Jamesa Jonesa, Paragraf 22 Josepha Hellera oraz Nadzy i martwi Normana Mailera – wielokrotnie opisywała wściekłość odczuwaną przez szeregowców wobec oficerów. W powieści Nadzy i martwi podczas rozmowy toczonej w trakcie bitwy jeden z żołnierzy mówi:
– Najgorsza rzecz, że nasza armia nie przegrała jeszcze nigdy wojny.
Toglio był zgorszony.
– I co, uważasz, że powinna teraz przegrać?
Red dał się ponieść.
– A czy ja mam coś przeciwko Japońcom? Co mnie obchodzi, czy oni zostaną w tej zasranej dżungli, czy nie? I czy mnie zależy, żeby Cummings dostał jeszcze jedną gwiazdkę?
– Generał Cummings to porządny facet – powiedział Martinez.
– Nie ma porządnego oficera na świecie – oświadczył Red.
W czarnej społeczności – pomimo wysiłku gazet i przywódców, by rozbudzić prowojenne nastroje – jak się zdaje, dość powszechnie panowało obojętne, a nawet niechętne nastawienie wobec wojny. Lawrence Wittner w swojej książce Rebels Against War [Buntownicy przeciwko wojnie] cytuje słowa pewnego dziennikarza: „Czarny […] odczuwa gniew, urazę i całkowitą obojętność wobec wojny. «Walczyć? O co? – pyta. – Ta wojna nic dla mnie nie znaczy. Jeśli wygramy, to ja sam stracę i co wtedy?»”. Pewien czarnoskóry oficer, przebywając w domu na urlopie, powiedział przyjaciołom z Harlemu, że odbył setki rozmów z żołnierzami i wynika z nich, że ta wojna nie ma żadnego sensu.
W jednym z czarnych koledżów wykładowca usłyszał od swojego studenta: „Armia stosuje segregację. Marynarka wojenna pozwala nam służyć tylko jako kuchcikom. Czerwony Krzyż odmawia przyjmowania naszej krwi. Odrzucają nas zarówno pracodawcy, jak i związki zawodowe. Trwają lincze. Pozbawia się nas praw obywatelskich, segreguje i opluwa. Co gorszego może zrobić Hitler ponad to?”. Walter White, przywódca Krajowego Stowarzyszenia Postępu Ludzi Kolorowych, powtórzył te słowa przed kilkutysięczną grupą czarnoskórych słuchaczy w rejonie Midwest, myśląc, że nie spotka się to z dobrym przyjęciem, ale, jak wspomina: „Ku [jego] zdziwieniu i konsternacji publiczność wybuchła takim aplauzem, że zajęło m[u] jakieś trzydzieści czy czterdzieści sekund, aby ją uciszyć”.
W styczniu 1943 roku w jednej z gazet adresowanych do czarnoskórych czytelników wydrukowano Draftee’s Prayer [Modlitwę poborowego]:
Wysłuchaj mnie, Boże,
na wojnę ruszam dziś:
By walczyć, by ginąć…
Po co mam tam iść?
Niemców ani żółtków
wcale się nie boję,
Lecz Ty wiesz, Panie,
gdzie są lęki moje.
– W Ameryce!
Nie istniał jednak żaden zorganizowany antywojenny ruch czarnych Amerykanów. Praktycznie żadne środowiska nie wyrażały otwarcie niezgody na przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny. Partia Komunistyczna entuzjastycznie wspierała udział Ameryki w światowym konflikcie, zaś Partia Socjalistyczna była w tej sprawie wewnętrznie podzielona i nie zdołała sformułować jasnego stanowiska ani za, ani przeciw.
Jedynie kilka małych grup pacyfistycznych i anarchistycznych odmówiło poparcia wojny. Międzynarodowa Liga Kobiet na rzecz Pokoju i Wolności (Women’s International League for Peace and Freedom) stwierdziła: „[…] wojna między narodami, klasami lub rasami nie może w trwały sposób rozwiązać konfliktów ani uleczyć ran, które je wywołały”. „Nadal jesteśmy pacyfistami […]” – deklarowało pismo „The Catholic Worker”.
Trudności związane z samymi nawoływaniami do utrzymania pokoju w świecie, w którym ton nadawały dynamiczne i niestroniące od agresji ideologie – kapitalizm, faszyzm, komunizm – martwiły część pacyfistów. Zaczęto wówczas rozprawiać o „rewolucyjnej strategii bez przemocy”. A.J. Muste ze Wspólnoty na rzecz Pojednania (Fellowship of Reconciliation) mówił po latach: „Nigdy nie przepadałem za sentymentalnym, niefrasobliwym pacyfizmem z wcześniejszych dekad. Ludzie sądzili wówczas, że jeśli usiądą razem i będą miło gawędzić o pokoju i miłości, to rozwiążą problemy świata”. Muste uświadomił sobie, że świat jest w samym środku rewolucji i ci, którzy są przeciwni przemocy, również muszą podjąć rewolucyjne działania – tyle że bez użycia przemocy. Ruch rewolucyjnego pacyfizmu miał wobec tego „nawiązać czynne kontakty z grupami uciskanymi i mniejszościowymi, takimi jak czarni, połownicy i robotnicy przemysłowi”.
Tylko jedna zorganizowana grupa socjalistyczna kategorycznie sprzeciwiła się wojnie. Była to Socjalistyczna Partia Robotnicza (Socialist Workers Party). Ustawa o szpiegostwie z 1917 roku, która zakazywała wypowiedzi ustnych lub pisemnych mogących skutkować odmową służby w siłach zbrojnych, wciąż była w mocy, ale dotyczyła jedynie stwierdzeń wygłaszanych w czasie działań wojennych. W 1940 roku Stany Zjednoczone nie były jeszcze w stanie wojny, Kongres uchwalił jednak Ustawę o rejestracji obcokrajowców (Alien Registration Act), zwaną też Ustawą Smitha (Smith Act). Nowe prawo podtrzymało zakazy Ustawy o szpiegostwie – i czyniło je obowiązującymi również w czasie pokoju. Ustawa Smitha kryminalizowała ponadto werbalną obronę idei obalenia rządu przemocą bądź dołączenie do którejś spośród grup postulujących lub propagujących tego rodzaju działania. W Minneapolis w 1943 roku osiemnastu członków Socjalistycznej Partii Robotniczej oskarżono o przynależność do organizacji, której idee, wyrażone w Deklaracji zasad oraz w Manifeście komunistycznym Marksa, jak stwierdził sąd, naruszają Ustawę Smitha. Wszyscy członkowie grupy zostali skazani na kary więzienia, a Sąd Najwyższy odmówił rozpatrzenia apelacji w tej sprawie.
Nieliczne głosy nadal przekonywały jednak, że prawdziwa wojna toczy się nie pomiędzy narodami, lecz wewnątrz każdego z nich. W piśmie „Politics”, wydawanym podczas wojny przez amerykańskiego dziennikarza Dwighta Macdonalda, na początku 1945 roku ukazał się artykuł francuskiej filozofki Simone Weil, kończący się stwierdzeniem:
„To administracyjny, policyjny i wojskowy aparat pod wszystkimi nazwami, jakie może przybierać, pod nazwą faszyzmu, demokracji albo dyktatury proletariatu, pozostaje podstawowym wrogiem – nie tym, który stoi przed nami i jest naszym wrogiem, tylko dlatego że jest wrogiem naszych braci, ale tym, który przedstawia się jako nasz obrońca i czyni z nas swoich niewolników. W każdych okolicznościach najgorsza możliwa zdrada polega zawsze na zgodnym podporządkowaniu się temu aparatowi i na służalczym deptaniu wszystkich ludzkich wartości w samym sobie i u innych”.
Pomimo tych głosów zdecydowana większość ludności Stanów Zjednoczonych została zmobilizowana – czy to w wojsku, czy w cywilu – do udziału w wojnie, a wojenne nastroje ogarniały coraz większą liczbę Amerykanów. Badania opinii publicznej pokazują, że ogromna większość żołnierz popierała pobór w okresie powojennym. Nienawiść wobec wroga, a w szczególności wobec Japończyków, była powszechna. Bez wątpienia miał na to wpływ również głęboko zakorzeniony rasizm. Tygodnik „Time”, relacjonując bitwę o Iwo Jimę, pisał: „Zwykły bezmyślny Japoniec jest nieokrzesany. Zapewne jest człowiekiem, choć nic […] na to nie wskazuje”.
***
Fragment pochodzi z książki Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Książka do kupienia w internetowym sklepie Wydawnictwa Krytyki Politycznej, teraz tańsza o 40%.