Szesnaście milionów Afgańczyków żyje poniżej krawędzi ubóstwa. Młodzi Afgańczycy oceniają swoją jakość życia na 2,7 w skali od zera do dziesięciu – to najniższy wynik zanotowany dla jakiegokolwiek kraju w historii pomiarów. Jedynym kwitnącym w Afganistanie biznesem jest śmierć – Jagoda Grondecka pisze z Afganistanu.
Jedziemy drogą prowadzącą na północ od Kabulu. Mieszkańcy afgańskiej stolicy uciekali tędy, kiedy w 1996 roku miasto zajęli brodaci fundamentaliści, talibowie. Droga prowadzi do Doliny Pandższiru, po persku – Doliny Pięciu Lwów. Nazwa jest adekwatna, bo jak szczycą się Pandższirczycy, nikt nigdy nie zdołał podbić ich małej ojczyzny. Choć zaciekle atakowały ją wojska Związku Radzieckiego, żadna z dziewięciu wielkich ofensyw nie zakończyła się powodzeniem. Także talibom nigdy nie udało się zdobyć Pandższiru.
– Był jednak czas, że dolina była przez nich oblężona. Brakowało wszystkiego, często nawet chleba. Mnóstwo wycierpieliśmy z ich rąk – opowiada Szafik, wskazując ręką pobocze. Po obu stronach drogi aż po okolony górami horyzont rozciągają się drzewka morwy. – Pewnego dnia talibowie spalili tu wszystko do gołej ziemi. Pamiętam to, choć byłem dzieckiem. To był straszny dzień. Ludzie uciekali, zostawiając wszystko za sobą. Nasza rodzina uciekła do Pakistanu. Po powrocie zastaliśmy tu pustynię, krajobraz, jakbyś chodziła po księżycu. Budowaliśmy na zgliszczach wszystko od nowa.
Przez samą dolinę prowadzi jedna droga z jedynym, co stanowi popularny wśród Afgańczyków obiekt żartów, rondem. Liczne są za to wojenne blizny Pandższiru. Co jakiś czas straszą lufy czołgów porzuconych przez wycofujących się po przeszło dziesięciu latach wojny Sowietów. Z każdego zakamarka wygląda portret afgańskiego bohatera, Ahmada Szacha Masuda – to pod jego wodzą wojska przez lata odpierały najeźdźców.
Szafik urodził się i wychował w Pandższirze. Dziś prowadzi w Kabulu firmę logistyczną, a w dolinie inwestuje. Cel ma ambitny: stworzenie kompleksu wypoczynkowego, do którego mogliby zjeżdżać zarówno Afgańczycy, jak i obcokrajowcy poszukujący relaksu wśród gór. Obiekt wygląda imponująco. Kryształowe żyrandole, marmury i deski z włoskiego drewna na ścianach sprawiają wrażenie, że jest się w luksusowym schronisku górskim na alpejskim stoku.
Na razie jedynymi gośćmi są koledzy Szafika. Zjeżdżają zwykle w czwartkowy wieczór, który dla Afgańczyków rozpoczyna weekend. Krótki, bo jednodniowy – w czwartki większość instytucji pracuje krócej, ale całkowicie wolne są tylko piątki. Z dala od wścibskich spojrzeń mogą się swobodnie powygłupiać, popływać, zapalić papierosa z haszem.
– W Afganistanie jest naprawdę mnóstwo pieniędzy do zrobienia, ale przez niekończącą się wojnę ludzie nie chcą tu inwestować – opowiada Harun, wspólnik Szafika. – Na wieść, że się tu budujemy, wszyscy pukają się w głowę. Dlaczego to robimy? To nasz kraj, kochamy go. Ja kocham go przez Masuda. Jego marzeniem było, żeby Pandższir się rozwijał.
– Trzeba odbudować naszą infrastrukturę, całą gospodarkę. Musi to zrobić nasze pokolenie, dzisiejszych trzydziestokilkulatków. Kto się tym zajmie, jeśli wszyscy wyjadą? Już teraz Afganistan opuściło mnóstwo ludzi, którzy mają wiedzę, wykształcenie, pomysły i pieniądze. Wciąż jesteśmy w stanie postawić kraj na nogi, ale do tego potrzebujemy warunków. Czyli pokoju, minimum stabilizacji. To ściągnie do kraju zagranicznych inwestorów, nam samym umożliwi prowadzenie interesów.
Szafik wierzy, że poprawa warunków ekonomicznych jest kluczowa dla długotrwałego pokoju w Afganistanie. Na razie jedynym kwitnącym w Afganistanie biznesem jest śmierć. Wojna stała się znaczącą gałęzią gospodarki, a dla wielu Afgańczyków – jedynym dostępnym źródłem dochodu. Według lipcowego raportu Banku Światowego szesnaście milionów Afgańczyków – a więc prawie połowa mieszkańców, choć trudno dziś wiarygodnie oszacować, jak liczna tak naprawdę jest populacja tego państwa – żyje poniżej krawędzi ubóstwa. Ludzie cierpią głód, który nakręca spiralę przemocy i okrucieństwa. – Bieda to jedna z najsilniejszych kart w ręku talibów. Pozwala im zastraszać i wykorzystywać ludzi na dziesiątki sposobów – mówi Szafik.
Jego zdanie podziela Nadżla. W mocnym makijażu, obcisłym ubraniu i luźno zarzuconym hidżabie nie wygląda na przeciętną Afgankę, która przemierza ulice Kabulu z pochyloną głową. Przez wiele lat sama pracowała dla rządu i międzynarodowych organizacji na rzecz wzmocnienia pozycji swoich rodaczek. – Ludzie nie mają tu pracy, pieniędzy. Po upadku Kunduzu znajomi opowiadali, że sąsiad, który mieszkał obok nich przez sześć lat, dołączył do talibów. Jak to możliwe? Zrozum: oni mają broń, okradają nas, zabierają nasz dobytek. A ludzie w tym kraju nie mają nic, więc dla pieniędzy są w stanie zrobić wszystko. A im jest gorzej i bardziej niebezpiecznie, tym lepiej dla talibów. To wszystko jest tak złożone, że nie wiadomo nawet, od czego zacząć. Jedno zło przechodzi w następne, trudno już nawet odróżnić, co jest złe, a co dobre. Ja mogę uważać, że zabijanie ludzi jest złe, ale jeśli ktoś nie jest w stanie wykarmić własnych dzieci, nie obchodzi go to.
Dwadzieścia dwa odłamki w ciele Omara Amira [fragment książki]
czytaj także
Paradoksalnie Afganistan ma bogate zasoby naturalne. Zysk z ich wydobycia mógłby wykarmić wszystkich, którzy dziś głodują. Pod ziemią kryją się złoża metali, kamieni szlachetnych, rzadkich minerałów, jak lit. Jest także strategicznie położony na przecięciu ważnych szlaków handlowych – z dalekiej Azji na Bliski Wschód, Kaukaz, wreszcie do Europy. Jedna z najważniejszych obecnie chińskich inwestycji to tzw. inicjatywa Nowego Jedwabnego Szlaku czy też One Belt, One Road – wiodącego między innymi właśnie przez Afganistan korytarza handlowego prowadzącego z Chin do reszty świata. Jednak podczas gdy afgańscy dyplomaci i urzędnicy jeżdżą do Chin, by omawiać inwestycję, przeciętny Afgańczyk nie odczuwa żadnych korzyści.
– Pewnego dnia moderowałem panel podczas jakiejś dyskusji o gospodarce. Ktoś z Ministerstwa Górnictwa opowiadał, że Afganistan jest bogaty, bo mamy złoża, kopalnie. Ale one należą do talibów, nie możemy z nich korzystać. To oni robią na tym interes. Na każdą ciężarówkę towaru, która legalnie wyjeżdża z Afganistanu, przypada pięć kolejnych, które jadą nielegalnie. Granice nie są dobrze zabezpieczone, a i Afganistan, i nasi sąsiedzi to skorumpowane państwa. Kiedyś myślałem, że my i nasze dzieci zaprowadzimy zmiany, ale młodego pokolenia też już dosięgła korupcja. Większość uczyła się od starszego pokolenia i odziedziczyła tę mentalność. Ci, którzy kiedyś byli warlordami, dziś mają dzieci. Ścieżka jest dokładnie ta sama, tylko ktoś inny nią podąża.
Bieda to jedna z najsilniejszych kart w ręku talibów. Pozwala im zastraszać i wykorzystywać ludzi na dziesiątki sposobów.
– Każdego roku tylu młodych ludzi kończy uniwersytet, a ilu z nich znajduje pracę? Prawie nikt. Nie mamy firm, które mogłyby ich zatrudniać. Ludzie nie mają zaplecza finansowego, żeby w cokolwiek tu inwestować, a jeśli mają, nie robią tego, bo zwyczajnie się boją. Pytają: dlaczego mielibyśmy ryzykować otworzenie biznesu w Afganistanie? Śmiejemy się ze znajomymi, że to kraj nieograniczonych możliwości. Bo jest dokładnie odwrotnie.
Nadżla o trudach w biznesie w Afganistanie wie sporo. Sama jest szefową kabulskiego oddziału Afghan Carpets Export Centre, a kawiarnię, w której rozmawiamy, prowadzi jej młodszy brat. Nosh Book Cafe jest popularnym miejscem spotkań młodych kabulczyków, szczególnie studentów, przedstawicieli wolnych zawodów, pracowników administracji rządowej. Jak większość tego typu przybytków w mieście wygląda jak coś pomiędzy hipsterską kawiarnią w Warszawie a bunkrem z czasów II wojny światowej. Gości od ulicy odgradzają dwa wysokie mury zwieńczone drutem kolczastym, ale gdy wieczorami w ogródku rozbłyskują zawieszone między drzewami lampki (jeśli akurat jest prąd, czego w Kabulu nigdy nie można być pewnym), da się na chwilę zapomnieć, że to wciąż to samo pokaleczone przez rakiety miasto. Nosh to jedno z nielicznych miejsc, gdzie można zobaczyć młode Afganki bez hidżabu, spotkania w mieszanym towarzystwie, pary flirtujące na potajemnych randkach – z wybrankami własnymi, a nie swojej rodziny.
Choć Kabul nigdy nie był drugim Bejrutem, jeszcze kilka lat temu – długo po rozpoczęciu amerykańskiej inwazji – scena rozrywkowo-towarzyska miasta miała do zaoferowania o wiele więcej. Bezbożne przybytki były jednak solą w oku talibów. Ostatnie tango w Kabulu miało miejsce w niezwykle popularnej zarówno wśród Afgańczyków jak i ekspatów restauracji Taverne du Libane. Jej właściciel, Libańczyk Kamal Hamade, bywał porównywany do postaci granej przez Humphreya Bogarta z Casablanki: w mieście zasieków i drutów kolczastych stworzył bezpieczną oazę, gdzie ludzie czuli się swobodnie. Stali bywalcy wspominają, że w czasach nasilonych krucjat antyalkoholowych Kamal podawał czerwone wino w filiżankach do herbaty. Razem ze swoimi gośćmi zginął w 2014 roku w masakrze, jaką w restauracji urządzili talibowie. Pierwszy z napastników wysadził się przed drzwiami wejściowymi, zabijając strażnika. W ten sposób utorował drogę kompanom, którzy otworzyli ogień. Tamtej nocy nikt nie opuścił restauracji żywy.
Rzeź w Taverne du Libane wstrząsnęła Kabulem. Stała się symbolicznym końcem pewnej ery w dziejach miasta i wciąż jest żywa w zbiorowej pamięci jego mieszkańców. Pewnego wieczoru w Nosh znajomy student, z którym nad mrożoną kawą dyskutowałam o dziejach Afganistanu, oznajmił: nigdy nie czuję się bezpiecznie, nawet teraz. Wiem, że w każdej chwili ktoś może tu wejść i nas rozstrzelać.
Dziś w mieście działa jeden klub, w którym serwuje się alkohol, ale daleko mu do sławy Taverne du Libane. Właściciel, co zrozumiałe, obwarował się niezliczonymi środkami ostrożności. Żeby lokal otworzył przed tobą swe podwoje, trzeba być znajomym jego lub choćby znajomym znajomego i uzyskać kartę członkowską. Samo dotarcie na miejsce przypomina raczej bieg przez płotki niż swobodne wieczorne wyjście: lokal mieści się w green zone, „zielonej strefie” o zaostrzonym rygorze bezpieczeństwa, w sąsiedztwie brytyjskiej ambasady, co oznacza przejście wielu kontroli i przeszukań po drodze. Nie było tak zawsze, ale konsekwentnie pogarszająca się sytuacja i zagrożenie ze strony religijnych fundamentalistów są skutecznymi straszakami.
– To miejsce zupełnie straciło urok – Yama, 35-letni pracownik brytyjskiego NGO i afgański patriota krzywi się nad szklanką whisky. Trudno stwierdzić, czy wyrażając swój niesmak, czy z powodu podłej jakości serwowanego trunku. – Przychodzą tu już same dzieciaki, synowie i córeczki kabulskiej elitki, nastolatki. Upijają się do nieprzytomności. Ale w Kabulu w ogóle nie ma już takich miejsc, jakie były kiedyś.
Poza talibami w mieście straszą też ceny alkoholu (15 dolarów za wódkę z wodą gazowaną to kwota, jakiej nie powstydziłby się modny lokal na zachodzie Europy). Młodzi kabulczycy zwykle spotykają się więc w domach. Oficjalnie w Afganistanie panuje całkowita prohibicja. Posiadać alkohol mogą tylko dyplomaci; nawet wojskowi szmuglują spirytus w czym popadnie do swoich baz. To oczywiście teoria, a z nabyciem wysokoprocentowych trunków i tak nie ma problemu. Wystarczy znać odpowiednich ludzi, a na imprezę dotrą butelki wódki, whisky czy wina. Przy nich, głośnej muzyce, tańcach i śpiewach moi afgańscy rówieśnicy odreagowują swoją codzienność. Nie pozwalają sobie na nocne powroty do domu. Większość z nich zostaje do rana u gospodarza, a ci, którzy mogą, wracają własnym samochodem, niezależnie od tego, ile wcześniej wypili.
Pieniążek: Syria nie ma wpływu na to, co dzieje się na jej terytorium
czytaj także
– Jeździsz po Kabulu taksówkami? Łapiesz je na ulicy? Naprawdę? Nie rób tego więcej. Kilka tygodni temu mój tata wziął przypadkową taksówkę. Kierowca zapytał, czy może zabrać jeszcze kogoś, kto jedzie w tym samym kierunku (w Iranie i Afganistanie popularne są tzw. savari, dzielone taksówki, które zabierają kilkoro pasażerów jadących w tę samą stronę – przyp. aut.). Tata się zgodził, więc po chwili dosiadło się dwóch mężczyzn. Jeden z nich przyłożył mu pistolet do głowy, a drugi kazał oddać wszystkie pieniądze, telefon, zegarek. Na szczęście miał przy sobie sporo gotówki, więc zabrali wszystko i go puścili, grożąc, że go zabiją, jeśli komukolwiek o tym powie. Tutaj wszyscy mają broń. Rząd chciał z tym walczyć, ale to niemożliwe, ludzie boją się widma wojny domowej – mówi mi jeden z gości.
Dla wielu młodych, mobilnych Afgańczyków największą motywacją, by zostać w kraju, pozostaje rodzina. Nadżla kilka lat temu wyjechała na jakiś czas. – Dlaczego wróciłam? Wychowałam się tutaj, dorastałam, tutaj są moje korzenie, rodzina. Jestem jak drzewo, którego nie można przesadzić do innej ziemi, bo umrze. Jak długo będę w stanie to wytrzymać? Nie wiem. Każdego dnia coś się tu dzieje. Kiedy moja siostra urodziła dziecko, patrzyłam na jej synka i myślałam: o rany, ależ sobie wybrałeś miejsce do przyjścia na świat. Gdy miał dwa latka, razem z mężem zaprowadzili go pierwszy raz do przedszkola. Dwa dni później tuż obok wybuchła bomba. Wtedy siostra postanowiła, że dziecko zostanie w domu, nie będzie go narażać. Co my dajemy temu dziecku? Cztery ściany. Nie bawi się z rówieśnikami. Kto ma dzieci, ma w tym kraju jeszcze gorzej niż reszta. Talibowie często biorą na cel szkoły i szkolne autobusy. Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, że ktoś może mordować dzieci w taki sposób. Ale to się dzieje.
Skąd się wziął i dlaczego przegrał Mohammad Mursi: krótka historia władzy w Egipcie
czytaj także
Tymczasem w Afganistanie dorasta trzecie pokolenie, którzy nie zna innej rzeczywistości niż wojna. – Większość ludzi tu jest chora. Psychicznie. Nigdy nie było na ten temat szerszej debaty, ale tutaj prawie każdy ma za sobą jakąś traumę, poniósł ogromne straty – kontynuuje Nadżla. – Miałam wspaniałego bliskiego przyjaciela, niech Bóg mu błogosławi. Był zastępcą gubernatora Kandaharu. Został wysadzony w powietrze we własnym biurze. Do dziś nie umiem pogodzić się z jego śmiercią. Pewnego dnia powiedziałam sobie, że nie zniosę utraty nikogo więcej. Budzisz się, dowiadujesz się o eksplozji i nie wiesz nawet, do kogo zadzwonić najpierw. Myślisz: kto mógł być w tej okolicy? To jest tortura, która zaczyna się od nowa każdego dnia. I nie pomaga ci być zdrowym człowiekiem. Patrzysz na telefon i myślisz: kto z moich przyjaciół może żyć, kto może być martwy, na co mam się przygotować? Przestałam czytać wiadomości, jestem wyzuta z emocji. Słyszę, że zginęło dwadzieścia osób, i myślę: dobrze, że nie sto dwadzieścia. Bo to by dopiero była prawdziwa masakra.
Słyszę, że zginęło dwadzieścia osób, i myślę: dobrze, że nie sto dwadzieścia. Bo to by dopiero była masakra.
Droga z pracy do domu zajmuje mi codziennie około piętnastu minut. Każdego dnia staram się wypatrzyć na ulicy kogoś, kto się szczerze uśmiecha. Nie znajdziesz takich ludzi w Afganistanie. W Europie na każdym kroku widzisz ludzi, którzy po prostu się uśmiechają, rozmawiają, śmieją się. Tu każdy jest zestresowany, rozdarty, zmęczony. Nasi ludzie potrzebują terapii, a my nie mamy psychologów, psychiatrów. W Kabulu działa jeden szpital psychiatryczny, ale trafia się do niego raczej w stanie, kiedy już nic ci nie pomoże – kończy Nadżla, śmiejąc się, ale obie wiemy, że to śmiech przez łzy, strategia obronna, która pozwala przetrwać kolejny dzień.
Jej przemyślenia potwierdza opublikowany we wrześniu raport Instytutu Gallupa na temat stanu ducha młodych Afgańczyków. Wśród respondentów, z których większość miała mniej niż 35 lat, aż 85 proc. deklaruje, że cierpi, co stanowi światowy rekord. Nikt nie cieszy się życiem na tyle, żeby uznać, że czuje się kwitnąco. Młodzi Afgańczycy oceniają swoją jakość życia na 2,7 w skali od zera do dziesięciu – to najniższy wynik zanotowany dla jakiegokolwiek kraju w historii pomiarów. Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że około dwóch milionów osób w Afganistanie cierpi na depresję i zaburzenia lękowe, a sfera zdrowia psychicznego jest katastrofalnie zaniedbana. WHO potwierdza, że w jedynym szpitalu psychiatrycznym, o którym mówiła Nadżla, brakuje właściwie wszystkiego: wykwalifikowanych lekarzy, psychologów, pieniędzy. Młodzi Afgańczycy są więc skazani na mierzenie się ze swoimi traumami w samotności, pozbawieni profesjonalnej pomocy.
Źródłem lęku i obaw są dla nich także przetasowania polityczne na szczytach władzy. Rozmowy pokojowe między USA a talibami zostały we wrześniu zerwane jednym tweetem Donalda Trumpa, ale w świat poszedł jasny sygnał: talibowie są silni, skoro jedyne światowe supermocarstwo siada z nimi do stołu i negocjuje warunki opuszczenia Afganistanu, pomijając przy tym afgański rząd.
Unbeknownst to almost everyone, the major Taliban leaders and, separately, the President of Afghanistan, were going to secretly meet with me at Camp David on Sunday. They were coming to the United States tonight. Unfortunately, in order to build false leverage, they admitted to..
— Donald J. Trump (@realDonaldTrump) September 7, 2019
– Jeśli talibowie wrócą i będą sprawować rządy, tak jak przed dwudziestoma laty, ludzie zaczną uciekać – martwi się Nadżla. – To jedna z największych tragedii Afganistanu. Tracimy mnóstwo kapitału ludzkiego. Młodzi, świetnie wykształceni ludzie mówią: okej, jestem patriotą, chciałbym żyć w tym państwie, ale nie mogę zmuszać mojej rodziny, żeby przez to wszystko przechodziła. Więc wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych, do Europy.
Szafik wykazuje więcej optymizmu. – Do głosu dochodzi nowe pokolenie, podłączone do sieci, social mediów. Młodzi wiedzą, co się dzieje na świecie, mają dostęp do informacji, których nie przekażą im w szkole. Oni nie zaakceptują przejęcia władzy z dnia na dzień przez gości w turbanach. Talibowie twierdzą, że się zmienili, ale jak można im wierzyć? Ich ideologia to ekstremistyczna, wypaczona wersja islamu z pakistańskich medres. Ale tym razem ludzie nie pozwolą im narzucić swoich praw, będą walczyć. Nie oddamy tego, co zdobyliśmy przez ostatnie osiemnaście lat.
I dodaje: – Afganistan jest zupełnie nieprzewidywalny. Nigdy nie wiesz, co się tutaj wydarzy. Trzeba być szalonym, żeby żyć w tym kraju, ale to rodzaj narkotyku. Kiedy jestem za granicą, po jakimś czasie zwyczajnie mi się nudzi. Zawszę chcę tu wrócić.
czytaj także
26-letnia Nargis reprezentuje nowe pokolenie afgańskich kobiet, którego śmiertelnie boją się talibowie. Wykształcona, niezależna, nie boi się zabrać głosu. W centrum Kabulu wynajmuje mieszkanie z koleżanką i pracuje w Open Society Foundations. Choć studiowała w Turcji, nawet przez moment nie rozważała emigracji na stałe. – Żyjąc w Afganistanie, mamy poczucie, że to, co robimy, ma wpływ na cokolwiek, faktycznie przełożenie na rzeczywistość. Możemy kształtować przyszłość naszego kraju. Gdy nie jesteśmy u siebie, te wszystkie wysiłki nie mają znaczenia. Jedna z moich przyjaciółek wyjechała z rodzicami do Holandii. Kiedy ostatnio z nią rozmawiałam, nie miała do niczego motywacji, nie chciało jej się uczyć, pracować. Popadła w marazm. Mówiła, że nocami myśli o Kabulu.