Do 5 lat więzienia grozi 53-letniej Grażynie F., szefowej jednego z zakładów produkcji trumien w Wielkopolsce. Kobieta nie udzieliła pomocy umierającemu obywatelowi Ukrainy, wywiozła go do lasu i tam porzuciła. Według ustaleń „Gazety Wyborczej” właścicielka zabroniła wzywać pogotowie ratunkowe, obawiając się konsekwencji dla nielegalnie zatrudniającej obcokrajowców firmy. Zwłoki mężczyzny odnalazł leśniczy w odległym o 130 kilometrów lesie. Komentarz Kamila Fejfera.
Nie mogę sobie wyobrazić motywów, które mogą kogoś pchnąć do tego, żeby wywieźć potencjalnie śmiertelnie chorego człowieka do lasu i go tam zostawić. Albo żeby czekać z udzieleniem pomocy do momentu, kiedy ten umrze, i wywieźć ciało. Rozumiem, że ktoś może się wystraszyć, zbagatelizować jakieś objawy. Ale żeby stawiać swój interes ekonomiczny nad życie człowieka?
Trzydziestosześcioletni Wasyl Czornej pracował w zakładzie stolarskim we wsi pod Nowym Tomyślem. Jak na ironię, robił tam trumny. W domu – w dziesięciotysięcznym Śniatynie na Ukrainie – zostawił trójkę dzieci.
czytaj także
Jak piszą Piotr Żytnicki i Ludmiła Anannikova z „Gazety Wyborczej”, w hali, w której pracował Wasyl, panowały złe warunki: duże zapylenie i wysoka temperatura. W gorący czerwcowy dzień mężczyzna stracił przytomność i dostał drgawek. Żona Wasyla mówi, że ten nie cierpiał wcześniej na żadną poważną chorobę, nie mdlał, nie miewał ataków epileptycznych.
Wasyl – podobnie jak inni Ukraińcy w zakładzie – w firmie produkującej trumny był zatrudniony na czarno.
Kiedy mężczyzna zemdlał w pracy, szefowa przedsiębiorstwa, zamiast zadzwonić po pogotowie, kazała innym Ukraińcom skończyć pracę i rozejść się do domów. Wasyl zniknął z zakładu pracy, nie wrócił też tego dnia do domu. Jego ciało znalazł potem leśnik, 130 kilometrów od zakładu produkującego trumny. Czornej miał na rękach robocze rękawice i ubranie całe w wiórach. Szefowa firmy zatrudniającej mężczyznę Grażyna F. została zatrzymana przez policję.
Zatrudniony na czarno mężczyzna z Ukrainy zemdlał w pracy. Pani pracodawczyni wywiozła go do lasu, gdzie zmarł. Co na to…
Opublikowany przez Piotr Ikonowicz Poniedziałek, 24 czerwca 2019
„Jakby co, to się nie znamy”
To nie pierwszy w ostatnich latach przypadek skandalicznego potraktowania Ukraińca przez polskich pracodawców. Jedną z pierwszych tego typu spraw był przypadek Dimy Szutaka, który pracował w niewielkim zakładzie produkującym opakowania na owoce. Nikt nie przeszkolił go z używania maszyny roboczej. Kiedy chciał wyjąć z urządzenia zakleszczone produkty, zaklinowała mu się ręka. Przez 15 minut działała na nią temperatura wysokości 150 stopni. Wołań o pomoc Dimy nikt nie słyszał, bo mężczyzna pracował w piwnicy. Pracował na czarno, a szef kazał mu kłamać w szpitalu co do przyczyn wypadku. Dima miał mówić, że rękę oparzył w piecyku. Kończyny nie udało się uratować, musiała być amputowana powyżej nadgarstka.
Alona Romanenko doznała podobnego wypadku. Alicja Lehmann, która opisywała sprawę na łamach „Gazety Wyborczej”, przywołuje dokumenty Państwowej Inspekcji Pracy. Czytamy: „brak zabezpieczenia przed dostępem do strefy niebezpiecznej oraz niezadziałanie urządzenia ochronnego”. Kobieta pracowała pod presją czasu, za 10 zł za godzinę, bez odpowiedniego przeszkolenia, przy maszynie, która nie przeszła odpowiednich kontroli. I tu podobnie tragiczny finał: wciągnięcie ręki, zmiażdżenie, bardzo wysoka temperatura, amputacja.
Oksana dostała wylewu w hotelu robotniczym. Pracodawca – dostawca Lidla, pojawiający się nawet w reklamie telewizyjnej – zamiast wezwać od razu karetkę wywiózł kobietę i jej siostrę na przystanek. Dopiero tam powiadomił pogotowie. Kobietom kazał mówić, że się nie znają, że jest obcym człowiekiem, który im pomaga. W swoim zakładzie zatrudniał Oksanę nielegalnie. Oksana do dzisiaj ma poważne problemy ze zdrowiem.
Uliana Worobec, dziennikarka i administratorka serwisu pracadlaUkrainy.pl w rozmowie z Money.pl przywołuje historię pracodawcy, który nielegalnie zatrudnianemu przez siebie pracownikowi z Ukrainy podał aspirynę, kiedy ten spadł z wysokości. Okazało się, że mężczyzna miał uszkodzone kręgi.
czytaj także
Nie wiadomo, ile podobnych przypadków gwałcenia elementarnych praw pracowniczych udało się polskim pracodawcom z powodzeniem zatuszować.
Śmieciówki, przepracowanie i nieznajomość prawa pracy – witajcie w Polsce!
Wszystko to dzieje się na przecięciu kilku zjawisk. Po pierwsze Ukraińcy bardzo często są zatrudniani na najniższych stanowiskach, gdzie nawet ubodzy Polacy nie chcą już pracować. Polscy bieda-przedsiębiorcy prowadzący swoje małe firemki w sektorach budowlanych, produkcji czy rolnictwie wykorzystują falę migracyjną ludzi, którzy w swoim kraju mogą liczyć na pensje w wysokości kilkuset złotych. Dla takich osób nawet praca u kogoś, kto ma w nosie nie tylko polskie prawo, ale i dobro pracowników, jest nadal polepszeniem losu.
Z raportu EWL wynika, że 40 proc. Ukraińców w Polsce oczekuje wynagrodzenia w okolicach minimalnej godzinówki. Część oczekuje wynagrodzenia poniżej minimalnej (trudno stwierdzić, jaka to część, ponieważ tworzony w 2018 roku raport przedstawia widełki 9-11 zł, a w tym czasie minimalna wynosiła 10 zł na rękę). Niemal 75 proc. przybyszów ze wschodu spodziewa się płacy godzinowej do 13 złotych, czyli balansującej na granicy minimalnej. 37 proc. Ukraińców ma zamiar pracować w Polsce od 10 do 12 godzin na dobę. Od 8 do 10 godzin dziennie gotowych jest pracować niemal 50 proc. spośród nich. Jedynie 10 proc. Ukraińców chce pracować po 8 godzin.
Druga kwestia to to, że ludzie ci często pracują na czarno albo na śmieciówkach. Według raportu EWL 70 proc. pracowników z Ukrainy nie wie, na czym polega różnica między umową o pracę, umową zlecenie i umową o dzieło. Tacy pracownicy często nie mają więc odpowiednich zabezpieczeń socjalnych.
Trzecia sprawa to nagminnie zdarzające się w takim gospodarczym ekosystemie łamanie procedur bezpieczeństwa.
Mając do dyspozycji zasoby siły roboczej w tak podległym położeniu, część polskich gównoprzedsiębiorców wykorzystuje więc wszystkie przewagi nad nimi. Łącznie z oszczędzaniem na elementarnych zasadach BHP.
czytaj także
Jednocześnie „jedynie” 30 proc. Ukraińców twierdzi, że trafiło na nieuczciwego pracodawcę w Polsce. Skąd taka dysproporcja? Zapewne stąd, że spora część – a w zasadzie większość Ukraińców – nie rozeznaje się w polskich przepisach. Nie wiedzą więc, że ich pracodawca jest nieuczciwy. Tymczasem według raportu Profil społeczny migranta zarobkowego z Ukrainy prawie 80 proc. pracowników ze wschodu pracuje poniżej swoich kwalifikacji.
Ukraińcy nie wyjadą do Niemiec. Ale nie dlatego, że w Polsce jest im dobrze
czytaj także
Co w takim razie przekonało ich do pracy w Polsce? To samo, co przekonało Polaków do pracy na przykład w Wielkiej Brytanii – perspektywa wyższych zarobków.
Państwo z kartonu
Te najbardziej skandaliczne przypadki wyzysku, czy wręcz pogardy dla ludzkiego życia, dzieją się na gruncie mniejszych i większych nadużyć: braku należytego zabezpieczenia miejsc pracy, płacenia ludziom wynagrodzenia poniżej pensji minimalnej, pozbawiania praw pracowniczych, wyzysku, braku wypłat na czas.
czytaj także
Siłą normalizującą relację między pracodawcami – którzy wykorzystują wszystkie swoje przewagi – a pracownikami i migrantami – którzy w wyniku sytuacji politycznej i gospodarczej w swoich krajach gotowi są pracować w warunkach, które większość Polaków uznałaby za urągające – powinno być państwo. Państwo, które powinno srogo karać cwaniaków za wyzysk i łamanie praw pracowniczych – i albo w ten sposób przemodelowywać ich firemki, albo w ogóle je pozamykać.
Na koniec – koronny argument liberalnych populistów o tym, że „na Ukrainie jest jeszcze gorzej”, jest ważny, ale z zupełnie innego z powodu, niż wydaje się skrajnym wolnorynkowcom. Otóż powinniśmy pilnować praw pracowniczych WŁAŚNIE DLATEGO, że na Ukrainie jest znacznie gorzej. Powinniśmy pilnować standardów, które minimalizują systemową przewagę pracodawców nad pracownikami. No chyba, że chcemy mieć wolnorynkowy system kastowy, w którym część z nas cieszy się multisportem, a część, kiedy zasłabnie w pracy, jest wyważona do odległego o sto kilometrów lasu.
14 godzin harówy to pestka [rozmowa z Joanną Kuciel-Frydryszak]