Utworzenie europejskiej armii jest w interesie Polski i Europy. Zwiększy nasze bezpieczeństwo i będzie szansą na modernizację przemysłu zbrojeniowego. A wspólny potencjał obronny krajów UE byłby jednym z najwyższych na świecie.
Utworzenie sił zbrojnych Unii Europejskiej staje się coraz bardziej prawdopodobne. Przewijający się od lat w debacie publicznej pomysł głośno poparł niedawno prezydent Francji Emmanuel Macron, a następnie Angela Merkel podczas wystąpienia w Parlamencie Europejskim. Utworzenie europejskiej armii było również tematem ostatniego spotkania Merkel-Macron w Berlinie. Jeśli zaś dwa największe kraje UE zdecydowanie mówią w jakiejś sprawie jednym głosem, to możemy przypuszczać, że sprawa się ziści. Już w 2017 roku zainicjowano zresztą PESCO, czyli mechanizm umożliwiający krajom UE pogłębioną współpracę w zakresie polityki obronnej. Niestety nasz rząd, jak to często bywa w kwestiach ogólnoeuropejskich, sam do końca nie wie, czego chce. Z jednej strony Jarosław Kaczyński w przeszłości wielokrotnie wspominał o utworzeniu zrębów europejskiego systemu obronnego, a Polska od początku weszła w skład krajów tworzących PESCO, (kilka krajów UE początkowo się wstrzymało). Z drugiej, z rezerwą do pomysłu Macrona i Merkel odniósł się szef MON Mariusz Błaszczak twierdząc, że UE nie powstała po to, by tworzyć wspólny system obronny.
Bajki o bezbronnej Europie
Po prawej stronie polskiej debaty publicznej odezwały się głosy zarówno krytyczne, jak i wyśmiewające potencjał militarny Europy. Kraje Unii Europejskiej, według prawicowej narracji, dokonać miały jednostronnego rozbrojenia i w efekcie są niezdolne do stworzenia skutecznego systemu obronnego. Były szef MON Antoni Macierewicz stwierdził w TV Republika, że armia UE będzie wojskiem „w barwach rosyjskich”. Dr Ryszard Żółtaniecki w tej samej stacji dodał, że projekt europejskiej armii jest w interesie przede wszystkim francuskiego i niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Prawicowa narracja jest więc wyjątkowo niespójna – z jednej strony Europa ma być kompletnie rozbrojona, z drugiej posiada tak mocny przemysł zbrojeniowy, że wylobbował on sobie projekt wart miliardy euro. Najwyraźniej prawica wzięła na cel pomysł utworzenia europejskiej armii z samego tylko powodu, że wysunęli go nielubiani po prawej stronie Macron i Merkel – stosowane tu argumenty są zatem czysto instrumentalne i nie muszą być logiczne. A przecież wspólna armia UE to projekt, który ma bardzo duży potencjał i jest absolutnie zgodny z długofalowymi interesami naszego kraju.
Przede wszystkim trudno się zgodzić z tezą, według której Europa nie posiada potencjału militarnego. Wręcz przeciwnie, posiada bardzo duży. Według danych z SIPRI, w 2017 roku wszystkie kraje UE, nie licząc już Wielkiej Brytanii, wydały na wojsko 211,5 mld dolarów. To minimalnie mniej niż wydały w tym czasie Chiny (228 mld dol.), za to kilkukrotnie więcej niż wydała Rosja (66 mld). Oczywiście, wydatki na zbrojenia krajów UE są prawie trzykrotnie niższe niż analogiczne wydatki USA, ale w planie utworzenia europejskiej armii nie chodzi przecież od razu o to, by stać się największym mocarstwem wojskowym świata. Wystarczy być silniejszym od sąsiadów. W najnowszym rankingu Global Firepower 2018 wśród 25 najsilniejszych armii świata 5 należy do krajów członkowskich UE – to Francja (5. miejsce), Niemcy (10.), Włochy (11.), Hiszpania (19.) i Polska (22.). Wspólny potencjał tylko tych pięciu krajów plasowałby je w ścisłej czołówce świata, tym bardziej, że Francja wniosłaby do tego mariażu potencjał atomowy.
Impuls modernizacyjny
Kraje UE wydają łącznie na zbrojenia jakiś 1,2 proc. PKB. To oczywiście zdecydowanie mniej niż USA, które wydają 3,1 proc. a także mniej od wymagań NATO (2 proc.), przy czym nie każdy kraj UE należy do Paktu Północnoatlantyckiego. Niespełnianie wymagań NATO w zakresie wydatków na wojsko przez państwa UE jest zresztą główną osią sporu między USA a Europą. Utworzenie europejskiej armii byłoby w tej sytuacji doskonałą okazją, by doszlusować właśnie w okolice tych 2 proc. PKB. Gdyby kraje UE przeznaczyły na ten projekt dodatkowe pół procenta unijnego PKB, to roczny budżet europejskiej armii wyniósłby 94 mld dolarów, byłby zatem większy o połowę od budżetu wojskowego Rosji. Gdyby jeszcze dodać do tego obecne wydatki wojskowe poszczególnych krajów UE, wspólne wydatki na obronność Europy wyniosłyby ok. 300 mld dolarów – byłyby więc o jedną trzecią większe od analogicznych wydatków Chin. Oczywiście, ten sam dolar ma zupełnie inną wartość w Europie, Chinach i Rosji. Europejscy żołnierze musieliby dobrze zarabiać, w przeciwieństwie do tych rosyjskich (w jednej turze poboru armia FR rekrutuje ok. 140 tys. żołnierzy zasadniczej służby wojskowej), wymagaliby też dużo lepszych warunków skoszarowania itd. Nie zmienia to faktu, że potencjał militarny Europa bez wątpienia posiada.
Wcale nie jest też przesądzone, że biznesowo na stworzeniu europejskiej armii skorzysta tylko kapitał francuski i niemiecki. Także pozostałe kraje UE posiadają prężne koncerny zbrojeniowe – wystarczy wymienić chociażby włoski koncern Leonardo czy szwedzki Saab. Przemysł zbrojeniowy posiada też przecież Polska – według SIPRI pod względem wartości sprzedaży Polska Grupa Zbrojeniowa jest trzynastym największym koncernem zbrojeniowym w UE (znów nie liczyłem tu Wielkiej Brytanii). Dlaczego PGZ nie miałoby skorzystać na zamówieniach dla europejskiej armii? Oczywiście, polski przemysł zbrojeniowy jest zapóźniony technologicznie, ale projekt ten może być doskonałym impulsem modernizacyjnym. Nie mówiąc już o tym, że wiele zamówień moglibyśmy zrealizować dużo taniej – wystarczy zadbać zawczasu o równy dostęp do zamówień dla wszystkich europejskich podmiotów. Poza tym, skoro nie mamy żadnych obiekcji, by wydawać miliardy dolarów na zakup broni z USA, to dlaczego analogiczne zakupy we Francji czy w Niemczech miałyby być dla Polski złe? Przecież jesteśmy z tymi krajami dużo bardziej powiązani gospodarczo niż z USA – koniunktura w Europie dużo bardziej przekłada się na sytuację gospodarczą nad Wisłą niż koniunktura za oceanem.
Wschodnia flanka UE
Według byłego ministra obrony narodowej, europejska armia miałaby mieć barwy rosyjskie. Trudno o większa nieprawdę – jej powstanie zmniejszyłoby wpływy rosyjskie w Europie. Brak wspólnych sił zbrojnych uniemożliwia bowiem Unii Europejskiej występowanie jako jednolity podmiot w stosunkach międzynarodowych. A przecież właśnie stosunki bilateralne z każdym krajów z osobna – zamiast UE jako całością – są najbardziej w interesie Rosji. To dzięki stosunkom dwustronnym Rosja może swobodnie przeprowadzać przeróżne projekty w Europie, takie jak Nord Stream czy rozbudowa elektrowni atomowej na Węgrzech. Dość powiedzieć, że najbliższa zablokowania Nord Stream II była dotąd Komisja Europejska, a nie „suwerenna” Polska. W sprawie niekorzystnej dla Polski umowy gazowej z Gazpromem również zainterweniowała KE. Wspólna armia wzmocni pozycję Unii Europejskiej jako samodzielnego podmiotu stosunków międzynarodowych, co utrudni Rosji rozgrywanie poszczególnych krajów członkowskich przeciwko sobie. Tak więc wpływy Rosji spadną, a nie wzrosną.
Z naszego punktu widzenia kluczowe pytanie brzmi oczywiście, czy za sprawą wspólnej armii bezpieczeństwo Polski wzrośnie. Trudno, żeby było inaczej – zwiększenie potencjału obronnego UE, której jesteśmy członkiem, musi poprawić również bezpieczeństwo nasze, a także krajów bałtyckich. Jesteśmy krajem granicznym UE, sąsiadującym z Rosją, więc wspólna polityka obronna jest dla nas dużo ważniejsza, niż dla, dajmy na to, Austrii, na którą nie czyhają jakieś specjalne zagrożenia geopolityczne. Tym bardziej, że dotychczasowy filar naszego bezpieczeństwa militarnego, czyli USA, już od czasów prezydentury Obamy przekierowują swoją uwagę na region Pacyfiku; wszystko wskazuje więc, że w kolejnych latach będą zmniejszały swoją obecność w Europie. Nie potrafimy się od lat doprosić stałych baz amerykańskich albo NATO w Polsce, więc dobrym ich substytutem mogą być stałe bazy europejskiej armii nad Wisłą. Poza tym eksperci przeróżnej maści są zgodni, że największym problemem wschodniej flanki NATO jest szybkie przerzucenie wojsk w razie konfliktu. Utworzone oddziały europejskiej armii, wyposażone w automatyczne scenariusze reagowania w różnych sytuacjach, dałyby nam większą pewność, że pomoc sojuszników przybędzie niezwłocznie.
Brakujący element
Pojawia się również teza, że europejska armia może konkurować z NATO, przez co nasze bezpieczeństwo w konsekwencji obniży. Potencjał militarny europejskich sił zbrojnych bez wątpienia będzie niższy od potencjału NATO, którego głównym filarem są wojska USA. Jeśli zatem europejska armia skanibalizowałaby infrastrukturę Paktu Północnoatlantyckiego na naszym kontynencie, to bez wątpienia polskie bezpieczeństwo by na tym straciło. Nie ma jednak podstaw, by tak zakładać. Integracja europejska zawsze była siecią równoległych układów, w których laik z trudnością może się połapać, ale mimo to kolejne porozumienia pogłębiały współpracę, a nie po prostu zastępowały stare formy współpracy nowymi. Europejska armia byłaby więc komplementarna wobec NATO – wzbogaciłaby europejską infrastrukturę bezpieczeństwa o brakujący element.
Bez wątpienia nie wszystkie pomysły przychodzące z Paryża są zgodne z polskimi interesami. Integracja Europy wokół strefy euro byłaby szkodliwa dla Polski, gdyż stawiałby nas przed trudnym wyborem – zostać poza głównym nurtem integracji czy przyjąć wspólną walutę, co mogłoby zahamować proces gospodarczej konwergencji. Ale akurat pomysł utworzenia europejskiej armii jest wyjątkowo korzystny z punktu widzenia naszego kraju. Głębokie zaangażowanie się Polski w jej budowę zwiększyłoby nasze bezpieczeństwo, byłoby impulsem modernizacyjnym dla polskiego przemysłu zbrojeniowego i udowodniłoby naszym partnerom, że rzeczywiście jesteśmy proeuropejscy, jak niedawno zapewniał premier Morawiecki. Nie stać nas na to, by odpuścić tak ważny dla naszego bezpieczeństwa projekt.