Ci z lewej opisują nowego premiera jako „bankiera neoliberała”, a ci z liberalnego centrum – jako „tego socjalistę od 500+”. Jak więc jest naprawdę? Rządzą nami neoliberałowie czy socjaliści?
Polityczki lewicy i liberalnego centrum mają zwykle wyraziste, łatwo identyfikowalne poglądy na politykę gospodarczą. Na przykład, dla wszystkich jest jasne, że Adrian Zandberg chce aktywnej roli państwa na rynku pracy, a Leszek Balcerowicz przeciwnie. Co więcej, Zandberg i Balcerowicz zgadzają się, że Balcerowicz jest liberałem (przy czym w tym eseju przez liberalizm rozumiem europejski liberalizm gospodarczy, i pomijam jego inne warianty, na przykład liberalizm polityczny w wydaniu anglosaskim). Ale jakie poglądy ekonomiczne mają przedstawiciele polskiej prawicy z nurtu religijno-konserwatywno-narodowego, politycy, którzy przewinęli się przez PiS, AWS, PC, czy prawe skrzydło PO? Jak wyobrażają sobie rolę państwa w procesach gospodarczych tacy ludzie jak Jurek, Ziobro, Niesiołowski, Kaczyński, a wcześniej Krzaklewski, Goryszewski czy Olszewski?
czytaj także
Lewica i liberałowie zgadzają się co do istoty własnych poglądów gospodarczych, ale wyraźnie się różnią przy identyfikacji poglądów prawicy. Lewica lubi przypisywać prawicy neoliberalizm (na przykład wypominając rządowi Marcinkiewicza obniżkę składki rentowej), a liberałowie – socjalizm (ten sam rząd próbował wprowadzić tak zwane becikowe). Pytanie o przyczynę tej niezgody jest ciekawe szczególnie w kontekście wydarzeń ostatnich dni, kiedy premierem został Mateusz Morawiecki. Moi znajomi z lewej opisują Morawieckiego jako „bankiera neoliberała”, a ci z liberalnego centrum – jako „tego socjalistę od 500+” (chwalebny wyjątek to celny tekst Filipa Konopczyńskiego). Jak więc jest naprawdę? Rządzą nami neoliberałowie czy socjaliści?
czytaj także
Poprawna odpowiedź jest szokująca i dla liberałów, i dla lewicy: ani neoliberałowie, ani socjaliści. Nie chodzi mi o to, że prawica jest gdzieś pośrodku pomiędzy liberalizmem a lewicą. Przeciwnie, prawica jest „ani” – w ogóle nie pasuje do tego spektrum.
Wspólny mianownik lewicy i liberalizmu to fascynacja gospodarką. Liberałowie pojmują wolną działalność gospodarczą jako jedno z ważnych źródeł osobistej samorealizacji i materialnego wyzwolenia. Spory w liberalizmie tyczą się tego, czy osobista przedsiębiorczość może czasami przynosić jakieś negatywne społecznie efekty uboczne, a jeśli tak, to w jakim stopniu państwo ma prawo ingerować w organiczne procesy gospodarcze kosztem indywidualnej wolności. Lewica w kapitalistycznych instytucjach własności i rynku pracy widzi raczej system, który tę indywidualną wolność przekuwa na opresję ekonomiczną, pozwalając wąskiej elicie replikować swoją polityczną dominację. Stąd na lewicy spór o to, czy kapitalizm znosić, czy reformować, jak dalekiej ingerencji w rdzeń kapitalizmu potrzebuje społeczeństwo, aby przełamać asymetrię władzy i majątku.
W obu wypadkach osią ideologii jest konkretna wizja procesów gospodarczych, wywodząca się z XIX-wiecznego namysłu nad rewolucją przemysłową i ekspansją kapitalizmu. Tymczasem polska prawica narodowa, ostatnio reprezentowana przez PiS, odwołuje się do zupełnie innych tropów z XIX wieku. Konkretnie, do polskiej tradycji romantyzmu. Tutaj głównym problemem jest wyzwolenie etniczne i religijne, wyzwolenie Polski z ucisku ortodoksyjnej Rosji i protestanckich Niemiec. Dla romantyka pytanie o politykę gospodarczą nie ma sensu, bo romantyk państwo musi dopiero wyszarpać zaborcom.
Dla Zandberga i Balcerowicza ekonomia jest istotnym elementem układanki politycznej. Gdyby zaprosić ich do debaty bez ustalonego tematu, z dużym prawdopodobieństwem otrzymalibyśmy gorącą dyskusję o gospodarce (której z chęcią bym posłuchał). Gdyby zaś przy jednym stole posadzić Kaczyńskiego i Jurka, najpewniej rozmawialiby o filozofii, teorii prawa i historii. Kaczyński w końcu jest emanacją polskiej prawicy, która nie myśli o gospodarce więcej niż, że „ma być silna, żeby państwo było silne”. Chodzi oczywiście o siłę jako jedność narodową i kulturową, polskość i katolicyzm. Najlepiej tę mentalność oddają słynne słowa Henryka Goryszewskiego: „Nie jest ważne czy w Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa, czy w Polsce będzie dobrobyt. Najważniejsze, żeby Polska była katolicka.”
Spójrzmy na dwa przykłady tego podejścia: politykę historyczną i skład rządów PiS-u.
Politycy PiS-u, z oboma braćmi Kaczyńskimi na czele, fascynują się historią, chcą prowadzić politykę historyczną, i wykorzystują w tym celu instytucje takie, jak IPN. Ale zauważcie, jak małą rolę w tej historii zajmuje gospodarka. XIX wiek to walka z zaborcami, ale już nie industrializacja. Sukcesy gospodarcze II RP wspomina się w kontekście dumnego odrodzenia państwowości, a o porażkach wstydliwie się milczy. Dlatego Polska międzywojnia to Gdynia, którą zbudowaliśmy na przekór wrednym Niemcom (i nie wiadomo, czy w jakimś innym jeszcze celu), ale już nie wsie Mazowsza, Wołynia i Galicji, którym dopiero w latach 30. XX wieku budowano latryny (zwane sławojkami od imienia ostatniego premiera II RP). Kwiatkowski, COP, integracja kolei trzech zaborców, reformy Grabskiego, stanowią co najwyżej drugorzędne tło. Prawica skupia się na odzyskaniu niepodległości, Bitwie Warszawskiej, Kampanii Wrześniowej, żołnierzach wyklętych (których ostatnio mianowano na nowe lepsze powstanie warszawskie).
Podobnie z PRL prawica pamięta powtórkę walki z rosyjskim imperializmem (który zamienił obce prawosławie na bezbożny marksizm) i stan wojenny, ale już nie powojenną urbanizację, odbudowę Warszawy i innych miast, inwestycje w przemysł i kolejne kryzysy gospodarcze. Solidarność wspomina się jako opór przeciwko Jaruzelskiemu i Kiszczakowi, ale zapomina się o ekonomicznych postulatach porozumień sierpniowych. Chcecie zaszokować znajomych z PiS-u? Przypomnijcie im, że protesty z roku 1956, 1970, 1976 czy 1980 wybuchały raczej z powodu kiełbasy (np. w 1976 po zapowiedzi podwyżek cen jedzenia), a postulaty polityczne przychodziły później, kiedy robotników wspierała bardziej świadoma inteligencja. Sam kiedyś brałem udział w dyskusji z dobrze wykształconym zwolennikiem PiS-u, który nie wiedział, że PRL i cały blok radziecki zapadły się gospodarczo w latach 80., co istotnie przyśpieszyło ich delegitymizację i ostatecznie upadek.
Kiedy Jarosław Kaczyński formował swój pierwszy rząd (dla niepoznaki zwany rządem Marcinkiewicza), ministerialne teki zaofiarował ortodoksyjnie liberalnej Zycie Gilowskiej i ortodoksyjnie antyliberalnemu Andrzejowi Lepperowi. Sprzeczność ich poglądów gospodarczych przełożyła się na sprzeczne polityki: Gilowska obniżała składkę rentową, a Lepper walczył o publiczne środki dla rolników. Nie miało to żadnego znaczenia. Liczyła się czysta polityka: arytmetyka sejmowa i niechęć dwójki polityków do Donalda Tuska, głównego wroga Kaczyńskiego.
Podobnie w rządzie Beaty Szydło pierwszym ministrem finansów został Paweł Szałamacha, weteran Centrum im. Adama Smitha i przeciwnik podwyżek podatków, ale główny dorobek gospodarczy pani premier to największy program socjalny w historii III RP, czyli 500+. I znowu ta sprzeczność nie ma znaczenia. Szałamacha jest dobrze osadzony w strukturach politycznych prawicy Kaczyńskiego, a prawicowemu rządowi zdarza się czasem potrzebować ekonomisty do spisania budżetu. Z drugiej strony, głównym argumentem na rzecz 500+ nie była walka z biedą (stąd program ten nie dotrze do wielu samotnych rodziców), ale walka o przyrost demograficzny i o głosy w wyborach. W obu wypadkach konsekwencje gospodarcze (niski udział podatków w PKB na tle innych krajów Unii Europejskiej i wyraźny spadek skrajnego ubóstwa wśród dzieci) stanowią mimowolne efekty uboczne, a nie świadomy cel. Wyjaśnia to też ważną niespójność w samym wprowadzeniu 500+: z jednej strony to najbardziej odważne i socjalne posunięcie w polityce gospodarczej od lat, z drugiej to posunięcie punktowe, któremu nie towarzyszy odważna reforma całego systemu świadczeń społecznych – bo ten system dla Kaczyńskiego jest tylko środkiem do celów politycznych.
Zandberg: Morawiecki powinien wytłumaczyć się z konfliktu interesów
czytaj także
Kaczyński gospodarczo nie jest lewicowy czy prawicowy, ale właśnie „ani”, i nie prowadzi świadomej polityki gospodarczej. Dlatego jego rządy czasami „robią” rzeczy socjalne, a czasami liberalne, a często po prostu kontynuują politykę poprzedników. Liczą się niezależne od ekonomii układy personalne na Nowogrodzkiej, koniunktura polityczna w Polsce i w Unii Europejskiej. Z drugiej strony, niechęć do myślenia o gospodarce sprzyja, po pierwsze, przyzwyczajeniu do zastanych instytucji i metod polityki gospodarczej, a po drugie, do ignorowania gospodarczych skutków reform w innych obszarach polityki państwa. Wydaje mi się, że Morawiecki doskonale wpasuje się w tę rzeczywistość. W końcu to zakochany w specjalnych strefach ekonomicznych bankier, który zarazem napisał ładną prezentację w powerpoincie o aktywnej roli państwa w przemyśle (szerzej o tej niejednoznaczności Morawieckiego pisał Filip Konopczyński we wspomnianym wcześniej tekście). Ale to też oznacza, że w polityce gospodarczej czekają nas kolejne lata dryfu: braku głębszych reform i nieprzewidywalnego „ani”.