Nie wiem, czy wysokieobcasy.pl zainspirowane praktyką portalu Fronda piszą listy od czytelniczek piórem swoich redaktorek albo redaktorów, jednak bywa, że ich treść potrafi zaskoczyć.
„Niemal jedna trzecia mojego dochodu idzie na emerytury ludzi, którzy głosowali na rząd wspierający polskie rodziny oraz pięćset plus dla matek dłubiących w nosie tipsem u palca prawej ręki” – żali się w liście pani Sylwia. Pani Sylwia ma dziecko, które ze względu na brak miejsc w publicznym przedszkolu zmuszona była posłać do prywatnego, leczy się również prywatnie, gdyż natłok pracy nie pozwala jej na stanie w długich kolejkach, ma również mieszkanie (na kredyt), samochód (na kredyt) i głębokie przekonanie, że tak właśnie wygląda „przeciętne życie zwyczajnej kobiety” w Polsce.
W tym miejscu przypomnę, że w 2016 roku co 15 Polak żył poniżej minimum egzystencjalnego, a prawie 43% obywateli i obywatelek nie osiągnęło dochodów stanowiących minimum socjalne.
Nie twierdzę, że sytuacja pani Sylwii nie zasługuje na poprawę. Wręcz przeciwnie. Prowadzi mnie to jednak do innych wniosków: o potrzebie budowy państwowych bezpłatnych żłobków i przedszkoli, poprawy stanu publicznej służby zdrowia czy warunków zatrudnienia. Tak, by pani Sylwia nie musiała spędzać w pracy aż tyle czasu, że w razie wprowadzenia zakazu handlu w niedzielę będzie jej i jej rodzinie groziła śmierć z głodu w swoim (własnym) mieszkaniu (na kredyt). Życzę jej też takiej zmiany kształtu programu 500+, by obejmował również matki posiadające jedno dziecko.
czytaj także
Czytelniczka WO wściekła jest jednak nie na system, w którym ona, mając pracę i zdolność kredytową pozwalającą na kupno samochodu i mieszkania, zajmuje mimo wszystko pozycję społecznie uprzywilejowaną, a na program wspierający między innymi tych, których sytuacji ekonomicznej nie potrafi sobie nawet wyobrazić. To znaczy wyobrazić inaczej niż jako wygodnictwa, lenistwa i możliwości picia w ciąży. Nie wiem, gdzie tak często pani Sylwia napotyka na podobne przypadki, mnie dotąd podobny widok omijał, jednak żadne badania nie wskazują na to, by pieniądze z programu przeznaczane były na używki, w tym alkohol. Wzrost sprzedaży odnotowała natomiast branża spożywcza, odzieżowa i obuwnicza, a także RTV i AGD. A patrząc szerzej: bieda nie sprzyja walce z patologią rodzin. Trzydziestoletnie badania przeprowadzone przez Richarda Wilkinsona i Kate Picket, szczegółowo opisane w książce Duch równości pokazują, że problem alkoholizmu, narkomanii, nastoletnich ciąż i innych zjawisk, które lubimy wrzucać do worka z napisem „patologia”, w zdecydowanie mniejszym stopniu dotyczy państw, w których nierówności społeczne są mniejsze, a państwowa pomoc uboższym większa.
Czytelniczka WO jest wściekła na program wspierający między innymi tych, których sytuacji ekonomicznej nie potrafi sobie nawet wyobrazić.
Jednak narracja o „roszczeniowcach” i „patologii” jest nam znana ze wszystkich nieprawicowych, mainstreamowych mediów – od załatwiania potrzeb fizjologicznych na nadmorskich wydmach przez nieucywilizowanych wieśniaków (które to zjawisko opisała w „Newsweeku” Anna Szulc) po ubolewania liberalnych dziennikarzy nad faktem, że zatrudniane za kilka złotych za godzinę sprzątaczki rezygnują z pracy na rzecz pozostania w domu z dziećmi, przy jednoczesnym nierozumieniu powodów, dla których Prawo i Sprawiedliwość wciąż prowadzi w sondażach.
List pani Sylwii wpisywałby się w podobny schemat myślenia, coś jednak burzy porządek. Pani Sylwia uważa, że jest „lewakiem”. Co więcej twierdzi, że również feministką. I tu chciałabym zwrócić się bezpośrednio do autorki. Po pierwsze: nie, udział w paradach równości nie robi z Pani automatycznie ani „lewaka”, ani nawet umiarkowanej opcji lewicowej. Ani nieochrzczenie dziecka. Ani kupowanie książek. Ani nawet samochód na kredyt. A już na pewno nie świadczy o lewicowości pogarda i kompletny brak zrozumienia tych najbardziej wykluczonych.
Feminizm to solidarna (!) walka o równość, z uwzględnieniem interesów wszystkich kobiet. Tak, także tych bezrobotnych, wychowujących piątkę dzieci na zabitej dechami podkarpackiej wsi, dla których rodzina stanowi priorytet. Tych siedzących na kasie w markecie przez siedem dni w tygodniu. Tych, dla których dodatkowe pięćset złotych oznacza możliwość kupienia nowych podręczników szkolnych (czy w ogóle powinny być one płatne?), ubrań, w których poślą dzieci do przedszkola bez obaw, że zostaną one wyśmiane, wyjazdu na – często pierwsze w życiu – wakacje czy choćby zakupu sprzętu domowego, który odciąży je z części obowiązków.
Jednocześnie nie jestem bezkrytyczna wobec sztandarowego rządowego programu. Przede wszystkim dlatego, że wyklucza matki posiadające tylko jedno dziecko, a ledwie przekraczające próg dochodów pozwalających na przyznanie świadczenia, a poza tym nastawiony jest nie na poprawę sytuacji kobiet, a prokreację w imię katolickich wartości. Jednak upatrywanie źródła wyzysku – pani Sylwia pisze, że czuje się wyzyskiwana – w socjalnym programie wspierającym rodziny jest absurdalne. Idąc tym tropem, wyzyskiwaczami okazują się biedni, którzy z niego korzystają?!
List pani Sylwii, będący chaotycznym zlepkiem osobistych odczuć i przekonań sprzecznych z etykietami (lewica, feminizm), którymi chce się posługiwać, idealnie obrazuje sposób myślenia charakterystyczny dla liberalnego nurtu feminizmu. A nieuwzględnianie interesów społecznych i ekonomicznych kobiet spoza klasy średniej i wyższej to skazanie feministycznej walki na trwanie w cieniu dominującej, męskiej narracji.
Na koniec pani Sylwia przyznaje, że poważnie myśli o emigracji. Domyślam się, że ma na myśli emigrację na tzw. Zachód, a nie na Białoruś czy Ukrainę. Pozwolę więc sobie zauważyć, że na „Zachodzie” problemy, z którymi boryka się autorka listu, nie są rozwiązywane poprzez likwidację bezpośrednich transferów finansowanych. I pracując legalnie tam również będzie się do nich dokładać.
Namawiam więc do refleksji nad tym, czy to rzeczywiście to biedni są źródłem ekonomicznej opresji (i tu spoiler: nie).