Węgierskie referendum przeciwko uchodźcom raczej rządowi nie pomogło.
Miliony oddanych w niedzielne popołudnie 2 października głosów poszły tak naprawdę do śmietnika. Pomimo że referendum z powodu niskiej frekwencji nie osiągnęło progu ważności i oddano rekordowo dużo nieważnych głosów, premier Orban twierdzi, że całe społeczeństwo stoi za nim murem w walce przeciwko Brukseli i uchodźcom. Jasne, 92% osób, które zdecydowało się wziąć udział w (nieważnym) referendum, zagłosowało przeciwko kwotom uchodźców. Ale czy to wystarczający powód, żeby opowiadać o „narodowym konsensusie” i „historycznym zwycięstwie” w tej kwestii?
W wyjątkowo słabym przemówieniu wygłoszonym w niedzielę wieczorem Orban próbował zachowywać się jak historyczny zwycięzca. Cóż, wydarzyło się w rzeczy samej coś historycznego, ale nie to, co próbuje sprzedać premier.
Tryumfalna retoryka towarzysząca wynikom ma zakryć fakt, że obywatelki i obywatele Węgier są zwyczajnie zmęczeni kampanią nienawiści realizowaną przez ostatnie kilkanaście miesięcy. Frekwencja nie przekroczyła progu ważności, który ustalił sam Fidesz – 50% – i według pierwszych szacunków osiągnęła między 38-42%
Jeśli zagłębimy się w te liczby, okaże się, że to wzywająca do bojkotu lub oddawania głosów nieważnych opozycja osiągnęła sukces.
W okręgach zazwyczaj głosujących na lewicę udało się to pokazowo. W przemysłowym Salgótarján odsetek głosów nieważnych wyniósł ponad 6,5%, a frekwencja osiągnęła ledwo 40% uprawnionych.W Szeged, jedynym dużym mieście, gdzie burmistrzem jest socjaldemokrata, głosów nieważnych oddano aż 10%, a frekwencja była niższa od krajowej średniej. Te dzielnice Budapesztu, które głosują bardziej lewicowo i liberalnie, mogły „pochwalić się” wynikami na poziomie nawet 15% nieważnych głosów przy nieprzekraczającej 40% frekwencji. Bunt sięgnął nawet dzielnic rządzonych przez Fidesz, jak niesławna ósma dzielnica stolicy, której burmistrzem jest znany ze swojej agresywności szef komunikacji partii rządzącej – tam nieważnych głosów oddano 12,3%, a zaledwie 31,3% zmobilizowano do wzięcia udziału w referendum.
Właściwie nigdzie poza wiejskim centrum kraju mobilizacja się rządowi nie udała – możemy powiedzieć z całą pewnością, że to referendum okazało się porażką Orbana i jego reżimu. Próżne były publiczne boje z UE i imigrantami toczone naraz; opozycja wybrała dyskretną kampanię [sprzeciwu wobec referendum], która była skuteczniejsza. Poprzednie referenda w historii kraju – 1997 roku w sprawie przystąpienia do NATO, w 2003 w sprawie przystąpienia do UE i w 2008 w sprawie zniesienia odpłatności za edukację i służbę zdrowia – każdorazowo przyciągnęły więcej osób. Orban może powtarzać, że przeciwko uchodźcom zagłosowało więcej osób niż za UE w referendum akcesyjnym – ale po bezprecedensowo kosztownej, intensywnej i agresywnej kampanii propagandowej zainteresowanie referendum i jego wyniki powinny stać się koszmarem sennym tego rządu, a nie być fetowane jako sukces.
Dobra wiadomość: obywatelki i obywatele Węgier są dużo mniej podatni na nienawiść, niż chciałby tego rząd.
Dobra wiadomość: obywatelki i obywatele Węgier są dużo mniej podatni na nienawiść, niż chciałby tego rząd. Nie można jednak zachować spokoju, gdy widzi się, po co sięgnął Fidesz w celu przestraszenia wszystkich i zagonienia strachem na referendum. Nie można spokojnie słuchać, jak grozi się starszym ludziom obniżkami emerytur, jeśli przyjdą uchodźcy; jak opowiada się, że powstaną w miastach „strefy zakazane”; jak mówi się, że wszystkie zasiłki pójdą w dół; jak wiele razy powtarza się o gwałtach na kobietach i snuje wizje zaszczucia Żydów i gejów, do którego ma dojść. Szef gabinetu premiera opowiada, jakie będą konsekwencje przyjęcia kwot uchodźców – można tylko mieć nadzieje, że za parę dni nie zaczną owymi konsekwencjami grozić własnym obywatelom, którzy zagłosowali nie po ich myśli.
Po referendum, które jest nieważne, premier zapowiedział poprawkę do konstytucji, która uniemożliwi kwoty uchodźców – mimo że kształt takiej poprawki wciąż jest niejasny, a UE i tak nie zamierza pomysłu wprowadzania kwot ciągnąć dalej. Ciekawe, że Fidesz wciąż chce działać, jakby miał za sobą większość wyborców, choć właśnie 60% obywatelek i obywateli jasno dało do zrozumienia, że nie chce z ich polityką mieć nic wspólnego.
Kosztem milionów forintów udało się tyle i aż tyle: zmobilizować niemało, bo ponad 3 miliony osób, żeby powiedziały „nie” uchodźcom, i drugie tyle, żeby powiedziały „nie” Fideszowi.
Bitwa o narzucenie interpretacji wyników przeciągnie się na kolejne tygodnie. W demokratycznym społeczeństwie rząd musi w końcu przekonać się o tym, że rządzenie w imieniu mniejszości się nie opłaca. Niestety, małe szanse, żeby Wiktor Orban uznał ten fakt.
***
Nóra Diószegi-Horváth – redaktorka platformy medialnej Kettős Mérce. Mieszka w Budapeszcie.
Tekst ukazał się na Political Critique. Tłumaczenie Jakub Dymek.
**Dziennik Opinii nr 278/2016 (1478)