Z doświadczenia zdrady bierze się potrzeba kontroli wszystkiego, ale to wcale nie ułatwia rządzenia.
Cezary Michalski: Obecne rządy Jarosława Kaczyńskiego i PiS próbuje się interpretować poprzez analogie do rządów z lat 2006-2007. Mateusz Morawiecki faktycznie pełni trochę funkcję Zyty Gilowskiej, budując poczucie kontynuacji i bezpieczeństwa w obszarze gospodarki, co pozwala Kaczyńskiemu dokonywać radykalnych ruchów personalnych w resortach siłowych, ministerstwie sprawiedliwości czy administracji państwa. Jednak w 2006 roku Kaczyński próbował początkowo pozyskać bardziej umiarkowany elektorat, a dopiero kiedy to się nie udało, dominantą rządzenia stała się „walka z układem”. Teraz od pierwszych dni mamy do czynienia z radykalizowaniem konfliktu. Czy zatem jakiekolwiek analogie są uzasadnione?
Rafał Matyja: Najważniejszą zmianą jest pominięta przez ciebie różnica pomiędzy Beatą Szydło, a Kazimierzem Marcinkiewiczem. To jest różnica poglądów, ale w jeszcze większym stopniu różnica zadań do wykonania. Marcinkiewicz nie miał cech socjalnego premiera. Jego „społeczna wrażliwość” polegała na tym, że lepiej niż inni politycy PiS-u wypadał w bezpośrednim kontakcie z ludźmi. Ale na tym koniec. Natomiast agenda społeczno-ekonomiczna, którą dostała do realizacji i którą zapowiedziała w expose Beata Szydło jest zdecydowanie inna, niż to, co reprezentowali Zyta Gilowska, sam Marcinkiewicz czy Andrzej Mikosz – minister skarbu w rządzie Marcinkiewicza. Tamta ekipa była zdecydowanie liberalna, wolnorynkowa, co nie było do końca zgodne z wygrywanym przez PiS w wyborach podziałem na „Polskę solidarną” i „Polskę liberalną”.
Tym razem mamy bardzo wyraźną koncepcję socjalną, która oczywiście była wizerunkowym pomysłem na wybory, ale może też być pomysłem na legitymizację rządów PiS-u poprzez wywiązanie się z tych kilku obietnic ważnych dla przeciętnego obywatela. Nie tylko dla kieszeni, ale także dla jego poczucia ważności, przekonania, że politycy myślą także o sprawach ważnych dla niego. Takiego pomysłu na związanie ludzi ze sobą PiS nie miał w tamtej kadencji. Z tego co pamiętam, w 2006 roku sztandarowym hasłem związanym z „Polską solidarną” było becikowe, nieporównywalne jeśli chodzi o rozmiary i skutki budżetowe do dzisiejszych obietnic.
W dodatku tak ograniczone przez Gilowską i PiS, kiedy zaczęli rządzić, że to Giertych i LPR przejęli inicjatywę i zgłosili szerszy projekt, który PiS ostatecznie musiało przyjąć.
Jeżeli teraz uda się zrealizować ten nieporównanie szerszy pakiet obietnic socjalnych, będzie to oznaczało inny wizerunek rządów PiS w stosunku do roku 2005. Druga poważna różnica na poziomie składu rządu jest taka, że mamy jednak znacznie mniejszy udział osób spoza partii. W 2005 roku spoza partii była prawie połowa rządu. W tej chwili dosłownie spoza list wyborczych PiS są trzy osoby. Morawiecki, Streżyńska i minister sportu Bańka, ale to nie jest istotna pozycja w rządzie. Formalnie bezpartyjni Radziwiłł i Szałamacha kandydowali z PiS do Senatu i Sejmu. I w tym sensie to jest rząd znacznie bardziej upartyjniony, niż ten z 2005 roku. Jest oczywiście pewna analogia w myśleniu Kaczyńskiego o gospodarce i o pewnym ważnym składniku władzy, jakim są rynki finansowe. Stąd decyzja o duecie Morawiecki-Szałamacha. W przypadku Morawieckiego to jest dodatkowo połączone z nadzieją, że on uruchomi proces wzrostu gospodarczego pod rządami PiS i będzie tego symbolem. Choć ja bym tu poczekał, bo nie wiadomo, na ile będzie miał zielone światło i dla jakich działań.
Gilowska dostała od początku nie tylko wicepremiera, ale ministerstwo finansów. Kaczyński konsekwentnie dał jej kontrolę nad polityką finansową i częścią polityki gospodarczej rządu. Morawiecki dostał superministerstwo rozwoju, które jeszcze nie istnieje, ale będzie tworzone m.in. z elementów i niektórych kompetencji ministerstw infrastruktury, finansów, skarbu, rolnictwa (gdzie jest „rozwój wsi”), czyli z resortów, które już istnieją i gdzie już są ministrowie silniej niż Morawiecki umocowani zarówno w PiS, jak i w otoczeniu Kaczyńskiego. Piotr Gliński oświadczył, że jako wicepremier będzie się zajmował nie tylko kulturą i tożsamością narodową, ale będzie też koordynował resorty gospodarcze. Stąd pojawiły się plotki, że Morawieckiego przed ewentualną marginalizacją i konfliktami w rządzie uratowałby tylko awans na prezesa NBP, kiedy skończy się kadencja Belki.
W samym expose na temat polityki rozwojowej usłyszeliśmy tylko: „po pierwsze rozwój, po drugie rozwój i po trzecie rozwój”, co nawet retorycznie jest słabym hasłem i pokazuje, że pomysłu jeszcze nie ma. Ale Morawiecki dostał jednak na wejściu zdefiniowany obszar – to jest dawne ministerstwo rozwoju regionalnego, w tym pion zajmujący się absorpcją środków unijnych. Jednak faktyczny podział władzy jest dopiero przed nami i rzeczywiście nie wiemy jeszcze, kto jest w tej ekipie papierowym tygrysem, a kto tygrysem prawdziwym. Najważniejszy test to bowiem będzie test z wiedzy i sprawności organizacyjnych.
Gliński ma mniejszą wiedzę z dziedziny gospodarczej, niż Morawiecki?
W sensie praktycznym mniejszą, bo ważna jest także wiedza o mechanizmach, o tym kogo zapytać o jakiś ważny detal. W momencie przejścia do rządzenia liczy się także to, jak ktoś jest odbierany przez urzędników, jaka będzie chęć i zdolność kooperacji z danym politykiem przez podmioty z administracji, z gospodarki, z otoczenia rządu. Minister to nie jest ktoś, kto rządzi jak pułkownik czy kapral podległymi sobie oddziałami wojska, ale bardzo dużo rzeczy negocjuje, bardzo dużo rzeczy może załatwić dlatego, że ktoś spoza rządu mu pomoże, ktoś inny nie zablokuje dopływu ważnych informacji. Morawiecki był prezesem banku i ekspertem. Jeśli umie poruszać się w polityce – czego jednak na razie nie wiemy – może sobie wypracować silniejszą pozycję, niż by na to wskazywał sam formalny przydział kompetencji. Wkrótce okaże się też, jak wielu ludzi chce mu pomóc, a ilu jest takich, którzy chcą, żeby on przegrał.
Po stronie PiS-u i po stronie przeciwników PiS-u.
A jeśli tych przeciwników będzie zbyt wielu i będą zbyt silni, on poniesie polityczną porażkę, nawet jeśli tą polityczną porażką będzie ostatecznie „tylko” zostanie przez niego prezesem NBP lub innej ważnej posady. Pamiętajmy jednak, że Morawiecki nie jest na takim musiku, jak pani premier Szydło czy choćby Szałamacha albo Rafalska – ministrowie odpowiedzialni za wszystko, co PiS obiecał zrobić w obszarze socjalnym, a także za konieczność zrealizowania tych obietnic bez nadmiernego narażania finansów państwa. To, kim będzie Morawiecki w tym kontekście, wyjaśni się zatem za kilka miesięcy, bo rząd nie jest jeszcze do końca ustrukturyzowany.
W dodatku pomysły na równoważenie siły jednego polityka drugim zostały – zgodnie z metodą polityczną Jarosława Kaczyńskiego – doprowadzone nie tyle do perfekcji, co do granicy sterowności tej konstrukcji. Na przykład Beata Szydło dostała do swojej kancelarii Adama Lipińskiego, Beatę Kempę też ją „kontrolującą” i Henryka Kowalczyka, który został szefem Komitetu Stałego Rady Ministrów. On może być teoretycznie tym, kim chce być Gliński, czyli realnym koordynatorem prac rządu. Funkcja koordynatora programowego bez narzędzi takiej koordynacji to bowiem fikcja. To Kowalczykowi, a nie Glińskiemu tę funkcję realnego koordynatora może Kaczyński ostatecznie przypisać lub utrzymać rozstrzygnięcie w zawieszeniu. W punkcie wyjścia mamy zatem pewien chaos. I mamy w rządzie, co widać wyraźnie, trochę ludzi z młodego aparatu PiS, którzy ostatnie cztery lata spędzili jako pracownicy klubu albo osoby związane z centralą na Nowogrodzkiej. Oni mogą objąć funkcje podsekretarzy stanu lub członków gabinetów politycznych. My do końca nie wiemy jeszcze, kto kogo będzie w jaki sposób pilnował, kto kogo wspierał. I gdzie będzie pozytywna energia rządu, której Marcinkiewicz miał jednak dużo, a w tej bardzo „porównoważonej” i poblokowanej konstrukcji rządu Beaty Szydło może być tej energii mniej.
Marcinkiewicz, niezależnie od swoich wad i wizerunkowego „podkręcenia”, zasłużył najpierw na nieufność Lecha Kaczyńskiego, a potem na nieufność Jarosława, bo jednak zaczął jakąś minipodmiotowością obrastać. Beata Szydło nie kojarzy się z takim potencjałem. Także Jarosław Kaczyński nie po to ją wybrał i jej w tym nie ośmiela. Tusk przynajmniej udawał, że wybrana przez niego sukcesorka ma być podmiotem samodzielnym, trochę dlatego, bo musiał. Kaczyński nawet takiej legendy wokół Beaty Szydło nie buduje.
Przeciwnie, nie tylko nie ma budowania, ale jest odsłanianie jej zależności. Pamiętajmy, że zaczęło się od przecieku w bliskim PiS portalu, wskazującego, że premierem może zostać nie Szydło, ale właśnie Gliński. Do tego sposób konstruowania rządu i to, że jego skład był ogłaszany wspólnie przez prezesa partii i premiera, wskazuje, że pozycja Beaty Szydło będzie znacznie słabsza w sensie wizerunkowo-politycznym, niż pozycja Marcinkiewicza czy Ewy Kopacz. Nowe porządki polegają na tym, iż wszyscy mają wiedzieć, że rządzi prezes Kaczyński, który ma prawo w każdej chwili zmienić premiera. Tak interpretowałbym sens tego pierwszego nieco teatralnego zawahania: Szydło czy Gliński. Nie tylko władza w rządzie, ale też, jak się wydaje, merytoryczna kontrola została podzielona tak, że premier ma skupić się na realizacji tej części programu, o której mówiła w expose. Reszta będzie realizowana przez duże inicjatywy legislacyjne Prawa i Sprawiedliwości zmierzające do osiągania celów, do których rząd albo nie jest potrzebny, albo ma do spełnienia rolę pomocniczą. Ponadto istotna część agendy będzie realizowana przez ministrów, którzy są już w jakiś istotny sposób dogadani z Jarosławem Kaczyńskim, a o których planach bardzo niewiele powiedziano w expose. Dotyczy to zmian w armii i szerzej – resorcie obrony, czy polityki międzynarodowej, działań ministerstwa sprawiedliwości, zmian w służbach specjalnych.
Jak poważnie wyglądają w tym kontekście obietnice socjalne PiS, za których realizację Beata Szydło będzie jednak jako premier odpowiadała?
To faktycznie będzie główne zadanie Beaty Szydło i jeszcze kilku ludzi wokół niej, żeby spiąć zdolność rządu do wypełnienia obietnic wyborczych, bo to będzie podstawowy kapitał legitymizacyjny PiS w pierwszym roku rządzenia.
Osłaniający personalną politykę Kaczyńskiego w innych obszarach?
Inne rzeczy, które będą robione pod władzą PiS mogą nie kreować tego kapitału legitymizacyjnego na tak wielką skalę. Choć warto pamiętać, że one także będą miały poparcie części wyborców PiS.
A spór z Trybunałem Konstytucyjnym i szerzej, ze środowiskiem sędziowskim, ani superprodukcje historyczne, ani nowe obsadzenie mediów publicznych?
Oczywiście, że to nie będą działania kluczowe dla legitymizacji władzy. Ale wielu ludzi było rozczarowanych lub oburzonych stronniczością mediów publicznych, wielu chce kina mówiącego dobrze o Polsce i Polakach. Im te zmiany przyniosą satysfakcję. To co jest najważniejsze, podstawowa doktryna legitymizacyjna będzie taka, że to jest rząd, który dał zwykłym ludziom to, czego im przez lata w III RP odmawiano.
Marszałek Sejmu Marek Kuchciński powiedział, że dla ludzi ważniejsze jest 500 złotych na dziecko, niż Trybunał Konstytucyjny. Przedstawiciele opozycji i części liberalnych mediów mówią, że to jest kupowanie za 500 złotych prawa do obalenia demokracji…
Uważam, że to trywializacja sprawy, bo jednak za tymi pieniędzmi idzie szacunek, jaki władza wyraża wobec tych, którym daje pieniądze. To nie są pieniądze, które są w stanie „kupić” poparcie dla niedemokratycznej polityki. Nie o to w nich chodzi. W nich chodzi o to, że uznaje się, iż zwykli ludzie będą mieli poczucie, że ta władza różni się od innych tym, że w kilku sprawach wprowadziła zmiany dla nich korzystne, których żadna inna władza nie wprowadziła. Tylko tyle i aż tyle. Ci zwykli ludzie doskonale wiedzą, że w rozgrywkach na szczytach władzy stosuje się brudne metody i nie będą rozstrzygać, które były brudniejsze, kto zaczął i kto miał ostatecznie rację. Albo inaczej – część powie „nie wiem”, a część opowie się za tym, któremu od dawna kibicuje. Sprawa Trybunału powoduje utratę różnych zasobów, których potrzebuje każda władza, by rządzić, ale nie powoduje – przynajmniej w obecnym stadium – utraty wyborczego poparcia.
Ja mam wątpliwości, czy nikt inny tego nie robił i czy nie jest to oszukiwanie tych ludzi, jeśli chodzi o strukturę i konsekwencje niektórych z tych darów. Ale masz rację, że to daje olbrzymi kapitał legitymizacyjny.
Można mieć wątpliwości, ale oni dostaną dary w tym sensie podwójne, że wraz z pieniędzmi będzie szło jakieś poczucie sprawiedliwości i uznania dla tego, kim oni są. Jednak największy problem tego rządu polega na tym, że jeżeli jest skonstruowany marnie, nawet nie w sensie personalnym, ale w sensie struktury i mechanizmów działania, to realizacja tych kluczowych obietnic będzie grzęzła. A my doskonale wiemy, że wielu ministrów i wiele układów tej władzy jest zorientowanych bezpośrednio na Kaczyńskiego i tylko wielki talent Beaty Szydło mógłby jej pozwolić zacząć rosnąć poprzez sprawne działanie. Jeśli tego talentu nie ma, to może być kiepsko.
Czemu Kaczyński nie może skutecznie rządzić z Nowogrodzkiej?
Rada Ministrów jest jednak tak skonstruowana, żeby rządził raczej Prezes Rady Ministrów, niż ktokolwiek inny. Jeśli rządzi ktoś inny, kreuje to wiele problemów. Premier bywa bardzo często arbitrem w sporach wewnątrz rządu. Jak obok premiera jest inny ośrodek – to powstaje dodatkowe zamieszanie. Można to za ekonomią nazwać wzrostem kosztów transakcyjnych. Ile się trzeba nalatać dodatkowo na Nowogrodzką, ile się trzeba nadzwonić do Prezesa albo do jakichś jego bardziej bezpośrednich współpracowników, żeby załatwić to, co o wiele łatwiej dałoby się załatwić, gdyby premier był realnym centrum decyzyjnym rządu. Na to można – mówiąc żartobliwie – stracić połowę z tych 100 dni, z których jak najwięcej trzeba poświęcić na realizację kluczowych obietnic. A problemów z efektywnym rządzeniem i tak będzie sporo. Ja bym powiedział trochę skrótem, że PiS znajduje się w tej chwili w stanie złudnego posybilizmu. W czasie kampanii wyborczej przekonywano Polaków, że wszystko jest w Polsce możliwe, tylko Platforma nie chciała albo nie potrafiła z tych możliwości skorzystać. Nie analizowano barier rządzenia, lekceważono opór materii, nie przygotowywano narzędzi. Teraz tezy o łatwości rządzenia zostaną zweryfikowane.
Przejdźmy zatem do drugiego źródła legitymizacji, mniej twoim zdaniem rozstrzygającego, ale Kaczyński też zawsze do tego sięgał i sięga tym razem – legitymizacja przez konflikt. Trybunał Konstytucyjny, niektóre nominacje personalne, ułaskawienie Kamińskiego przed prawomocnym wyrokiem itp. Zacznijmy od tego, co faktycznie mają robić dla Kaczyńskiego Macierewicz, Ziobro i Kamiński?
Ja nie wiem, czy jest agenda – nazwijmy to – zmian merytorycznych. Na pewno jest agenda personalna, a konsekwencje merytoryczne jeszcze są niejasne.
Zawsze byłeś pesymistą jeśli chodzi skupienie się Kaczyńskiego na zmianach instytucjonalnych. Jego rządy z lat 2006-2007 ten pesymizm raczej potwierdzały.
To, co widzimy potwierdza, iż nadal w mocy jest przemówienie radomskie Kaczyńskiego z czerwca 2007, kiedy on powiedział właściwie tyle, że ci naiwniacy, którzy myślą, że da się państwo zmieniać poprzez reformy instytucjonalne nie mają racji. Rację mają ci, którzy wierzą w czynnik ludzki.
Wszyscy od czynnika ludzkiego?
W przypadku Kamińskiego i Macierewicza na pewno chodzi przede wszystkim o to, żeby przejąć instytucje personalnie. To jest nawet zrozumiałe. W przypadku Ziobry to się przekształca także w zmianę strukturalną, jeśli prokuratura wróci pod władzę ministra sprawiedliwości. Ale przede wszystkim Jarosław Kaczyński nie chciał posłać w tamte miejsca ludzi, którzy mogą się dogadywać ze swoimi resortami. To jest moim zdaniem jedna z bardzo ważnych cech tego przejęcia władzy, i to nie tylko w resortach, o których zaczęliśmy mówić. Po co jest Jacek Kurski w ministerstwie kultury? Po to, żeby postawić mur nieufności pomiędzy nową ekipą, a urzędnikami, którzy, jak doskonale wiemy, mają pewną zdolność przystosowawczą. Jacek Kurski mógłby przygotować zmiany w mediach nie będąc wiceministrem kultury. A tak jest sygnałem pewnej polityki wobec instytucji podległych ministerstwu i całego środowiska. Zwłaszcza tych, którzy nie patrzyli na PiS przez pryzmat publikacji z „Gazety Wyborczej”, którzy byli gotowi do jakiejś współpracy z nowym rządem. Dziś dwa razy się zastanowią zanim taką współpracę podejmą.
Piotr Gliński powiedział, że funkcją Kurskiego będzie „przegląd struktury ministerstwa”, co potwierdza twoją intuicję.
Ja się zastanawiałem, dlaczego Jarosław Kaczyński w wielu sprawach idzie po bandzie, także w sprawie Trybunału Konstytucyjnego? Dlaczego nie chce mieć po swojej stronie takich ludzi w państwie, którzy są tak zmęczeni Platformą, że podjęliby grę z pewnym modernizacyjnym wizerunkiem PiS-u i jakoś dawaliby się częściowo instrumentalizować, byleby móc przetrwać na sensownych miejscach w administracji? A to w zasadzie zostało szeregiem decyzji przekreślone, pokazano, że „nie potrzebujemy was, nie będziemy schlebiać waszym gustom”. Jeśli ktoś chciałby dać sygnał do współpracy dla tego kręgu ludzi, nie dawałby Ziobry na Ministerstwo Sprawiedliwości, ale powierzył mu np. stanowisko wicemarszałka. Nie brałby też Macierewicza na MON, ale dałby mu jakąś pozycję honorową. Także w przypadku Kamińskiego chodzi o to, że ludzie, którzy byli w służbach na różnych zasadach, wiedzieli, że z tym panem się nie dogadają. Ta logika jest pomysłem Kaczyńskiego na świadome budowania murów nieufności między nową ekipą, a aparatem państwa, który przez ostatnie osiem lat współpracował z rządem PO-PSL.
To jest odpowiedzią także na „nakłonienie” prezydenta Andrzeja Dudy do podpisanie zbyt szybkiego ułaskawienia Kamińskiego i do parafowania kolejnych decyzji Kaczyńskiego w sprawie Trybunału Konstytucyjnego? On nawet jeśli chciałby być „bardziej miękki”, został od pewnego obszaru i pewnych ludzi w ten sposób odcięty.
Na pewno Andrzej Duda mógł zrobić jedną rzecz, której długo nie robił i ja się zastanawiam, dlaczego. Jest dobrą tradycją – choć nie wszyscy to robili – że po wyborach prezydent zaprasza do siebie przewodniczących klubów i partii. Kurtuazyjna rozmowa, choć może nie być tylko kurtuazyjna, bo np. sprawa Trybunału niezałatwiona, a tu można by jednak negocjować. Duda miał być prezydentem rozmowy, a to nawet jest prezydencka rutyna, żeby zaprosić Petru, Kukiza, Kosiniaka-Kamysza. Zobaczyć, jak ci ludzie myślą, znaleźć jakiś – np. pokoleniowy – poziom porozumienia. A on nawet tego nie zrobił. Strategia wybrana przez Kaczyńskiego jest taka, że aby demonstrować siłę, niezłomność, nie potrzebujemy żadnego szerokiego konsensusu. Jesteśmy krajem, w którym od dziesięciu lat toczy się pewnego rodzaju wojna plemienna. Jeśli ktoś w tej sytuacji chce mówić o państwie, powinien mówić, że ono musi jakoś łączyć przynajmniej te dwa podstawowe plemiona. Kaczyński mógł powiedzieć: chcemy dłużej rządzić, zaczynamy epoką gestu, mówimy, że polskie państwo jest jednak państwem budowanym ponad plemiennymi podziałami, my jesteśmy dziś plemieniem rządzącym, ale chcemy się dogadywać się z czymś, co ty nazywasz „centrum”, choć dla opisu sporu PO i PiS-em „centrum” to nie jest dobra nazwa. Ja sam w 2005 roku mógłbym mówić, że jestem w centrum pomiędzy PO a PiS, a dzisiaj jeżeli już, to przeciwko obu tym formacjom.
A wyciąganie w 2006 roku przez Kaczyńskiego z okolic Platformy ludzi labilnych, bardziej konserwatywnych albo po prostu pokłóconych z Tuskiem, a później przez Tuska z PiS-u Mężydły, Zalewskiego czy nawet Sikorskiego?
W tej chwili Kaczyński wybrał politykę, poprzez którą mówi: żadnego „centrum” nie będzie, zniszczymy je kilkoma pierwszymi ruchami, a jak ktoś się chce poskarżyć, niech idzie do Adama Michnika, Tomasza Lisa albo zakłada Komitet Obrony Demokracji.
Takie działania chętnie przyjmiemy, jesteśmy na nie przygotowani. Natomiast nie ma być niczego, co nam destabilizuje naszą konstrukcję, tylko dlatego, że ktoś wpadł na pomysł by np. mediować w kulturze. Tego towarzystwa z „centrum” ma nie być, my sobie poradzimy sami. Poza tym u Kaczyńskiego zawsze było manewrowanie, żeby zwiększać własny poziom kontroli, także wśród „własnych ludzi” czy w obsadzonych już przez siebie instytucjach. A ten poziom kontroli był definiowany w taki sposób, że zawsze tej kontroli jest mało, zawsze za mało. Zatem pierwsza zasada brzmi: przejąć kontrolę. A dogadywanie się jego ludzi z resortami, do których wchodzą, jest zagrożeniem dla tak rozumianej kontroli. Czy to ma swoje granice? W sensie teoretyczno-papierowym – nie ma. Ale taką granicą jest jakaś odporność układu społecznego, który wcale nie jest słabszy, niż w 2005 roku, on się po prostu inaczej niż wówczas konstytuuje.
Nie ma Tuska, nie ma lidera krystalizacji oporu politycznego.
Wówczas to także nie był opór przede wszystkim polityczny. Sądzę, że wobec przyjętej teraz przez Kaczyńskiego metody, główny opór pojawi się w administracji rządowej, być może samorządowej, w części struktur wymiaru sprawiedliwości, może w części służb. Polska urzędnicza jest mało etosowa, bardzo plastyczna, ale uważnie czyta sygnały pochodzące z obozu władzy. I gdy się ją przyprze do ściany, będzie się bronić. A polska elita urzędnicza ma środki, żeby rządzenie, a zwłaszcza wprowadzanie zmian paraliżować, w niektórych przypadkach wręcz uniemożliwiać. Zwłaszcza, jeżeli trafia na niechętne władzy postawy mediów i środowisk opiniotwórczych. Z kolei ludzie Kaczyńskiego wiedzą, że nikt nie zostanie wyrzucony za zbyt ostre zachowanie wobec tych ludzi, natomiast dogadywanie się z „establishmentem” gwarantuje popadnięcie w niełaskę. To będzie radykalizowało konflikt. Napoleon mówił, że bagnetami da się zrobić wiele rzeczy, ale siedzieć na nich nie można. A tutaj prawdopodobnie będziemy mieli próbę siadania na bagnetach. Po wyborach prezydenckich nastąpiła destabilizacja pewnego układu politycznego. Kaczyński mógłby próbować określić warunki nowej stabilizacji, ale na razie dolewa oliwy do ognia.
Drugim problemem jest nieprzewidywalność sytuacji międzynarodowej. Mogą być rzeczy, które będą wyglądały na straszny problem i zagrożenie, ale będą pomagały PiS-owi…
Uchodźcy, zagrożenie terrorystyczne…
…ale mogą być też rzeczy, które będą PiS u władzy kompromitowały, pokazywały, że sobie nie poradził z jakąś ważną dla Polaków sytuacją. A twardego elektoratu PiS nie ma tyle, żeby rządzić wbrew zmiennym nastrojom społecznym, to nie jest w ogóle sytuacja orbanowska. 37 procent głosów przełożyło się na większość bezwzględną, ale to jest raczej kwestia szczęścia. Oczywiście nie jest tak, że teraz co roku albo co dwa lata będą nowe wybory, ale ta większość PiS-u nie jest społecznie większością absolutną, to jest większość krucha, podobnie jak parlamentarna większość 235 głosów.
Zatem, gdzie są granice władzy Kaczyńskiego, jaki jest jej cel?
Nie jest tak, że Jarosław Kaczyński zajmuje się problemem, „gdzie są granice”, „jaki jest ostateczny cel mojej władzy” – rozumiany ustrojowo czy bez mała metafizycznie. Kiedy zastanawia się „jakie są granice mojego państwa”, nie myśli o tym w kategoriach filozofii politycznej, ale raczej diagnozy zagrożeń. Na poziomie makro – wpływu czynników zewnętrznych czy opinii rynków finansowych i mikro, jakiejś cichej umowy między prezydentem a premierem, która nie będzie zawarta na Nowogrodzkiej. Podobnie jeśli chodzi o personalia w rządzie. To jest trochę jak szachy, Kaczyński chce wygrać mecz, chce nadać swym rządom cechy trwałości.
Trudno mówić o trwałości, jeśli się nie myśli o końcu tego meczu? Środek bez wizji celu?
Powiedzmy uczciwie, że nie wiemy co myśli. Jak pytamy o dalekosiężny cel, posługujemy się już wyłącznie hipotezami. Jeżeli chodzi o Kaczyńskiego – znamy z przeszłości przede wszystkim metodę rozgrywania konfliktów i nie dopuszczanie do utraty kontroli. To w tej perspektywie, a nie jakiegoś abstrakcyjnego celu, różne jego obecne działania nabierają sensu.
Obserwując działania Kaczyńskiego od bardzo dawna, wiemy, że jego doświadczenie polityczne jest w znaczącym stopniu doświadczeniem zdrady.
Z jego perspektywy wygląda to tak, że zrobił prezydentem Wałęsę, i ten go zdradził. Umieścił Olszewskiego na fotelu premiera, ten go zdradził i po upadku rządu zabrał część klubu PC. Umieścił w tym samym miejscu Marcinkiewicza, ten też go zdradził. Nie ma komu ufać, połowa ludzi, z którymi pracował, w jego mniemaniu go zdradziła – Jurek go zdradził, Dorn go zdradził, Ziobro go zdradził… On zatem uważa, bazując nie na wymyślonych, ale na realnych przypadkach, że każdy polityk o jakimś stopniu podmiotowości jest zdolny do zdrady.
A co do tych, o których Kaczyński sądzi, że go na pewno nie zdradzą, my z kolei mamy wątpliwości, czy oni w ogóle w sensie politycznym istnieją.
Moim zdaniem, Kaczyński próbuje znaleźć mechanizm kontroli i zabezpieczenia się przed tym, co on postrzega jako zdradę. Więc pozbawia na wstępie Beatę Szydło zarówno siły, jak też politycznego znaczenia, by obniżyć ryzyko zdrady. W przypadku Andrzeja Dudy ma kłopot, bo tryb wyboru prezydenta, jego kompetencje, ograniczają możliwości twardego bezpośredniego wpływu. Ale będzie wobec niego stosował pewne środki ostrożności. Po ludzku może nawet ufać poszczególnym ludziom, ale zawsze dostrzega też mechanizm, który może skłonić ich do działania nie po jego myśli. W momentach kryzysowych – takie działanie postrzega jako brak lojalności, czasami nawet zdradę. To jest jedna z głównych sprężyn obecnego układu politycznego.
Rafał Matyja – ur. 1967, publicysta, politolog, nauczyciel akademicki. Autor hasła „IV Rzeczpospolita” stworzonego przez niego w początkowym okresie rządów AWS, które w jego intencjach oznaczać miało konieczność reformy i wzmocnienia państwa.
**Dziennik Opinii nr 336/2015 (1120)