Kraj

Przedszkola, a nie partie zakładać!

Może wtedy znów zaśpiewamy: „Porządek stary już się wali...”

Michał Sutowski: Czy po wyborach prezydenckich obudziliśmy się w nowej Polsce? A może obudzimy się dopiero jesienią?

Prof. Andrzej Mencwel: Nie tyle obudziliśmy się w nowej Polsce, ile ze świadomością, że ta stara – Polska transformacyjnego ćwierćwiecza – właściwie się skończyła, wraz ze swymi niewątpliwymi osiągnięciami, ale też licznymi barierami i blokadami. Te blokady ujawniły się w pełni właśnie teraz i zostały zakwestionowane. Zatem to coś więcej niż zmiana na scenie politycznej – prezydenta, a za kilka miesięcy zapewne i partii rządzącej. Wybory wygra prawica – w takiej lub innej konstelacji partyjnej. To, co się wydarzyło – klęska SLD i wzrost popularności różnych odmian prawicy – jest politycznie niekorzystne dla lewicy instytucjonalnej i parlamentarnej, ale historycznie to jest to pożądane dla tych, którzy pragną, by w Polsce powstała prawdziwa lewica. Prawdziwa, to znaczy nie tylko autentycznie ideowa, ale też współdecydująca o kształcie państwa, społeczeństwa i narodu. Teraz już nie chodzi o żadne mandaty i posady – chodzi o przyszłą Polskę!

Mówi pan o zakwestionowaniu różnych blokad czy barier systemu – ale przecież Paweł Kukiz nie jest pierwszym politykiem w Polsce, który głosi hasła wymierzone w establishment; jego poprzednicy też twierdzili, że są głosem ludu, po czym wchodzili do Sejmu, a nawet do koalicji rządzącej, i żadna poważna zmiana nie następowała.

To prawda, buntownicy ulegali rozproszeniu, jak Janusz Palikot, bądź kooptacji, jak Andrzej Lepper, a w końcu ponosili klęskę. Ale ja mówię o tym, że zakwestionowano – ostatecznie, bo już nie będzie powrotu do sytuacji sprzed kampanii – to, że Rzeczpospolita jest politycznie ukształtowana, czyli zaszpuntowana i w tym sensie jest „systemem”. Mam na myśli przekonanie, że Polska to kraj, który w zasadzie nie potrzebuje reform, bo jest świetnie skonstruowany i wystarczą mu korekty, zaś demokrację raz na kilka lat zapewnia wybór tych, którzy tym krajem potem sterują i rządzą. To właśnie zostało zanegowane bezpowrotnie.

Ale czy to faktycznie nowość? Prawo i Sprawiedliwość wygrało już raz wybory pod hasłem IV RP, czyli przebudowy systemu.

Ale pomysł IV RP naprawdę opierał się na założeniu, że chodzi o rozgrywkę elit politycznych i wymianę personalną – oto my, rzecznicy zmian, jako ci uczciwi, wymienimy tamtych skorumpowanych. Dziś sytuacja jest zupełnie inna, bo okazało się, że niezbędne są zmiany instytucjonalne na poziomie systemu politycznego. Dlaczego mamy takie okręgi wyborcze, jakie mamy? Dlaczego prezydent z tak ograniczoną władzą jest wybierany w kosztownych wyborach powszechnych? Do czego potrzebny jest Senat, będący izbą emerytowanych baronów politycznych? Takich pytań strukturalnych, a nie personalnych, będzie coraz więcej.

Ale z postulatów ustrojowych w kampanii wyborczej wybrzmiały głównie jednomandatowe okręgi wyborcze jako metoda rozbicia partyjnego establishmentu i przybliżenia polityki zwykłym ludziom…

Kiedy dzielimy Polskę na establishment i prekariat, względnie na elity i lud, to nie mówimy zbyt wiele o realnych problemach. Podstawowy konflikt społeczny nie został w tych wyborach nazwany, a zastane instytucje nie są odpowiednimi do jego rozwiązywania, by wspomnieć tylko niedziałającą od lat Komisję Trójstronną. To wszystko znaczy, że realne problemy nie znajdują właściwej artykulacji politycznej – moim zdaniem ci, co właśnie zmierzają po władzę, nie są nosicielami rozwiązań problemów, lecz emanacją ich istnienia.

Kukiz nie może niczego rozwiązać, bo nie rozpoznaje rzeczywistości społecznej, wyraża jednak jej nagromadzone emocje.

Choć nie można mu odmówić braku rozpoznania nastrojów. Niemniej, czy ten nienazwany w wyborach „podstawowy konflikt”, względnie „realne problemy”. mogą być dobrym punktem wyjścia do budowy silnej formacji lewicowej? Dlaczego dotychczas się nie udawało?

Najpierw nazwijmy ten konflikt – w kapitalizmie pozostaje on ciągle ten sam – jest to konflikt między kapitałem a pracą, albo, jak pisze wydany właśnie przez was Piketty – między pracobiorcami i pracodawcami. Nie wierzymy już w jego rewolucyjne „zniesienie”, wiemy, że jest trwały i nieuchronny, ale musi być nieustannie negocjowany. W żadnej „komisji trójstronnej” się go nie rozwiąże – trzeba uczynić Senat miejscem stałej mediacji, jeśli ten Senat ma być w państwie potrzebny. Dotychczasowe lewice w III RP ten konflikt negliżowały, obejmując stanowiska w państwie schodząc z góry na dół – ten model lewicy omijającej podstawową problematykę społeczną i urządzającej się w państwie ostatecznie się wyczerpał. Oczywiście jest możliwe, że jeszcze przed wyborami SLD z jakimiś przystawkami stworzą koalicyjkę, która dostanie 8 procent głosów i wejdzie z 20 posłami do Sejmu, ale taki „sukces” dla poważnej przyszłości będzie szkodliwy. To nie oznacza, że np. wśród samorządowych działaczy SLD młodego pokolenia nie ma prawdziwych lewicowców, ale zużywanie sił na margines sejmowy będzie utratą tych sił. Życzę dobrze inicjatywie, której patronuje OPZZ, bo to powinno gwarantować, że przygotowywany przez młodych działaczy program będzie przynajmniej wyrażał interesy pracobiorców, choć pewnie jeszcze nie idee. Ale lewicę trzeba teraz budować od dołu, przez pracę u podstaw, tworzenie struktur poziomych.

Co to znaczy? Zjednoczyć lewicowe „kanapy”? A może tworzyć coś zupełnie nowego – tak jak to próbuje zrobić ugrupowanie Razem?

Te „kanapy” do parodii doprowadziła „partia” profesorów. To znamienny koniec dawnego „systemu” – nie chodzi o to, żeby coś gdzieś stworzyć, chodzi o to, żeby ogłosić się w Sejmie! Razem jest o wiele lepszym pomysłem , ale dlaczego od razu chce być partią, a nie ruchem społecznym? Moim zdaniem należy tworzyć taki ruch elementarnie przez grupowe rozwiązywanie konkretnych problemów. Weźmy relację państwa i kościoła – ani dziś, ani w bliskiej przyszłości nie poprawi się tej relacji z poziomu parlamentu czy rządu, trzeba natomiast i można działać na poziomie komitetów rodzicielskich w szkołach, lokalnych wspólnot w gminach i w parafiach, w miastach i powiatach. Główny problem III RP, w moim przekonaniu, stanowi odspołeczenienie państwa, ono musi zostać ponownie – należycie – uspołecznione. Może się to dokonać tylko poprzez ruchy oddolne, przez gniazda i ogniwa społecznych inicjatyw rozprzestrzenionych w całym kraju i w różnych środowiskach ludzkich. Ale nie chodzi o to, żeby zaraz się skrzyknęli i zrobili kolejny kongres zjednoczenia lewicy z mdłym i nudnym kompromisem programowym. Chodzi o to, czy rosnąc i wzmacniając się stopniowo będą w stanie zadaniowo rozwiązywać coraz poważniejsze problemy społeczne. Po to, by za 4, a może za 8 lat wystartować jako dominujący ruch polityczny.

Andrzej Duda mówił bardzo przychylnie o organizacjach społecznych i otwarciu się na obywateli – na razie przynajmniej Kancelarii Prezydenckiej. Może on wyczuwa, że „oddolnie” przewagę ma właśnie prawica? Może te rozproszone po całym kraju grupy zaangażowanych obywateli będą spychać państwo na prawo poprzez pozornie „niepolityczne” hasła, w rodzaju „ratujmy maluchy”?

Może i tak być, ale moje rozpoznanie prowadzi do innych wniosków. Na krótki dystans w takim uspołecznianiu przewagę również ma prawica. Ona ma lepsze „ucho” na społeczne dźwięki, także i dlatego, że wywodzi się z „Solidarności”, podczas gdy na lewicy eseldowskiej ciąży klątwa pezetpeerowskiego aparatu, głuchego na to, co od dołu. Ale ten aparat wreszcie się kończy ostatecznie, zaś melodie prawicy są zbyt paternalistyczno-parafialne. A nie jest to już przecież naród dopiero co „uobywatelnionych” chłopów pańszczyźnianych! Jest to społeczeństwo o przeważającym rodowodzie plebejskim, a nie ziemiańskim czy mieszczańskim.

Ale jego język i tożsamość pochodzą chyba z drugiej strony…

Pochodzą z II RP, i to w wydaniu najdalszym od lewicowości, bez której przecież II RP by nie było. Cała sfera symboliczna III RP, z jej natręctwem bezprzymiotnikowej wolności i kastracją problematyki społecznej została przyrządzona tak, jakby zamówili ją i propagowali byli ziemianie.

Skoro jednak społeczeństwo to ma rodowód głównie plebejski, podobnie jak przeważająca miejska klasa średnia, to jak długo ono się będzie zadawalać śpiewaniem „Przybyli ułani pod okienko”? Kiedy zażąda odpowiadającej jej symbolizacji i wzmocni nią swoją polityczną artykulację? Musi to nastąpić prędzej lub później, a dominujący rodowód plebejski wskazuje, że symbolizacja ta musi być społecznie wyzwalająca i politycznie demokratyczna. Nawet jak się współczesna drabina społeczna wydłuża, to ta klasa pozostaje raczej egalitarna i nadmiernego rozwarstwienia nie lubi. Przecież odrzucenie establishmentu wzięło się i stąd, że on się ze swoimi ośmiorniczkami i zegarkami za bardzo wynosił.

Odczarowanie władzy i elit musi znaleźć dla siebie artykulację emancypacyjną, a nie paternalistyczną. Czyli lewicową, a nie prawicową.

Może znowu zaśpiewamy: „Porządek stary już się wali, żywotem dla nas jego zgon!” Tego nie wymyślili bolszewicy, bo ich jeszcze na świecie nie było, to jest polskie, arcypolskie!

Ale rodowód plebejski nie wyklucza akceptacji darwinizmu społecznego, myślenia hierarchicznego, odgradzania się od innych – mieszkanie w apartamentowcu na grodzonym osiedlu to wzorzec aspiracji dla wielu członków naszej klasy średniej.

Dla wielu niewątpliwie tak, ale zasięg takich postaw jest ograniczony, one nie są wzorcotwórcze, nawet tabloidy już je ośmieszają. Przecież pokolenie 20- i 30-latków to są ci, którzy na grodzone osiedla się nie załapali, ale też programowo je odrzucają. To są ci, którzy wołają: „Miasto jest nasze!”

I 40 procent z nich zagłosowało na Kukiza.

Bo w głośny i nośny, prawie anarchiczny sposób wyraził to wielkie „nie”, ale niczego dotąd nie powiedział na tak. On przecież nie odpowiada, jak trwale uspołecznić państwo, jak przebudować jego instytucje, żeby poprawiła się i jego wydolność i przejrzystość, żeby zyskało naprawdę szerokie podstawy społeczne. Nawet przy wyższej frekwencji w II turze wyborów prezydenckich połowa obywateli została niejako poza państwem. Potrzebne są więc dwa procesy równoległe – ruch uspołecznienia państwa, czyli długi marsz aktywizacji oraz uspołecznienia społeczeństwa, tak aby ci wyosobnieni w swoich fortyfikacjach materialnych i symbolicznych pojęli, że mają coś do zrobienia wokół siebie.

To chyba nie przypadek, że silne państwo – inaczej niż w 2005 roku – nie było już osią narracji żadnej opcji politycznej, włącznie z PiS?

Wątku państwa albo nie poruszano, albo głoszono poglądy wprost państwu wrogie. Dzieje się tak dlatego, że nadbudowa polityczno-instytucjonalna wisi u nas w powietrzu, w oderwaniu od potrzeb powszechnych. Wyborcy widzą i czują, że temu państwu zwyczajnie brakuje wypełnienia społecznego. Jak uzyskają tego świadomość – to zmienią siebie i państwo.

Kukiz faktycznie mówił, że JOW-y są po to, by politycy byli bliżej ludzi, ale poza tym żeby zredukować ciężary i bariery duszące przedsiębiorczą inicjatywę Polaków. Nie było nic o organizowaniu się świata pracy, nie było nic o zabezpieczeniu prekariuszy, nic też o wykluczonych. W dniu drugiej tury człowiek z otoczenia Kukiza obraził się na określenie „umowy śmieciowe”, bo to dezawuowanie normalnych umów cywilno-prawnych, które zawierają przecież wolni ludzie.

To jest jasne świadectwo ciemnoty ideowo-poznawczej.

Podpisy Kukizowi zebrały śląskie związki zawodowe, Andrzej Duda też przychylnie mówił i o OPZZ, i o NSZZ „Solidarność”, a jednak poza obniżeniem wieku emerytalnego w ogóle nie było w kampanii języka ochrony świata pracy, organizowania się pracowników… Może Polacy nie odnajdują się w języku wspólnotowym, gdy mowa o instytucjach solidarności i zabezpieczenia społecznego? Krótko mówiąc: może Polacy nie chcą państwa uspołeczniać tylko je zdemontować?

Moi francuscy przyjaciele związani z Partią Socjalistyczną twierdzą, że nasze nadużycia i nasza korupcja klasy politycznej to małe piwo w porównaniu z ekscesami francuskimi. W Polsce mamy jednak świadomość, że to państwo jest kruche, bo niedawno w pełni odzyskane, że pokolenia je zdobywały. Dlatego nie sądzę, żeby groziło nam niebezpieczeństwo powstania ruchu, który rozwali państwo; natomiast pożądane i konieczne jest powstanie formacji, która swoim zadaniem uczyni jego permanentne reformowanie. Permanentne w tym sensie, że państwo wciąż trzeba dostosowywać do nowych wyzwań, że ono nie może zastygnąć w zastanej formie – bo skostnienie przynosi takie skutki, jakie mamy dziś.

W młodym pokoleniu – między 18 a 29 lat – antypaństwowe poglądy są wyraźnie nadreprezentowane…

Ale ważne jest, jak to odczytamy: czy jako odrzucenie państwa, czy jako pragnienie jego przyswojenia. Jestem zdania, że to drugie jest ważniejsze i bardziej powszechne.

A nie po prostu obniżyć podatki?

Chodzi o to, żeby ci, którzy mają najmniej, nie dodawali tym, którzy mają najwięcej. Ci, którzy żyją na granicy ubóstwa, nie powinni płacić podatków wcale! Stało się to jednym z haseł wyborczych, ale zobaczymy co z tego zostanie.

Kwota wolna była tematem kampanii, ale przecież wymagałaby jakiejś rekompensaty, tzn. podwyższenia podatków gdzie indziej. A gdy w „Latarniku Wyborczym” zapytano, czy zamożniejsi powinni płacić więcej, 10 kandydatów powiedziało, że nie, a Magdalena Ogórek nie miała zdania.

Moim zdaniem to wynika raczej ze strachu przed oligarchią, mocno zakorzenionego w naszym kraju. Bogatym u nas wolno więcej i wszyscy się do tego przyłożyli – „system” jest tak urządzony.

Ze strachu, że powstanie u nas władza oligarchii?

Nie, ze strachu przed obecnymi oligarchami! Nasza „Autostrada wolności” ma, na oligarchicznym odcinku, najbardziej opresyjny model poboru opłat w Europie! Normalnie płaci się za przejazd na zjeździe, ale wtedy konsorcjum musi zbudować bramki na wszystkich zjazdach. Taniej jest zbudować 8 bramek na trasie autostrady, niż 40 przy zjazdach – to przecież czysty zysk konsorcjum, którego żaden rząd nie tknął. To tylko jeden przykład – w Polsce strach elit rządzących przed najmożniejszymi jest widoczny gołym okiem.

Co jeszcze znaczy „uspołecznione państwo”? Co mogłoby je naprawdę ludziom przybliżyć?

W programie rządów i samorządów wszelkie programy społeczne powinny zajmować dużo więcej miejsca – trzeba przyznać, że w ostatnim czasie pojawiły się pozytywne akcenty: więcej miejsc w przedszkolach i żłobkach, zapowiedź darmowych podręczników, wspomaganie młodych rodzin…

Elementarz nie miał dobrej prasy.

Bo media są wolnorynkowę, chwalą inicjatywy dobroczynne swoich korporacji, zaś inicjatywy społeczne popierają wtedy, kiedy sukces jest pewny. Ale wracając do państwa – wszystkie siły polityczne muszą traktować nasze życie jako pewną całość gospodarczo-społeczną, zamiast dostrzegać głównie jego polityczną nadbudowę. Różne reprezentacje podmiotów społecznych powinny mieć wpływ na rządzenie, nie tylko same partie. Już powiedziałem, że funkcja Senatu powinna zostać zmieniona. Powinien być reprezentacją samorządów albo partnerów społecznych. Takie instytucje, jako platformy negocjowania koniecznych reform, powinny być sprawą powszechną. Nie chodzi o to, żeby narzucać wszystkim rozwiązanie jedynie słuszne, tylko żeby ważyć interesy różnych grup, osiągać dobro wspólne. I trzeba o to walczyć od podstaw, wszędzie tam, gdzie pojawiają się elementarne zawiązki społecznego działania. Wszystkie środowiska lewicowe – od związkowców do anarchistów, przez feministki, ekologów, kooperatystów i ruchy LGBT – powinny rozwiązywać konkretne zadania zamiast czekać na odgórne uzgodnienie wspólnego programu. Brakuje w gminie żłobka – to domagajmy się wspólnie jego stworzenia. I tak dalej i tym podobnie!

Ale jeśli żłobek ma być instrumentem wyrównywania szans…

Powiedziałbym, że przy obecnej sytuacji demograficznej to raczej instrument rekonstrukcji narodowej.

Tak czy inaczej, przerzucenie odpowiedzialności na środowisko lokalne sprawia, że zamożniejsze gminy z lepiej zorganizowanymi obywatelami będą miały żłobki, a te pozostałe niekoniecznie.

Jasne, chodzi o jedno i drugie – po prostu dzisiaj tego wymiaru działania oddolnego jest za mało i żaden kongres zjednoczeniowy lewicy ani nowe partyjki tego nie zmienią. Zmienić coś może to, że ludzie – realizując wspólnie zadania, także domagając się różnych rozwiązań od władz publicznych – zaczną sobie ufać i przekonają się, że mają pewną moc.

A co z argumentem, że lewicy potrzebny jest raczej charyzmatyczny lider, mocne demagogiczne hasło, struktury… Słowem – ludzie do roboty i pieniądze? Palikot w ten sposób wszedł do parlamentu i wprowadził Biedronia, Grodzką czy Nowacką…

Mówiłem już, że to byłby raczej pozorny sukces i że nie wierzę w sukces Kukiza na dłuższą metę – bo jakie jest jego przesłanie, poza hasłem skupiającym uwagę społeczną? Ja bym teraz wydał starą książeczkę Abramowskiego, Zmowa powszechna przeciw rządowi! Oczywiście, w 1905 roku miała to być zmowa przeciw rządowi carskiemu, ale w 2015 jest to pełny program samoorganizacji społecznej.

To samo powiedziałem na zeszłorocznej konferencji poświęconej pamięci Jacka Kuronia: jego główne przesłanie było takie, że podstawową kwestią jest samoorganizacja społeczna.

We własnym narodowym państwie, które jest częścią wspólnoty międzynarodowej, taka samoorganizacja nie ma obalać władzy, ale może wzmocnić państwo i uczynić je bardziej ludzkim, mniej podniosłym, bardziej zwyczajnym.

A nie jest tak, że odruchy wspólnotowe w Polsce realizują się raczej w pamięci historycznej, w symbolach tożsamościowych – a nie w budowaniu instytucji współzależności?

Patrząc z perspektywy historycznej – jako naród jesteśmy ciągle w fazie przejścia od Gemeinschaft do Gesellschaft, czyli od społeczeństwa wspólnot organicznych do wielokomórkowca stowarzyszeń. Już całkiem rozwiniętego, ale wciąż za mało w porównaniu do Europy o długiej i trwałej tradycji obywatelskiej. To jest właśnie proces uspołecznienia – istnieje i działa wiele wspólnot powstałych na podstawie świadomej decyzji i powołanych do jakichś zadań, zamiast wspólnot rodowo-sąsiedzkich. Oczywiście ten wielokomórkowiec raz idzie do przodu, raz się cofa, ale nie zmienia to faktu, że słowo „wspólnota” ma wciąż dobre konotacje, także prezydent elekt użył go celowo. Kwestia w tym, jak ta wspólnota będzie tworzona – ekskluzywnie czy inkluzywnie, etnicznie czy obywatelsko, państwowo czy wyznaniowo?

A jaką wspólnotę miał na myśli?

Obawiam się, że akurat on wspólnotę etnokulturową, choć przeczyłoby temu to, co powiedział o otwarciu Pałacu Prezydenckiego na różnorodne poglądy. Jeżeli jednak mam rację co do wizji podstawowego procesu – że się „przeprowadzamy” do nowej formy życia zbiorowego – to ten ruch stowarzyszeniowy będzie ogniwem uspołecznienia państwa i uspołecznienia społeczeństwa.

Pan mówi o ruchu stowarzyszeniowym jako tym, który nas uspołeczni. Oficjalnie mówi się na to najczęściej „organizacje pozarządowe”. Kłopot polega jednak na tym, że zwłaszcza w ostatniej dekadzie postępuje profesjonalizacja trzeciego sektora: to twory coraz częściej hierarchicznie zorganizowane, sprofesjonalizowane i nakierowane na szczegółowe zadania, do tego finansowane przez fundusze unijne bądź rząd. Często przejmują ważne zadania publiczne, np. w obszarze polityki społecznej, ale też uzależnione są od priorytetów wyznaczanych gdzie indziej, np. przez Komisję Europejską bądź aktualny rząd. To także rosnący w siłę sektor rynku pracy. Z tych wszystkich względów NGO nie zorganizują oddolnej, spontanicznej inicjatywy!

Ta diagnoza sytuacji sektora pozarządowego jest chyba trafna, ale dość ograniczona. Nie bierze pod uwagę organizacji społecznych istniejących od dziesiątków lat, np. w rodzaju Ochotniczej Straży Pożarnej czy odradzających się ostatnio kół gospodyń wiejskich, skądinąd organizowanych często przez kobiety pochodzące z miasta. Są jeszcze Uniwersytety Trzeciego Wieku – to dużo więcej niż tylko znane powszechnie, „flagowe” NGO, które mamy przed oczami w Warszawie. Tamte nie są jeszcze tak dobrze rozpoznane. Zresztą nawet te organizacje, które mają spore budżety, liczny wolontariat i profesjonalną kadrę, siedzą nie tylko w biurach w Warszawie, ale jadą na odległą prowincję i robią tam dobrą robotę – znam takie osobiście. Są wreszcie, głośne ostatnio, ruchy miejskie.

One często odżegnują się od polityki, chcą załatwiać tylko „konkretne sprawy”. Mają szansę złożyć się w jakąś większą całość?

Jeśli chcemy np. powstrzymać pełzającą, rabunkową reprywatyzację, wzmocnić siłę obywateli, którzy zamiast kolejnego centrum handlowego, budowanego przez konsorcjum, chcą mieć powszechnie dostępny park, to zwykłe rozwiązywanie doraźnych problemów musi przechodzić w bardziej całościową wizję. Z czasem obywatele uświadamiają sobie coraz poważniejsze zadania i od „przekręconej” prywatyzacji czy dziury w moście dochodzą do kwestii poważniejszych. Grupy zorganizowanych obywateli przekształcają się w ruch wyrażający ogólniejsze postulaty, np. obrony przestrzeni publicznej przed komercjalizacją. Wie pan, I Rzeczpospolita swoje apogeum osiągnęła przez ruch egzekucji praw i dóbr! Wtedy chodziło o państwo szlachty, a teraz potrzebujemy państwa wszystkich obywateli!

Sądzi pan, że ruchy miejskie zaczną koordynować swe działania i mogą przekształcić się w ruch polityczny, który przyjąłby np. formę partii?

To sprawa perspektywy czasowej. Doraźnie – co pokazuje niedawna operacja w Śródmieściu Warszawy – wejście w zastane układy skazuje na kooptację bądź zmielenie. Wszystko zależy od tego, czy w długim marszu zmieni się sam system, a ruch jego zmiany okaże się siłą dominującą, Jeśli przeważy partykularna adaptacja, działacze zostaną przemieleni lub rozproszeni.

Czyli najpierw musimy podjąć walkę o przedszkola, szkoły i żłobki zamiast tworzyć nową partię?

Kluczowe jest wszystko to, co się wiąże z edukacją, choć nie wiem, czy akurat obrona każdej szkoły za wszelką cenę jest słuszna. Jeśli jednak ludzie gotowi są zorganizować się do tego celu – to dobrze. Wyzwaniem podstawowym jest miejsce całej edukacji, od żłobków do szkolnictwa wyższego i akademii nauk, w naszej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej, jakkolwiek byśmy ją zdefiniowali. Tylko oddolnie zorganizowani obywatele są w stanie zadanie to rozwiązywać. Przykłady Obywateli Kultury i Obywateli Nauki są zachęcające.

To znaczy, że horyzont pracy na lewicy wykracza daleko poza kolejne wybory parlamentarne?

A może jeszcze kolejne? Muszą się pojawić ekipy, które zaczną pracować z taką właśnie perspektywą. Jeśli skupimy się na tym, by się skrzyknąć i potem zająć w Sejmie parę foteli, to prawica rządzić będzie Polską zawsze.

Andrzej Mencwel (ur. 1940) – krytyk i historyk kultury, eseista, redaktor czasopism i serii wydawniczych, twórca Instytutu Kultury Polskiej UW. Autor licznych opracowań oraz następujących książek: Sprawa sensu (1971), Stanisław Brzozowski – kształtowanie myśli krytycznej (1976), Widziane z dołu (1980), Spoiwa (1983), Przedwiośnie czy potop (1997), „No! Io non sono morto…”(2001), Kaliningrad, moja miłość (2003), Wyobraźnia antropologiczna (2006),Rodzinna Europa po raz pierwszy (2009), Nauczyciele i przyjaciele (2010). Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazało się drugie wydanie książki Etos lewicy. Esej o narodzinach kulturalizmu polskiego (2009, wyd. I, 1990) oraz nominowana do Literackiej Nagrody Gdynia 2015 książka Stanisław Brzozowski. Postawa krytyczna. Wiek XX.

**Dziennik Opinii nr 182/2015 (966)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij