Pora na narodową dyskusję na temat zastąpienia religii w szkołach religioznawstwem.
Moje dziecko chodzi do szkoły w jednym z najbardziej zsekularyzowanych państw Europy. Mimo to jego wiedza na temat największych religii świata jest obszerniejsza niż wiadomości na ten sam temat zdobywane przez uczniów w polskich szkołach.
Jest to możliwe dzięki obowiązkowym lekcjom religioznawstwa, na które uczęszczają wszystkie dzieci w Szwecji. Dzięki nim mogą zrozumieć nie tylko różnice pomiędzy katolicyzmem a protestantyzmem, ale także między judaizmem a islamem. Lekcje religioznawstwa nie mają nic wspólnego z katechizacją ani wykładaniem prawd tej czy innej, jedynej słusznej religii. Najwięcej uwagi poświęca się na nich chrześcijaństwu i luteranizmowi, czyli Kościołowi Szwedzkiemu (bo jest to wyznanie, które wywarło przemożny wpływ na historię, system wartości i kulturę Szwecji), ale szwedzcy uczniowie znają też nazwy największych świąt hinduistycznych, rozumieją takie pojęcia jak „reinkarnacja” czy „karma”, wiedzą, co to kuchnia koszerna, a co halal i już w wieku lat dwunastu mają pojęcie o tym, jak różne systemy religijne wpływają na ludzkie obyczaje, sposób życia i światopogląd.
To ważna wiedza w dzisiejszym, zglobalizowanym świecie, i to bez względu na to, czy jest się człowiekiem głęboko wierzącym, czy uważa się religię za opium dla ludu, albo wzorem Einsteina wierzy „w Boga Spinozy, który ujawnia się w harmonii wszystkiego, co istnieje, a nie w Boga, który interesuje się losem i uczynkami ludzkości”. Wiara nie ma tu nic do rzeczy. Zadaniem szkoły jest przekazywanie informacji.
Warto dodać, że w szwedzkiej szkole dzieci, poznając historię chrześcijaństwa, nie koncentrują się tylko na tym, jak to Rzymianie prześladowali chrześcijan, ale dowiadują się również, że w późniejszych wiekach to chrześcijanie żywili uprzedzenia względem wyznawców wiary mojżeszowej. Szkolna wiedza powinna być w jakiś sposób obiektywna i tyczy się to także religioznawstwa.
Skolverket, czyli szwedzka instytucja państwowa nadzorująca programy nauczania, definiuje zadania lekcji religioznawstwa w sposób następujący: „Celem edukacji jest sprawienie, by uczniowie poznali różne religie i światopoglądy”. Dzieci zaś mają „dowiedzieć się, jak odmienne tradycje religijne wpływają na ludzkie życie” i „jaką rolę pełni religia w różnych społeczeństwach”. Z podręczników zyskują wiedzę o tym, że religia może być potężną siłą spajającą społeczeństwa, podstawą etyki i źródłem wartości, ale „może też być przyczyną podziałów i konfliktów”. Ponadto lekcje religioznawstwa „mają pobudzać uczniów do zastanawiania się nad ważnymi pytaniami egzystencjalnymi, kwestią tożsamości oraz etyką.” Chodzi zatem o poszerzanie horyzontów i pomoc w rozumieniu otaczającego świata, a także o jakąś konkretną, możliwą do sprawdzenia i zmierzenia wiedzę.
Tymczasem przeglądając „Program nauczania religii rzymskokatolickiej w szkołach i przedszkolach”, przygotowany przez Komisję Wychowania Katolickiego Konferencji Episkopatu Polski, dowiaduję się, że uczęszczającemu na szkolne lekcje religii uczniowi podstawówki stawiane są przykładowo takie oto wymagania: „odnajduje w codzienności ślady Bożych darów i umie za nie dziękować Bogu-Stwórcy”, „wie, że Święta Rodzina jest przykładem życia dla naszych rodzin”, „wie, w jaki sposób może stawać się lepszym człowiekiem”, „wie, że okazywanie radości jest jednocześnie uwielbieniem Boga”, „formułuje proste modlitwy, w których wyraża podziw, wdzięczność i uwielbienie Boga”, „rozumie słowa: przepraszam, żałuję, chcę się poprawić”, „odróżnia dobro od zła”, „wie, że Maryja jest naszą Matką”.
Nie wiem, czy to kwestia mojej nieumiejętności myślenia hiperabstrakcyjnego, ale tak jak nie mam problemu z wyobrażeniem sobie, jak sprawdzić, czy uczeń zna najważniejsze święta katolickie, albo czy umie wyjaśnić, czym jest buddyzm, tak naprawdę nie wiem, jak można wystawić ośmioletniemu człowiekowi stopień z odróżniania dobra od zła albo z wiary w to, że Maryja jest naszą Matką.
Między innymi z tej przyczyny inicjatywa „Świecka szkoła” cieszy mnie tylko do pewnego stopnia. Dobrze, że chodzi w niej o racjonalizację liczby godzin lekcji religii i o to, by państwo nie wydawało na katechizację miliarda złotych rocznie, ale kluczowe wydaje mi się jednak ciągłe i uparte powracanie do tematu, którego inicjatywa „Świecka szkoła” nie porusza. Tematem tym jest pytanie, którego zbyt wielu ludzi się dziś w Polsce boi, a mianowicie: czy państwowa szkoła w ogóle ma prawo do nauczania czegoś tak ulotnego i trudnego do zdefiniowania jak wiara? Czy za wiarę naprawdę wolno stawiać stopnie? Jak się zastanowić, to jest w tym coś głęboko absurdalnego.
Lekcje religii mogą być dziś zastępowane lekcjami etyki (które, jak wiadomo, są w większości szkół jedynie fikcyjną alternatywą), ale najwyższa pora, by podjąć kolejną narodową dyskusję na temat możliwości zastąpienia religii w szkołach religioznawstwem. W gruncie rzeczy bowiem bez względu na to, czy dziecko wychowywane jest w rodzinie wierzącej i praktykującej, czy też nie, powinno mieć w szkole dostęp do wiedzy na temat tak chrześcijaństwa, jak i innych wielkich religii świata. Do wiedzy, a nie do katechizacji (tę zostawmy Kościołowi). Przecież naprawdę nie da się postawić ani trójki, ani szóstki za umiejętność „odnajdywania w codzienności śladów Bożych darów”. Ludzie! Nie dajmy się zwariować!