Zawsze gdy leczenie onkologiczne przeżywa kryzys, ktoś wygłasza sakramentalne zdanie: „Problem polega na tym, że w Polsce nie ma spójnej polityki nowotworowej”. Tylko czy w Polsce w ogóle jest coś takiego jak polityka nowotworowa? Tekst Łukasza Andrzejewskiego.
Polityka nowotworowa pojawia się polskiej debacie publicznej niemal zawsze w momencie, kiedy leczenie onkologiczne przeżywa kryzys – czy jest to problem z dostarczeniem na czas podstawowych leków cytostatycznych czy przerwanie finansowania terapii niestandardowych, czy też zamieszanie ze szkoleniem lekarzy rodzinnych we wczesnym rozpoznawaniu nowotworów. Ktoś szczerze zainteresowany polską onkologią wypowiada wtedy sakramentalne zdanie: „Problem polega na tym, że w Polsce nie ma spójnej polityki nowotworowej”. Tylko czy w Polsce w ogóle jest coś takiego jak polityka nowotworowa?
Przez politykę nowotworową rozumiem nie tylko system specjalistycznych procedur medycznych, lecz przede wszystkim polityczną koncepcję określającą pozycję i rolę państwa, pacjentów, lekarzy oraz organizacji pozarządowych w perspektywie wspólnych celów: zapobiegania i przeciwdziałania chorobom nowotworowym, opieki poszpitalnej i rehabilitacji pacjentów. Niemoc państwa wobec tak poważnych zagadnień dowodzi nie tyle nieudolności kolejnych ekip rządowych, ile strukturalnych braków w systemie, w jakim żyjemy.
Podstawowym problemem jest tymczasowość proponowanych i wdrażanych rozwiązań. Czasami dotyczą one koncepcji rozwoju polskiej onkologii, zdecydowanie częściej – kwestii zupełnie podstawowych: dostępności leków niezbędnych do chemioterapii. Ostatni skandal z niedostarczeniem leków przez jeden z koncernów farmaceutycznych dobitnie ujawnił skalę tej tymczasowości. Polska polityka nowotworowa zawiodła w najbardziej newralgicznym miejscu – nie zapewniono leczenia tysiącom chorych na raka.
Dotychczas szczegóły zaopatrzenia szpitali w chemioterapeutyki były opinii publicznej nieznane, bo po prostu nikt nie zgłaszał, że brakuje preparatów. Wraz z kwietniowym skandalem wyszło na jaw, że leczenie onkologiczne, i to tak podstawowym lekami, jak cisplatyna, etopozyd czy doksorubicyna, uzależnione jest od jednego producenta.
Minister Arłukowicz, który bardzo często wspomina swoją pracę na oddziale onkologicznym, twierdzi, że import docelowy (skomplikowany administracyjnie) czy zakup zawsze droższych zamienników (nie chce ich potem refundować NFZ) to codzienność dla ordynatorów i dyrektorów szpitali. Jeśli to prawda, to nie najlepiej świadczy o naszej ochronie zdrowia. Wojewódzcy konsultanci do spraw onkologii, których głównym zadaniem jest kontrola dostępności świadczeń zdrowotnych, również nie pozostawiają złudzeń. Nie są w stanie określić – co szczerze przyznaje śląska konsultant doktor Elżbieta Nowara – na jak długo wystarczy leków podawanych w chemioterapii.
Problem polega na tym, że szpitale nie gromadzą zapasów leków (bo nie mają na to pieniędzy), a Ministerstwo Zdrowia, konsultanci i NFZ nie monitorują dostatecznie ich dostępności. W konsekwencji nie tylko rozmywa się odpowiedzialność za leczenie onkologiczne, ale nie można go też skutecznie projektować w dłuższej perspektywie. W ten sposób wszyscy, zarówno lekarze, jak i pacjenci, stają się zakładnikami groźnej tymczasowości w polskiej ochronie zdrowia.
Dodajmy do tego specyfikę leczenia onkologicznego: samo w sobie wiąże się ono z ogromną niepewnością i nieustannym poczuciem zagrożenia. Potęgowanie tych emocji u pacjentów jest zwyczajnie nieludzkie. Każdy cykl podawania leków cytostatycznych jest ściśle określony, a przerwanie terapii oznacza potencjalną progresję nowotworu w trudnej do przewidzenia skali.
Najbardziej oburzająca w tej sprawie wydaje się beztroska resortu zdrowia. Jego komunikat jest prosty: ministerstwo „apeluje” do pacjentów, by zgłaszali wszystkie braki w leczeniu do Rzecznik Praw Pacjenta – i podaje numer infolinii. Druga część komunikatu skierowana jest do zarządzających szpitalami: „Apelujemy, by dyrektorzy szpitali zgłaszali do Ministerstwa wszystkie braki, a odpowiedni departament się tym zajmie”. Dodajmy jeszcze zapewnienia, że transport leków z Austrii „już jedzie”, a sytuacja w kraju jest „stale monitorowana”. Tyle że od takich apeli jeszcze nikt, może poza ich autorami, nie poczuł się lepiej.
Te irytujące frazesy wypowiadane są za każdym razem, gdy pojawia się jakiś bieżący problem z leczeniem przeciwnowotworowym. Przyczyną tego problemu nie są jednak przypadek, zła wola czy korupcja, lecz systemowe i wieloletnie zaniechania. Rozwiązaniem nie jest więc wszczęte właśnie postępowanie prokuratorskie czy – najpewniej zbliżająca się – sejmowa awantura i kolejne wnioski o dymisję Bartosza Arłukowicza. Potrzebna jest systematyczna praca ekspertów i współpracujących z nimi polityków, którzy wreszcie stworzą narzędzia do realizacji założeń i celów Narodowego Programu Zwalczania Chorób Nowotworowych. W sejmie jest mnóstwo zespołów tematycznych – dlaczego nie został jeszcze powołany zespół opracowujący zmiany w polskiej onkologii?
Na razie system działa na zasadzie inercji: jest dobrze, dopóki nie pojawi się jakaś przeszkoda – wtedy, zamiast skoordynowanych działań, obserwujemy chaotyczne reakcje Ministerstwa Zdrowia. Trudno przewidzieć, co z nich wyniknie dla pacjentów.
Tekst jest fragmentem książki "Polityka nowotworowa" Łukasza Andrzejewskiego, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.