Świat

Twój dom płonie. Czy stać cię na strażaków?

Tragiczny bilans pożarów w Kalifornii to także efekt chorego amerykańskiego modelu, w którym publiczne agencje muszą oglądać każdego centa, a z pożarami walczą prywatne straże pożarne oraz więźniowie za dolara na godzinę.

Pożar to bez wątpienia kwestia społeczna. Gdy płonie las, ogień nie robi wyjątków i zbiera żniwo dosyć egalitarnie. Oczywiście, bogaci mają dużo większe możliwości dbania o swoje bezpieczeństwo, także pożarowe, jednak prawdziwie skuteczna ochrona musi być wynikiem kooperacji całej wspólnoty. Nieodpowiedzialne działanie jednego delikwenta przeświadczonego o słuszności maksymy „wolnoć Tomku w swoim domku” może przynieść tragedię całemu sąsiedztwu, a nawet całej dzielnicy.

„Strajk” w Dolinie Krzemowej świata nie zbawi

Bezpieczeństwo pożarowe to zawsze wynik wielu kwestii, których nie da się uregulować na poziomie jednostki – to efekt odpowiedniej gospodarki leśnej, przeciwdziałania efektom zmian klimatycznych, przestrzegania przepisów przeciwpożarowych, które ktoś wcześniej musiał uchwalić. No i sprawnie działających instytucji. Nikt z nas nie żyje w próżni, nawet jeśli niektórym bogaczom owiniętym  w kokon zachomikowanego kapitału wydaje się, że są w pełni autonomiczni. A że nie są, dowodzą chociażby gigantyczne pożary lasów w Kalifornii.

Camp Fire i spółka

Ludzie lubią oswajać czyhające na nich niebezpieczeństwo, a najłatwiej coś oswoić, nadając mu nazwę. Olbrzymi huragan, któremu nadamy imię Katrina, od razu wydaje się jakiś bardziej swojski, zyskuje ludzkie oblicze. Poza tym, dzięki nadaniu nazwy jakiemuś zjawisku łatwiej o nim mówić – wystarczy dać hasztag i każdy wie, o co chodzi. Pożary w Kalifornii otrzymały nazwy Camp Fire, Hill Fire i Woolsey Fire — może nie tak swojskie, ale czytelne, od razu wiadomo, o którym miejscu na mapie mówimy.

Camp Fire i spółka zabiły 76 osób, a w pewnym momencie niecałe 1300 osób uznawano za zaginione. Większość z nich już się odnalazła, a ich zgłoszenie było wynikiem chaosu, jednak skala strat w ludziach robi wrażenie. Gdyby te 76 osób było ofiarami zamachu terrorystycznego, republikańscy politycy bez mrugnięcia okiem wygłaszaliby płomienne mowy o „wrogu u bram”. Camp Fire zniszczył także kilkanaście tysięcy budynków, więc liczba osób dotkniętych pożarem także liczona jest w tysiącach. Camp Fire to największy pożar w USA w tym stuleciu.

Drżyj, Amazonio! Nadchodzi prezydent Bolsonaro

czytaj także

Prezydent Trump zareagował szybko i bezwzględnie – opublikował tweeta, w którym odpowiedzialnością za pożar obarczył federalną Służbę Leśną USA i zagroził odcięciem jej federalnego finansowania. Jak widać, ten były deweloper nie odpuści żadnej szansy, żeby zmniejszyć finansowanie publicznych agencji. Od objęcia urzędu wybił już zęby między innymi federalnej Agencji Ochrony Środowiska (EPA), której skuteczność spadła dzięki niemu o połowę. Teraz wziął na cel kolejne służby publiczne.

Problem w tym, że akurat Służbie Leśnej nie ma już za bardzo czego zabierać, no chyba że chce się ją zlikwidować.  W 1968 roku federalna Służba Leśna zmieniła podejście do pożarów lasów i ograniczyła liczbę zatrudnionych na pełen etat strażaków. Jednak zmiany klimatyczne oraz rozszerzające się strefy „wildland-urban” (bezpośredniego styku obszarów zamieszkanych i dzikich) sprawiły, że pożary stały się dużo bardziej destrukcyjne. Zamiast wyciągnąć wnioski, od lat 80. – czyli od rządów wielkiego poprzednika Trumpa, Ronalda Reagana – zaczęto realnie obcinać budżet Służby Leśnej, co w ostatnich latach jeszcze przyspieszyło.

Mokry sen Tea Party

W ostatnim czasie Służba Leśna zmodyfikowała swój dotychczasowy model działalności, przeprowadzając więcej kontrolowanych wypaleń suchej roślinności, by zmniejszyć ryzyko pożarów. Niestety, budżet agencji nie wytrzymuje tych dodatkowych nakładów, gdyż pieniędzy musi jeszcze wystarczyć na gaszenie coraz groźniejszych pożarów. W tym roku Kongres podniósł nakłady na bezpieczeństwo przeciwpożarowe, tworząc m. in. specjalny fundusz przeciwpożarowy, jednak przepisy te wejdą w życie dopiero w przyszłym roku. Nie przelewa się też agencjom stanowym. Kalifornijska agencja CalFire (California Department of Forestry and Fire Protection) na dwa miesiące przed wybuchem Camp Fire wykorzystała 431 mln dol. z 443 mln przeznaczonych na gaszenie pożarów. Gdy więc nadszedł jej największy tegoroczny przeciwnik, zdążyła już wystrzelać niemal wszystkie naboje. Pogrążona w długach Kalifornia wyłożyła w tym roku z własnych środków 256 mln dol. na zmniejszenie ryzyka pożarów, jednak na niewiele się to zdało.

Kto korzysta na amerykańskim tanim państwie, w którym publiczne agencje muszą oglądać każdy cent i decydować, czy wykorzystać go na zabezpieczenie przed potencjalnymi pożarami, czy może jednak na gaszenie tych, które już się palą, a jeśli to drugie – to których? Przede wszystkim prywatne straże pożarne. Wynajmowane są one nie tylko przez mieszkańców zagrożonych pożarem terenów, ale przede wszystkim przez ubezpieczycieli, którym nie w smak jest płacenie odszkodowań za nieruchomości strawione ogniem. Wielki ubezpieczyciel AIG ma nawet własną komórkę do walki z pożarami – Wildfire Protection Unit. Jednym z większych graczy jest korporacja z Montany, Wildfire Defence Systems, której klientami jest kilkunastu ubezpieczycieli. Ochrania ona ok. tysiąc domów. Według stowarzyszenia National Wildfire Suppression Association, zrzeszającego 250 prywatnych straży pożarnych, aż 40 procent środków przeznaczanych w całym kraju na walkę z ogniem jest w dyspozycji prywatnych jednostek przeciwpożarowych.

Ograniczając finansowanie publicznych agencji, kuchennymi drzwiami wprowadza się więc model żywcem wyrwany z marzeń sennych członków Tea Party i libertarian – w którym tradycyjne usługi publiczne świadczone są przez podmioty prywatne na zasadach komercyjnych. A od prywatnych straży pożarnych już tylko krok do prywatnych jednostek policji, sprywatyzowanej armii i pytania, do czego w ogóle potrzebne jest państwo.

Chcesz przeżyć? Najpierw zapłać

Jak zwykle, w teorii wszystko wygląda pięknie. Przedstawiciele prywatnych agencji zarzekają się, że pomagają zarówno bogatym, jak i biednym, a większość interwencji prowadzą w zwyczajnych domach klasy średniej. W praktyce wygląda to już dużo mniej optymistycznie. W 2010 r. prywatna straż pożarna odmówiła interwencji w stanie Tennessee, gdyż właściciel domu nie zapłacił rachunku na 75 dolarów. W rezultacie jego dom doszczętnie spłonął.

 

Jeszcze gorsza niespodzianka przytrafiła się rodzinie z Arizony – pomimo że jej dom spłonął, interweniująca prywatna jednostka straży wystawiła jej rachunek na 20 tys. dolarów. Dlaczego? Prywatny przedsiębiorca policzył 1,5 tys. dolarów za każdy zaangażowany do akcji pojazd i 150 dolarów za każdą godzinę pracy strażaka. Efekt ich pracy był drugorzędny – ważne, że pracowali. Co ciekawe, rodzina ta rzetelnie płaciła lokalną opłatę na ochronę przeciwpożarową. Akurat ta opłata nie obejmowała jednak usług jednostki, która przyjechała gasić dom.

Czas, by prawo zaczęło ścigać ekobójstwo

Prywatne jednostki straży pożarnej pojawiły się także podczas wielkich pożarów w Kalifornii. Nic dziwnego, w końcu ogień dotarł także do Malibu, gdzie posiadłości mają najbogatsi z najbogatszych i najbardziej znani z najbardziej znanych. Prywatną straż pożarną wynajęli m. in. Kanye West i Kim Kardashian do obrony swej posiadłości wartej 50 mln dol. Dzięki utworzeniu chociażby kurtyny wodnej przetrwały posiadłości państwa West oraz sąsiadów. Sąsiedzi amerykańskich gwiazd są im więc dozgonnie wdzięczni, pytanie jednak, czy sprawiedliwy jest system przeciwpożarowy, w którym szczególnie duże środki angażowane są w ochronę domu gwiazdora, który hojnie sypie dolarami. Nie każdy ma to szczęście zarabiać tyle co Kanye West, albo chociaż mieszkać obok niego. Z drugiej strony spłonęło także wiele domów gwiazdorów – niewiele pozostało chociażby z posiadłości Miley Cyrus i Liama Henswortha.

Gaszenie pożarów za dolara

Prywatne jednostki straży pożarnej to nie jedyny sposób radzenia sobie w Ameryce z potwornie niedofinansowaną sferą publiczną. Innym jest praca więźniów. Podczas gaszenia kalifornijskich pożarów spośród 9,5 tys. pracujących strażaków aż 1,5 tys. było więźniami. Szacuje się, że dzięki wykorzystaniu więźniów do walki z problemami środowiskowymi Kalifornia oszczędza ok. 100 mln dolarów rocznie. Przy gaszeniu Camp Fire pracowali oni nawet po 20 godzin, w strefie bezpośredniego zagrożeniu ogniem. Podczas tej wyczerpującej i niebezpieczniej pracy zarabiali… dolara na godzinę, czyli ponad 7 razy mniej niż wynosi federalna płaca minimalna.

Ameryka odpuszcza prawa człowieka

Dla porównania, więźniowie zatrudniani w Polsce zarabiają płacę minimalną, jednak połowa pensji jest potrącana na rozmaite fundusze penitencjarne. Dostają więc jakieś 7 złotych za godzinę,  nieco ponad dwa dolary. Więźniowie w Polsce zarabiają zatem dwa razy więcej niż ci w USA, a ta rozbieżność jest jeszcze większa, gdy uwzględnić parytet siły nabywczej – przy czym u nas więźniowie raczej skręcają pralki niż gaszą pożary.

Tymczasem w Ameryce strażacy zza krat nawet nie będą mogli wykorzystać swojego doświadczenia na wolności, gdyż miejskie służby przeciwpożarowe nie zatrudniają osób z wyrokiem. Inaczej mówiąc, skazany może gasić pożary, dopóki siedzi w więzieniu, ale gdy z niego wyjdzie, państwo nie pozwoli mu zarabiać na utrzymanie gaszeniem ognia.

III wojna światowa czy przewrót ekologiczny? Wybór należy do państwa

Amerykański system społeczno-ekonomiczny jest głęboko chory. W wielu aspektach przypomina kraje rozwijające się. Miliony ludzi bez ubezpieczenia zdrowotnego modlą się, żeby nic im się nic nie stało, bo zbankrutują. Ci z ubezpieczeniem marzą o tym, by nie musieli poddać się procedurze, której ubezpieczenie nie obejmuje. Absolwenci opuszczają mury uczelni zadłużeni po uszy, gdyż musieli zaciągnąć kredyt studencki, by sfinansować studia. Rodziny, którym pali się dom, zamiast martwić się o swoje zdrowie i życie, muszą zadbać o to, by przyjechała do nich odpowiednia jednostka straży pożarnej, bo inaczej zapłacą rachunek na tysiące dolarów. Co roku w strzelaninach giną tysiące osób, a posiadanie broni wciąż jest traktowane jako prawo obywatelskie. Ten chory system mógłby spróbować zmienić prezydent w rodzaju Berniego Sandersa, tylko najpierw musiałby wygrać przynajmniej prawybory.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij