Fala niezadowolenia wyniosła republikanów, podmywając przy tym fundamenty prezydentury Baracka Obamy – tak w skrócie można opisać wyniki.
Amerykanki i Amerykanie wyłonili we wczorajszych midterms – elekcji odbywającej się w połowie kadencji, stąd nazwa – nowy skład Izby Reprezentantów, nowych senatorów i senatorki w 1/3 okręgów i gubernatorów w 36 stanach. Zdecydowanymi zwycięzcami mogą czuć się republikanie, co też nikogo nie zaskoczyło.
W najważniejszym z tych trzech wyścigów – o Senat – Partia Demokratyczna nie odebrała im żadnego miejsca, a jedynie utrzymała dotychczasowe mandaty w bardziej liberalnych północnych stanach, jak Massachusetts, New Hampshire czy Illinois, i z dużą przewagą zachowała dla siebie Nowy Meksyk i Oregon. Cała reszta mapy pozostaje czerwona: bez zaskoczeń w Teksasie czy Oklahomie, gdzie kandydaci Partii Republikańskiej wygrali różnicą kilkudziesięciu punktów procentowych.
Wyniki wyborów do Izby Reprezentantów, gdzie Grand Old Party – jak mówi się też na Partię Republikańską – utrzymała większość, to wyraz braku zaufania do dotyczasowych rządów Obamy. Przewaga siedemnastu miejsc na korzyść republikanów powiększy się przynajmniej do trzydziestu. A gdy policzone zostaną głosy we wszystkich okręgach i jeśli nie będzie remisów, może ostatecznie wynosić prawie pięćdziesiąt miejsc w niższej izbie, w której łącznie zasiada 435 osób.
Najmniejszą porażkę demokraci zanotowali w wyborach gubernatorek i gubernatorów, a w Pensylwanii udało im się pokonać urzędującego Toma Corbetta. Małe to jednak pocieszenie, bo stało się to tylko dzięki temu, że osiągnęli niesamowitą przewagę 88:12 w Filadelfii, czyli największym mieście stanu, podczas gdy zdecydowana większość hrabstw, właściwie cała prowincja, głosowała raczej na czerwono. I tak było też w całym kraju, gdzie proporcje gubernatorów republikańskich i demokratycznych wynoszą po tych wyborach mniej więcej 4:1.
Temat: prezydent
Wybory w połowie kadencji rzadko podnoszą temperaturę sporu ponad przeciętną, w przeciwieństwie oczywiście do wyborów prezydenckich. Ujawniło się jednak przy tej okazji kilka wartych uwagi problemów. Przede wszystkim Amerykanie i Amerykanki zagłosowali głównie przeciwko Obamie, dając wyraz zawiedzionym nadziejom.
Republikanie nie byli wcale o wiele bardziej pomysłowi, ostatnie lata pracy w Kongresie nie pozwoliły im zapisać na swoje konto znaczących sukcesów, ale mieli jedną istotną przewagę – byli bardziej brutalni i zdeterminowani.
Dobrym przykładem ilustrującym całą kampanię był wyścig w New Hampshire między demokratką Jeanne Shaheen i republikaninem Scottem P. Brownem. W kulminacyjnym momencie na trawnikach przed domami w tym liberalnym stanie pojawiły się reklamy do złudzenia przypominające ogłoszenia demokratów, z hasłami w rodzaju „Jesteś za Shaheen, jesteś za Obamą” czy „ObamaShaheen2014”. Odpowiedzialne za nie byli jednak republikanie, a mówiąc ściślej, donatorzy i komitety wspierające Browna, którzy – zgodnie z pomysłem GOP – chcieli, aby każdy kandydat i kandydatka demokratów kojarzyli się z dołującym w sondażach prezydentem. Tak, aby niezadowolenie z prezydentury pociągnęło w dół całą partię. W New Hampshire się nie udało, Shaheen zdobyła niewielką przewagę, a demokraci utrzymali swoje miejsce w Senacie. Choć głównie dzięki temu, że wyborców nie przekonał sam Brown, który do New Hampshire przeprowadził się niedawno i nie byłby mocnym adwokatem stanu w Senacie, co jest dla wielu wyborców podstawowym kryterium przy urnie. W skali kraju jednak strategia zrzucania winy za złą prezydenturę na cały obóz nieprawicy była dużo skuteczniejsza. Obama będzie musiał tę gorzką pigułkę przełknąć.
Demokraci pod bramką
„Jak rządzić, panie prezydencie?” – będą byłego senatora z Illinois pytać od dziś wyborcy i Partia Demokratyczna. Bez większości w obu izbach trudno będzie cokolwiek przez Kongres przepchnąć.
Najważniejsze projekty zmian – jak reforma imigracyjna, świadczeń społecznych czy podwyżka płacy minimalnej na poziomie federalnym – demokraci mogą odłożyć na wysoką półkę.
Także w poszczególnych stanach rządzonych przez republikańskich gubernatorów konserwatywno-religijny dryf będzie trwał. Demokratyczny plan maksimum na dziś to obrona reformy ubezpieczeń zdrowotnych, Obamacare, i zdobycie poparcia dla polityki międzynarodowej oraz kontynuacji „wojny z terroryzmem”, którą osłaniają tarcze sekretarzy Hillary Clinton (wcześniej) i Johna Kerry’ego (dziś i pewnie jeszcze przez kilkanaście miesięcy).
Pomysły na zabezpieczenie tyłów i miękkie lądowanie przy końcu kadencji są dwa. Pierwszy to umacnianie władzy wykonawczej, czyli zarządzenie zza biurka w Gabinecie Owalnym przy użyciu tych narzędzi, które prezydent i jego administracja jeszcze mają – sprawdziło się to chociażby przy podnoszeniu wynagrodzeń dla pracowników federalnych i, do pewnego stopnia, gdy Waszyngton reagował na kolejne wybuchy ukraińskiego kryzysu. Pomysł drugi to inicjatywa obywatelska i maksymalne wykorzystanie propozycji zgłaszanych przez komitety obywatelskie czy związki zawodowe: podwyżka płacy minimalnej, legalizacja marihuany czy zakaz szczelinowania i wydobycia surowców za pomocą ryzykownych metod. Jeśli uda się doprowadzić je do końca przed kolejnymi wyborami, Partia Demokratyczna może liczyć na „obywatelską dywidendę” i ożywienie swojego elektoratu, który ściera się republikanami lokalnie i nie chce powrotu konserwatysty do Białego Domu.
Yes, we can?
Wadą pierwszego – prezydenckiego – pomysłu jest to, że duża część społeczeństwa ma już dość układu „mocny prezydent i rząd federalny, słaby Kongres”. Drugi pomysł, wykorzystujący energię lokalną i opierający się na już istniejących konfliktach, jest zdecydowanie lepszy i obiecuje trwalszą zmianę. Ale to sposób jedynie na stanową politykę społeczną i tzw. obyczajówkę. A republikanie nie dadzą przecież demokratom forów i w kampanii prezydenckiej 2016 wrócą terroryzm, bezpieczeństwo energetyczne, kryzys, imigracja i gospodarka. Temu sprzyjał będzie też nowy, bardziej konserwatywny, choć niejednorodny Kongres.
Co będzie najbardziej bezpośrednim skutkiem nowego rozdania? Najprawdopodobniej dwuletnia szarpanina z częścią republikanów, którzy z obozem Obamy nawet nie chcą rozmawiać, ale biją się też we własnych szeregach. To niezdecydowanie GOP plus fakt, że partia prezydenta zawsze – przynajmniej od lat 50. – przegrywała w midterms, pozwalają jakoś zniuansować ocenę tej historycznej porażki. Ale że była to porażka, nie ulega wątpliwości.
Demokraci mogą z niej wyciągnąć lepsze i gorsze wnioski, ale jeśli nie chcą, aby przegrana w 2014 urodziła prezydencką klęskę w 2016, powinni zabrać się za to jak najszybciej. Pomysły są, pytanie, czy starczy sił i odwagi. Yes, we can – tego dawno od demokratów nie słyszeliśmy.