Niedzielne wybory oznaczają koniec „hiszpańskiego wyjątku” – Hiszpania przestaje być ostatnim bastionem broniącym się przed marszem skrajnej prawicy. Jednak Hiszpania ma unikalną okazję pokazać, że skorumpowanemu centrum i prawicowym barbarzyńcom jesteśmy w stanie przeciwstawić coś więcej niż moralne oburzenie. Liderzy Podemos i PSOE nie powinni jej zmarnować. Komentarz Jakuba Majmurka.
Podemos u wrót władzy
Niedzielne wybory parlamentarne w Hiszpanii – trzecie na przestrzeni ostatnich czterech lat – raz jeszcze potwierdziły postępującą fragmentaryzację sceny politycznej, niegdyś całkowicie zdominowanej przez dwie partie: socjaldemokratyczną PSOE i chadecką Partię Ludową (PP). Czasy, gdy jedna partia była w stanie zdobyć samodzielną większość w hiszpańskim parlamencie, (przynajmniej na jakiś czas), odchodzą w zapomnienie.
Spain, provisional results:
99.6% counted
PSOE-S&D: 28.7%
PP-EPP: 16.7%
Cs-ALDE: 15.9%
UP-LEFT: 14.3%
VOX-ENF: 10.3%
ERC-G/EFA: 3.9%
JxCAT-*: 1.9%
PNV-ALDE: 1.5%
EH Bildu-LEFT: 1%
Compromís-G/EFA: 0.7%
CC-ALDE: 0.5%
NA+-EPP/ALDE: 0.4% pic.twitter.com/Dv8H8xIw9X— Europe Elects (@EuropeElects) April 28, 2019
Choć po raz pierwszy od upadku dyktatury Franco do parlamentu dostała się skrajna prawica (partia Vox), to nie ma szans, by po niedzielnych wyborach na poziomie kraju powtórzył się „scenariusz andaluzyjski”. To właśnie w Andaluzji Vox uzyskało w grudniu pierwszą reprezentację na poziomie regionu. Koalicja Vox, PP i konserwatywno-liberalnych Ciudadanos przejęła władzę w regionie, którym od upadku dyktatury nieprzerwanie rządziła socjaldemokratyczna PSOE.
Na razie ta fragmentaryzacja wydaje się służyć lewicy. Madryt bliżej niż Andaluzji jest dziś Lizbony – gdzie rządzi koalicja kilku lewicowych partii. Choć Unidas Podemos zanotowało znacznie słabszy wynik niż w ostatnich wyborach w 2016 roku (spadek poparcia o prawie siedem punktów procentowych, utrata 29 z 71 mandatów), to ma realną szansę na wejście do rządu PSOE jako koalicyjny partner.
Korupcja i Katalonia
Ten zwrot na lewo jest przy tym nie tyle zwycięstwem lidera PSOE, Pedra Sáncheza, i Pabla Iglesiasa z UP, ile klęską Partii Ludowej. Dla hiszpańskiej chadecji niedzielne wybory okazały się pogromem. Chadecy utracili ponad połowę mandatów – w 2016 zdobyli ich 136, teraz zaledwie 66. Choć PP pozostanie najliczniej reprezentowaną partią na prawo od centrum w parlamencie (Ciudadanos zdobyli 57 mandatów), to jej rola jako naturalnej liderki prawicy przestaje być oczywista.
Skąd ta katastrofa? Chadeków zatopiły dwa K: korupcja i Katalonia. Poprzedni lider chadecji, Mariano Rajoy, stracił władzę w czerwcu zeszłego roku, po tym jak parlament przegłosował wotum nieufności dla jego gabinetu. Powodem był pierwszy prawomocny wyrok w sprawie Francisco Correi, przedsiębiorcy powiązanego z PP. Wyrok stwierdził, iż Correa razem ze swoimi wspólnikami płacił Partii Ludowej łapówki za dostęp do rządowych i samorządowych kontraktów. Były główny skarbnik partii, Luis Bárcenas, został skazany za szereg przestępstw gospodarczych na 33 lata więzienia i 44 miliony euro grzywny. Nie był jedynym funkcjonariuszem partii skazanym w procesie. Sąd uznał, że w PP panowały mechanizmy zinstytucjonalizowanej korupcji, lewe pieniądze miały być np. używane do wypłacania dodatkowych wynagrodzeń pracownikom PP. Na samą partię nałożono niecałe ćwierć miliona euro grzywny.
Rajoy jest skończony. Podobnie jak idea „narodowej jedności”
czytaj także
Jakby tego było mało, tuż przed wyborami ruszył proces emerytowanego, wysoko postawionego funkcjonariusza policji José Manuela Villarejo. Villarejo przez lata prowadził siatkę zbierającą haki na ważne osobistości ze świata polityki i biznesu. Z jego usług miał korzystać drugi co do wielkości bank Hiszpanii, a także rządy PP. Villarejo przyznał się, że gromadził informacje na temat lidera Unidas Podemos Pabla Iglesiasa, o czym wiedzieć miała wicepremierka rządu PP, Soraya Sáenz de Santamaría. Hiszpańska lewica jest przekonana, że służby za wiedzą chadeków i przy pomocy zaprzyjaźnionych mediów prowadziły w 2016 roku kampanię mającą zdyskredytować Podemos i nie dopuścić do powstania wielkiej lewicowej koalicji. Faktycznie do mediów przedostały się wtedy mające pochodzić ze służb informacje o rzekomym nielegalnym finansowaniu liderów lewicy przez Kubę i Wenezuelę. Ostatecznie nikomu nie postawiono zarzutów, sprawa miała jednak określony polityczny efekt.
czytaj także
Wszystkie te rewelacje przykleiły PP łatkę najbardziej skorumpowanej partii Hiszpanii. Do jej klęski przyłożyła się dodatkowo jeszcze inna łatka – partii nieudolnej w kwestii największego kryzysu hiszpańskiej państwowości po Franco, czyli jednostronnej deklaracji niepodległości Katalonii przez parlament tej wspólnoty autonomicznej w 2017 roku.
Socjalizm dla mas, nie banków! Granice dla kapitalizmu, nie ludzi! [Warufakis o Katalonii]
czytaj także
Wyborcy prawicy uznali, że to PP, a konkretnie premier Rajoy, odpowiada za całe to zamieszenie. W momencie próby elita PP – zdaniem jej własnego zaplecza – zwyczajnie nie stanęła na wysokości zadania i nie była w stanie dość twardo bronić integralności państwa.
Kryzys separatystyczny w pierwszym rzędzie dał wiatr w żagle Ciudadanos. Twardą retoryką walki o integralność Hiszpanii partia przeciągnęła na swoją stronę część wyborców PP. To ona okazała się największą triumfatorką ogłoszonych przez Rajoya w grudniu 2017 roku wcześniejszych wyborów do parlamentu Katalonii. Zdobyła najwięcej mandatów i status głównej siły opozycyjnej wobec dwóch rządzących prowincją niepodległościowych partii katalońskich.
Ciągle generująca polityczne napięcia w kraju sprawa Katalonii okazała się też wiatrem w żagle dla drugiego rywala zabierającego głosy chadekom – skrajnie prawicowej partii Vox.
Zmierzch hiszpańskiego wyjątku
Niedzielne wybory oznaczają koniec „hiszpańskiego wyjątku” – Hiszpania przestaje być ostatnim bastionem broniącym się przed marszem skrajnej prawicy. Do tej pory zabezpieczać ją miały przed tym dwa czynniki: po pierwsze pamięć dyktatury Franco, po drugie istnienie populistycznej lewicy, zdolnej skanalizować społeczne niezadowolenie z powodów ekonomiczno-społecznych i odcinającej w ten sposób prawicowych populistów od potencjalnych wyborców.
Co do pierwszego, to warto pamiętać, że liderzy Vox często rekrutują się z szeregów PP. Jak lewica postkomunistyczna w Europie Wschodniej, tak hiszpańska chadecja była przechowalnikiem dla wielu funkcjonariuszy dawnego reżimu. Akceptujących demokrację i rządy prawa, niemniej raczej pozytywnie patrzących na okres władzy Franco. Silnie prawicowy, skrajnie nacjonalistyczny nurt zawsze był obecny w PP, w Vox zyskał on po prostu nową polityczną reprezentację.
Co do drugiego, to kluczowe dla wzrostu prawicowego populizmu – inaczej niż we Francji czy Stanach – okazało się nie relatywne poczucie ekonomicznej deprywacji, ale dwie ściśle polityczno-symboliczne sprawy. Pierwszą była sprawa katalońskiego separatyzmu, drugą – skąd my to znamy? – „ideologia gender”.
Vox w sprawie Katalonii zajmuje najbardziej skrajne stanowisko. Partia domaga się na przykład delegalizacji wszystkich sił politycznych postulujących niepodległość jakiegokolwiek regionu dzisiejszej Hiszpanii. Opowiada się za centralizacją państwa i odebraniem większości władzy wspólnotom autonomicznym. Ta nacjonalistyczna retoryka okazała się kluczowa dla kontaktów partii z wyborcami z klas ludowych. Ekonomicznie Vox nie ma im nic do zaoferowania. Partia wyznaje tu poglądy w okolicach naszych korwinistów, opowiada się za liniowym podatkiem dochodowym, zniesieniem podatku od spadków i wzrostu wartości kapitału, wreszcie za cięciem wydatków socjalnych.
Drugim frontem, gdzie Vox mobilizuje swoich zwolenników, jest gender. Partia żąda zniesienia obecnych ustaw o przemocy domowej jako dyskryminujących mężczyzn, domaga się odcięcia finansowania dla organizacji feministycznych oraz uznania na poziomie prawnym, że „rodzina jest instytucją stojącą przed i ponad państwem”. W jej szeregach gromadzi się też wielu aktywistów na rzecz penalizacji aborcji.
Jak szeroko pojęte sprawy gender dzielą politycznie Hiszpanię i jak są w stanie generować niezwykłe emocje, pokazał głośny „proces watahy” – grupy młodych mężczyzn oskarżonych o zbiorowe zgwałcenie kobiety w trakcie święta byków w Pampelunie. Po czterech latach procesu mężczyźni zostali skazani za wykorzystanie seksualne, ale uniewinnieni od zarzutu gwałtu. Zgodnie z hiszpańskim prawem nie można bowiem nikogo skazać za zgwałcenie, jeśli nie ma dowodów, że do seksu doszło za sprawą przemocy lub groźby jej użycia. Mężczyźni nagrali całe zdarzenie komórką – choć sąd uznał, że ofiara nie wyraziła zgody na seks, to nie dopatrzył się przemocy i jej groźby.
Wyrok wywołał wielkie oburzenie hiszpańskich kobiet, które wyszły protestować przeciw niemu na ulicę. Kilka dni później wyszły raz jeszcze, gdy oskarżeni – którzy zgodnie z prawem odwołali się od wyroku do sądu wyższej instancji – zostali wypuszczeni za kaucją w oczekiwaniu na nowy proces. Jednocześnie skrajna prawica wzięła sprawę na sztandar jako dowód wzrostu znaczenia „radykalnego feminizmu wypowiadającego wojnę” hiszpańskim mężczyznom.
Najważniejsza decyzja Podemos
Ryzyko powstania rządu z udziałem Vox zostało na razie odsunięte w czasie – w tym parlamencie nie ma scenariusza, w którym jest to możliwe. Piłka jest po stronie PSOE. Partia ma w niższej izbie parlamentu 123 mandaty – do utworzenia rządu potrzebuje jeszcze co najmniej 53. Scenariusze są dwa. Albo wielka centrowa koalicja z Ciudadanos (co wyklucza na razie ich lider), albo porozumienie z Podemos oraz mniejszymi partiami baskijskimi i katalońskimi.
Na szczęście – czego najbardziej obawiało się kierownictwo PSOE – los rządowej większości nie zależy od otwarcie separatystycznych sił katalońskich. Porozumienie z nimi byłoby bardzo trudne do zaakceptowania przez partyjny aktyw.
Sama Katalonia zaś – gdzie frekwencja wyborcza była w niedzielę największa – postawiła na bardziej ugodową i koncyliacyjną reprezentację polityczną, a nie na najbardziej nieprzejednane w kwestii niepodległości partie.
Dla Podemos decyzja, czy i na jakich warunkach wejść do koalicji, będzie szalenie ważna. Każda decyzja niesie niebezpieczeństwa. Pozostanie poza rządem to sygnał, że partia potrafi być wyłącznie ruchem protestu i nawet wtedy, gdy ma okazję, nie jest w stanie nic realnie w Hiszpanii zmienić na korzyść swojego elektoratu. Podemos dotychczasowo sprytnie negocjowało z PSOE spoza rządu – popierało w parlamencie socjalistów w zamian za konkretne ustępstwa, np. podniesienie płacy minimalnej. W tym parlamencie może to nie starczyć.
Wejście do rządu grozi z kolei utratą własnej tożsamości i zjedzeniem przez większego koalicjanta. Podemos już w tych wyborach zanotowało istotne straty, część komentatorów spekulowało, czy podzielona i wewnętrznie skłócona partia przetrwa je w ogóle jako znacząca siła polityczna. Wejście do rządu oznacza krok w nieznane: instytucjonalizację Podemos jako normalnej partii politycznej. Dotychczasowa lewicowo-populistyczna tożsamość partii – siły rzucającej wyzwanie całej politycznej „kaście” – nie przetrwa udziału w koalicyjnych rządach centrolewicy. Podemos u władzy będzie musiało się na nowo wymyślić, zawrzeć nową umowę z elektoratem.
Podzielone, targane kryzysami społeczeństwo Hiszpanii potrzebuje dziś przede wszystkim władzy stabilnej, społecznie zakorzenionej i empatycznej wobec realnych problemów. Kwestie statusu Katalończyków i Basków w hiszpańskiej monarchii, nierówności, kryzysów migracyjnych i ekologicznych, zmieniającego się kontraktu płci to potężne wyzwania dla każdej władzy. Jeśli lewica nie dogada się ze sobą i nie przedstawi w odpowiedzi na nie serii inkluzywnych, progresywnych rozwiązań, sama założy sobie pętlę na szyję, oddając ostatecznie pole skrajnej prawicy. Hiszpania ma unikalną okazję pokazać, że skorumpowanemu centrum i prawicowym nowym barbarzyńcom jesteśmy w stanie przeciwstawić coś więcej niż moralne oburzenie. Liderzy Podemos i PSOE nie powinni jej zmarnować. Jeśli w Madrycie nie będzie teraz Lizbony, to za chwilę będzie Warszawa albo Budapeszt.