Trwające pięć dni rozmowy pomiędzy niemieckimi chadekami a socjaldemokratami zakończyły się 24-godzinnym maratonem negocjacyjnym. Ich efektem jest 28-stronnicowy dokument stanowiący podstawę do dalszych rozmów koalicyjnych. I pomyśleć, że trzeba było tyle czasu i tyle wydarzeń, żeby wszystko pozostało po staremu – komentuje Adam Traczyk.
110 dni po wyborach Bundestagu liderzy chadecji i socjaldemokratów – partii, które rządziły Niemcami przed ostatnie 4 lata – podjęli decyzję o podjęciu rozmów koalicyjnych. Czy musiało minąć aż tyle czasu i tyle się wydarzyć, żeby wszystko pozostało po staremu?
czytaj także
Trwające pięć dni rozmowy pomiędzy niemieckimi chadekami a socjaldemokratami zakończyły się 24-godzinnym maratonem negocjacyjnym. Ich efektem jest 28-stronnicowy dokument stanowiący podstawę do dalszych rozmów koalicyjnych. Zanim jednak do nich dojdzie, zielone światło będą musieli dać delegaci na nadzwyczajnym zjeździe SPD, który odbędzie się 21 stycznia w Bonn. Wówczas partie podejmą oficjalne rozmowy.
Na tym jednak nie koniec. Gdy umowa koalicyjna będzie już wynegocjowana – podobnie jak w 2013 roku – zatwierdzić ją będą musieli członkowie SPD w partyjnym referendum. Gdy wszystkie te warunki zostaną spełnione, najpóźniej do świąt wielkanocnych miałby powstać rząd wielkiej koalicji – tak zwana GroKo (Große Koalition, Wielka Koalicja).
Miały być inaczej
A przecież żadnych rozmów miało nie być. Martin Schulz trzy minuty po ogłoszeniu wyniku wyborczego obwieścił, że SPD przechodzi do opozycji.
czytaj także
Po kompromitującym wyniku wyborczym socjaldemokraci z pozycji opozycyjnych ław mieli odbudować się programowo i kadrowo oraz przygotować do walki o władzę w kolejnej kadencji. Nie tak wielką już koalicję, bo cieszącą się poparciem zalewie 53% wyborców, zastąpić miała eksperymentalna koalicja jamajska składająca się obok chadeków z FDP i Zielonych. Gdy lider liberałów Christian Lindner niespodziewanie zerwał negocjacje ogłaszając, że lepiej nie rządzić wcale niż rządzić źle, koalicja centroprawicy i socjaldemokratów pozostała jedyną możliwością utworzenia stabilnego rządu.
Niemcy: Rozmowy koalicyjne zerwane. Czy to początek końca europejskiego ładu?
czytaj także
Martin Schulz jednak natychmiast powtórzył deklarację z wieczoru wyborczego: SPD nie jest zainteresowana wejściem do kolejnej wielkiej koalicji.
Jednak im dłużej trwał polityczny pat, tym większa była presja wywierana na socjaldemokratów. Prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier – który jedynie zawiesił swoje członkostwo w SPD na czas sprawowania urzędu – stwierdził, że startujący w wyborach nie mogą uciekać od odpowiedzialności, gdy władza jest na wyciągniecie ręki. Mimo ogólnego sformułowania, adresat jego apelu był jasny. Podobne głosy płynęły także z zagranicy: Emmanuel Macron i Aleksis Tsipras kontaktowali się bezpośrednio z Schulzem, namawiając go do wejścia do rządu. Na utworzenie wielkiej koalicji naciskały również związki zawodowe, chcące zachować swoje wpływy na proces legislacyjny.
czytaj także
Dlatego Schulz na grudniowym nadzwyczajnym kongresie SPD poprosił delegatów o zgodę na podjęcie otwartych rozmów sondażowych z CDU/CSU. „Nie musimy rządzić za wszelką cenę, ale nie możemy też za wszelką cenę nie chcieć rządzić”, mówił wówczas. Dziś przekonuje już do podjęcia konkretnych rozmów, a w konsekwencji zawiązania koalicji z chadekami. Deklaracja o odrzuceniu wielkiej koalicji, dzięki której Schulz mógł – mimo katastrofalnego rezultatu – liczyć na gromkie brawa w trakcie wieczoru wyborczego, pozostaje już tylko mglistym wspomnieniem.
czytaj także
Wylano hektolitry atramentu, aby opisać ryzyka wynikające z kontynuowania GroKo: wzrost radykalizmu politycznego, umocnienie skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec jako głównej siły opozycyjnej czy erozję socjaldemokracji zatracającej swój profil w toksycznym związku z chadekami. Sam pisałem o tym na łamach Krytyki. Skoro jednak widmo GroKo krąży już nad Niemcami, zastanówmy się, dlaczego główni gracze zdecydowali się na rozwiązanie, którego nikt w zasadzie nie chciał, i jak można próbować neutralizować powyższe zagrożenia.
Kto na tym zyska?
Z perspektywy Angeli Merkel, niechętnej rządom mniejszościowym, GroKo to najbezpieczniejsza opcja zachowania u władzy. Choć sama zapowiedziała, że w przypadku przedterminowych wyborów kolejny raz będzie ubiegać się o mandat od wyborców, a w jej partii brak oczywistego kandydata lub kandydatki na jej następcę, to konieczność rozpisania wyborów mogłoby wprawić w ruch wewnątrzpartyjne procesy, których efekty byłby trudne do przewidzenia. Utworzenie koalicji dałoby natomiast czas do zaaranżowania bardziej uporządkowanego przekazania pałeczki młodszemu pokoleniu.
Siostrzana partia chrześcijańskich demokratów, czyli również osłabiona słabym wynikiem wyborczym bawarska CSU wyjaśniła już co prawda kwestię sukcesji – Horsta Seehofera na stanowisku premiera zastąpi Markus Söder – ale potrzebuje spokoju w Berlinie, aby przygotować się do wyborów regionalnych, które odbędą się późnym latem lub wczesną jesienią tego roku.
A SPD? Zawiązanie koalicji uratuje karierę Martina Schulza, który zostanie wówczas wicekanclerzem i stanie na czele jednego z kluczowych ministerstw. Ważniejsze niż losy Schulza są jednak możliwe konsekwencje dla najstarszej niemieckiej partii.
Powszechnie uważa się, że ponowne wejście do wielkiej koalicji poskutkuje dalszą marginalizacją SPD. To oczywiście uzasadniona obawa, ale nie ma przecież gwarancji, że w przypadku przedterminowych wyborów ten proces nie zostanie przyśpieszony. Trudno bowiem przewidzieć, czy wyborcy docenią stanowcze trwanie przy swoich postulatach, czy raczej skarcą SPD za brak woli porozumienia i niechęć do wzięcia odpowiedzialności za państwo. Po co głosować na partię, która i tak nie chce rządzić? Spadek sondażowego poparcia dla FDP po zerwaniu rozmów w sprawie Jamajki sugeruje, że to ten drugi scenariusz jest bardziej prawdopodobny. Tym bardziej, że jak pokazują ostatnie badania 60% Niemców uważa, że SPD powinna podjąć rozmowy z chadecją (odmiennego zdania jest 30%).
Nierozstrzygnięte pozostaje także pytanie, czy przejście do opozycji automatycznie oznaczać będzie odbudowę SPD. Nie udało się to przecież w latach 2009-2013, gdy Angela Merkel rządziła wspólnie z liberałami. Natomiast pozostając poza rządem partia traci kluczowe narzędzia wpływania na polityczną rzeczywistość. „Opozycja jest do dupy”, mówił dlatego prawie 15 lat temu Franz Müntefering ubiegając się o stanowisko przewodniczącego SPD.
Koalicjant zbójecki
Na grudniowym kongresie Schulz przekonywał, że „za naszą sytuację nie odpowiada Angela Merkel, ani wielka koalicja, neoliberalizm czy media. Za stan naszej partii odpowiadamy my sami”. Wtórowała mu Andrea Nahles, przewodnicząca klubu parlamentarnego, zapowiadając, że proces odnowy SPD odbędzie się niezależnie od tego, czy partia będzie w rządzie, czy w opozycji. Przyjmując ten punkt widzenia kluczowe są zatem wizja i konkretne propozycje, a nie pozycja, z której będzie je głosić.
W praktyce oznacza to, że w ramach kolejnej GroKo SPD musiałaby przemienić się z ugodowego w zbójeckiego koalicjanta. Koalicjanta gotowego na ostry konflikt i stawiającego wysokie wymagania w obszarach o kluczowym znaczeniu tożsamościowym dla jej potencjalnych wyborców, jak polityka społeczna i europejska. Koalicjanta nie bojącego się zerwać koalicję w imię swoich wartości w trakcie kadencji. Koalicjanta zaskakującego nowymi projektami i potrafiącego odważnie i odpowiedzialnie mówić o polityce migracyjnej i integracyjnej. Nie można też zapominać, że najważniejsze decyzje polityczne, które w ostatnich latach zapadły w Niemczech, nie były zapisane w żadnej umowie koalicyjnej – wystarczy wspomnieć odejście do energii atomowej pod wpływem katastrofy w Fukushimie, otworzenie granic uchodźcom czy reakcję na kryzys grecki.
Do tego SPD powinno wykorzystywać napięcia, jakie narastać będą w obozie chadeków. Weszliśmy już w schyłkową fazę rządów Angeli Merkel, za której plecami rozpoczął się wyścig o schedę po pani kanclerz. Konserwatywne skrzydło z młodym i przebojowym Jensem Spahnem na czele będzie starało się pociągnąć chadeków z powrotem na prawo, co otwiera przed SPD możliwość wyraźniejszego zarysowania różnic programowych pomiędzy obozem mieszczańskim i lewicowym, które zatarły się w czasie rządów Merkel.
Przyśpieszone wybory byłyby natomiast dla SPD skokiem na główkę do nieznanej wody – może się udać, czyli SPD poprawi swój wynik z września, a jednocześnie uda się stworzyć koalicję bez ich udziału (bo o wygraniu wyborów chyba nie marzą nawet najwięksi w partii optymiści). Ale może też skończyć się tragicznie, czyli wynikiem wyraźnie poniżej 20%. Wejście do rządu ciągnie za sobą oczywiście podobne ryzyko, ale oddala je w czasie i daje szansę na wprowadzenie środków naprawczych, włącznie ze zmianą pokoleniową.
Wszystko to jednak scenariusz palcem na wodzie pisany. Najpierw trzeba przeskoczyć kolejne płotki, które SPD sama przed sobą ustawiła na drodze ku koalicji – kolejny nadzwyczajny kongres i referendum. Sam wynik rozmów sondażowych nie będzie raczej mocnym bodźcem, aby zagłosować za. Znajdziemy w nich co prawda dużo socjaldemokratycznych elementów, ale poza sprawami europejskimi wyraźnie brakuje dużego, konkretnego projektu, z którym można by się silnie identyfikować. Z agendy spadły za to postulaty głębokiej reformy systemu ubezpieczeń zdrowotnych czy podniesienia podatków dla najlepiej zarabiających z 42 do 45%.
czytaj także
Dlatego powiedzieć, że doły partyjne socjaldemokratów są sceptycznie nastawione względem GroKo, to nic nie powiedzieć. Na regionalnym kongresie SPD w Saksonii-Anhalcie delegaci stosunkiem głosów 52-51 opowiedzieli się przeciwko koalicji. Opór mobilizuje przede wszystkim młodzieżówka partii Jusos. Szacuje się, że wśród 600 delegatów na kongres w Bonn, 20-30% nie da się już przekonać do GroKo. Także prominentni politycy, jak wiceprzewodniczący partii Ralf Stegner czy premierka Nadrenii-Palatynatu Malu Dreyer, bez entuzjazmu podeszli do wyników rozmów sondażowych, choć sami brali w nich udział. Ostatecznie jednak delegaci jak i członkowie partii będą mieli świadomość, że głosują nie tylko za ewentualną koalicją, ale i przyszłością partii. Odrzucenie umowy koalicyjnej w referendum zepchnęłoby bowiem SPD w ciężki kryzys – byłoby przecież wotum nieufności bazy wobec całego kierownictwa partii. Kto miałby wówczas poprowadzić SPD do wcześniejszych wyborów?
Czy to wystarczy, aby Schulz przekonał wpierw delegatów, a potem wszystkich członków, że wejście do koalicji ma dla SPD sens lub, innymi słowy, że będzie inaczej niż było przez ostatnie 4 lata? Pierwszą część odpowiedź poznamy w najbliższą niedzielę po godzinie 16. A potem jeszcze „tylko” kolejna runda negocjacji i referendum.