Unia Europejska

Tej koalicji nikt nie potrzebuje

Ponowne zawiązanie wielkiej koalicji byłoby kupieniem chwilowego mirażu stabilności za cenę wzrostu radykalizmu i chaosu w niedalekiej przyszłości.

Obawiający się o swoją europejską agendę Emmanuel Macron dzwoni do Martina Schulza. Aleksis Tsipras, mając zapewne w pamięci jak grillował go chadecki minister finansów Wolfgang Schäuble, wysyła Schulzowi smsy. Prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier apeluje o wzięcie odpowiedzialności za państwo i zaprasza na rozmowy do prezydenckiego pałacu Bellevue. Wszystkim chodzi o jedno: utworzenie w Niemczech kolejnej GroKo, czyli Große Koalition, wielkiej koalicji.

Do tego chórku na łamach Krytyki Politycznej przyłączył się również Jeffrey Sachs. „Niemcy i Unia Europejska muszą zaoferować światu wizję rozwoju, stabilność i swoje globalne przywództwo”, czego warunkiem sine qua non ma być powstanie nowej, wielkiej koalicji, twierdzi amerykański ekonomista.

Dogadajcie się. Tej koalicji potrzebuje Europa

Nic bardziej mylnego. Tej koalicji nie potrzebują ani Niemcy, ani Europa.

Zacznijmy od tego, że wielka koalicja jest wielka już tylko z nazwy. Chadecy i socjaldemokraci uzyskali we wrześniowych wyborach do Bundestagu łącznie 53,4%. To najgorszy wynik w powojennej historii Niemiec. W poprzedniej kadencji było to 67,2%, a w 2005 roku, gdy Angela Merkel utworzyła swoją pierwszą wielką koalicję – 69,4%. Nie ma nawet co wspominać lat siedemdziesiątych, kiedy CDU/CSU i SPD razem zdobywały ponad 90% głosów. Nic dziwnego, że „Spiegel” na jednej ze swoich ostatnich okładek przedstawił Merkel i Schulza jako poobijanych i wycieńczonych bokserów z dopiskiem „Przegrani do władzy!”.

Fiasko negocjacji w sprawie powstania koalicji jamajskiej pomiędzy CDU/CSU, liberałami z FDP i Zielonymi w żadnym stopniu nie przekreśla diagnozy, którą tuż po ogłoszeniu wyniku wyborów postawił Martin Schulz: 24 września Niemcy nie przedłużyli mandatu wielkiej koalicji.

Ostatnia kampania wyborcza, która po dobrym starcie Schulza z czasem przeistoczyła się w smętne przedstawienie, w którym trudno było odróżnić dwóch głównych aktorów niemieckiej polityki, dobitnie pokazała, że model wielkiego centrum się wyczerpał.

Jego sztuczne podtrzymywanie przy życiu jest prostym przepisem na dalszy wzrost sił skrajnych, czego pierwsze symptomy są już zresztą nad wyraz widoczne – dwucyfrowy wynik skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec, podbierającej wyborców zarówno konserwatystom, jak i lewicy, jest tego najlepszym dowodem.

Po sukcesie AfD jeszcze bardziej potrzebujemy ponadnarodowej strategii walki z radykalną prawicą

Ponowne zawiązanie wielkiej koalicji byłoby więc kupieniem sobie chwilowego mirażu stabilności za cenę wzrostu radykalizmu i chaosu w niedalekiej przyszłości. A chyba nikt nie chciałby, aby za kilka lat niemiecka scena polityczna przypominała tę austriacką, gdzie rządzić można tylko w wielkiej koalicji przeciwko prawicowym populistom albo z prawicowymi populistami.

O Sebastianie Kurzu, co nowość ze złem pożenił i wygrał

Nie wiadomo też, z czego wielka koalicja reloaded miałaby czerpać inspirację i siły, aby poprowadzić Europę ku globalnemu przywództwu i pionierskiej misji realizacji nowej, innowacyjnej, zrównoważonej wizji rozwoju. Wiara Sachsa, że więcej tego samego mogłoby dać inne, lepsze efekty, a nawet być „przełomem”, nie jest niczym więcej jak myśleniem życzeniowym. Nowe pomysły rodzą się z fermentu intelektualnego, który przekłada się na rzeczywistą rywalizację polityczną, a nie ze stagnacji.

Zawarcie sztywnej koalicji związałoby tymczasem ręce najważniejszym aktorom niemieckiej sceny politycznej. O ile silniejsi chadecy mogą sobie na to pozwolić, to socjaldemokraci igraliby z ogniem, czyli spadkiem poparcia poniżej 20% i dalszą marginalizację. I wbrew temu, co twierdzi Sachs, nie przeciwdziałałoby jej przesunięcie części ministerialnych stołków – w tym wypadku ministra finansów – z jednej partii do drugiej. Przecież już w poprzedniej kadencji mieliśmy do czynienia z „autentyczną koalicją” – jej program realizowano krok po kroku zgodnie z zapisaną na prawie 200 stronach umową koalicyjną. Skutek? Na koniec mało który wyborca mógł przypisać dane projekty konkretnej partii, włącznie ze zdawałoby się sztandarowym projektem socjaldemokratów, czyli płacą minimalną.

Tymczasem wynik wrześniowych wyborów daje pole do rozpoczęcia procesu odnowy niemieckiej sceny politycznej, jej ponownej polityzacji i podzielenia według linii programowych, a nie wyłącznie w imię stabilnej większości parlamentarnej. To przecież ze względu na nią SPD wzbraniała się z przeforsowaniem ustawy umożliwiającej zawieranie małżeństw parom homoseksualnym, choć można było ją przegłosować razem z Zielonymi i Die Linke. Dopiero, gdy już w trakcie kampanii wyborczej Angela Merkel dała projektowi zielone światło – deklarując, że to sprawa sumienia, a nie dyscypliny partyjnej – socjaldemokraci znaleźli w sobie odwagę do przekazania ustawy pod głosowanie.

Klapa negocjacji w sprawie koalicji jamajskiej, opór wobec wielkiej koalicji, ale także mnogość dyskutowanych w trakcie kampanii wyborczej potencjalnych konstelacji koalicyjnych, które nigdy wcześniej nie rządziły na poziomie ogólnoniemieckim (oprócz Jamajki były to czerwono-czerwono-zielona R2G, czarno-zielona koalicja chadeków i Zielonych, czy światła drogowe z SPD, FDP i Zielonych) zwiastują nadejście procesu, w którym partie na nowo będą musiały określić swoje tożsamości, miejsce na scenie politycznej i co za tym idzie zdolności koalicyjne. Niech jego sceną będzie sala plenarna Bundestagu.

Niemcy: Rozmowy koalicyjne zerwane. Czy to początek końca europejskiego ładu?

A więc jak nie GroKo, to co? Póki co opcje są trzy: KoKo, rządy mniejszościowe i nowe wybory. Koko, czyli Kooperations-Koalition (koalicja współpracy), to świeży pomysł lewego skrzydła SPD. Miałby on zagwarantować minimum stabilności i maksimum elastyczności. Zamiast szczegółowej umowy koalicyjnej, jak przed czterema laty, partie zawarłyby porozumienie w sprawie niewielkiej liczby podstawowych tematów, jak choćby ustawy budżetowej. W pozostałych kwestiach nie byłyby ograniczone koalicyjnym gorsetem.

Klaus Dörre: Pracownicza Kraina Czarów

czytaj także

Chadecy i sama Merkel póki co sceptycznie odnoszą się do wszelkich form luźnych sojuszy, a tym bardziej rządów mniejszościowych, ale rozmowy dopiero się zaczynają. A gdy nie uda się dojść do porozumienia, zawsze pozostaje opcja ponownego zawalczenia o głosy w przedterminowych wyborach.

A co z Europą? Europa wcale nie potrzebuje GroKo. Choć w Berlinie w powietrzu ciągle unosi się pytanie: „a ile nas to będzie kosztowało?”, to nawet wśród chadeków rośnie przekonanie, że nie można odtrącić ręki wyciągniętej przez Emmanuela Macrona:

Macron ma pomysł na przeczekanie trudnych czasów

Atmosfera w stolicy Niemiec jest dużo bardziej proreformatorska niż kilka lat temu. Pryncypialność Wolfganga Schäublego, który zamienił ministerstwo finansów na fotel przewodniczącego Bundestagu, zastąpiły wezwania Norberta Röttgena do uruchomienia niemiecko-francuskiego motoru integracji. Z kolei Armin Laschet, bliski współpracownik Merkel i premier Nadrenii-Północnej Westfalii, na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” zachwala reformy Unii jako przewodni projekt potencjalnej wielkiej koalicji i pozytywnie odnosi się nawet do propozycji powołania ministra finansów strefy euro. „Potrzebujemy więcej Europy, a nie mniej”, brzmi jego przesłanie.

Nie ma też wątpliwości, że SPD wesprze agendę europejskich reform. Na niedawnym kongresie partii Martin Schulz domagał się przecież powołania do 2025 roku Stanów Zjednoczonych Europy. Paradoksalnie socjaldemokraci mogą wywierać większą presję na Merkel, przenosząc debatę o Europie z rządowych gabinetów do parlamentu, gdzie czekają na nią także proeuropejscy Zieloni.

Niemcy i Europa nie potrzebują koalicji strachu – strachu przed zmianami, ale i strachu przed przedterminowymi wyborami. Politycy w Berlinie powinni natomiast wziąć sobie do serca słowa Dantona: „Śmiałości, śmiałości i jeszcze raz śmiałości!”.

Odzyskać frustrata z saksońskiej prowincji

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Traczyk
Adam Traczyk
Dyrektor More in Common Polska
Dyrektor More in Common Polska, dawniej współzałożyciel think-tanku Global.Lab. Absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Studiował także nauki polityczne na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Bonn oraz studia latynoamerykańskie i północnoamerykańskie na Freie Universität w Berlinie.
Zamknij