Unia Europejska

Smolar: Skrajna prawica weszła do gry o władzę we Francji

Sukces Frontu Narodowego jest konsekwencją kryzysu zarówno lewicy, jak też idei europejskiej.

Cezary Michalski: Co się właściwie zdarzyło we Francji przy okazji wyborów lokalnych? Jeśli patrzeć na to z zewnątrz, wyłącznie poprzez liczby, trzęsienia ziemi z pozoru nie było. Front Narodowy uzyskał 6 procent głosów w skali całego kraju, Partia Socjalistyczna przegrała głównie na rzecz centroprawicy, utrzymując jednak ostatecznie Paryż. A jednak komentuje się te wybory w tonie katastroficznym, a Hollande uznał za konieczną zmianę premiera na Manuela Vallsa, reprezentanta prawego skrzydła PS, co oznacza jeszcze głębszą rezygnację z radykalnego języka „antykapitalistycznej zmiany”, który towarzyszył przejęciu władzy przez socjalistów przed dwoma laty.

Aleksander Smolar: Jednak stało się coś bardzo poważnego. Mierzyć sukces FN procentem głosów uzyskanych w całym kraju, w tych akurat wyborach nie bardzo można. Należy raczej ten sukces mierzyć zdolnością do przejęcia władzy w konkretnych miejscach, lokalnie. A tę zdolność Front Narodowy pokazał. Problem FN przez długie lata polegał na tym, że była to partia, która istniała na poziomie narodowym, ale nie na poziomie lokalnym. Te głosy poparcia były bardzo rozproszone.

Jako taki ogólny głos „antysystemowego” protestu, ale bez zdolności przekonania Francuzów, że skrajna prawica jest zdolna do rządzenia – gdziekolwiek?

Oni bardzo długo nie byli zakorzenieni na poziomie lokalnych elit społecznych, w strukturach lokalnych. Teraz Front Narodowy zdobył przyczółki władzy jako partia zaakceptowana w wielu miastach jako siła zdolna do sprawowania władzy, której się tę władzę w wyborach powierza. Poza tym Front Narodowy może wygrać w najbliższych wyborach ogólnonarodowych, czyli do Parlamentu Europejskiego. A już w tych wyborach, czasem wspólnie z innymi ugrupowaniami skrajnej prawicy, Front Narodowy zdobył władzę w 11 dużych francuskich miastach, powyżej 10 tysięcy mieszkańców. Trzeba też na to patrzeć poprzez efekt banalizacji i legitymizacji skrajnie prawicowych poglądów, pod którymi kandydaci FN startowali i zostali wybrani. To, że Front Narodowy będzie po raz pierwszy rządził dużymi francuskimi miastami, legitymizuje tę partię na każdym innym szczeblu polityki francuskiej.

Jakie są najważniejsze przyczyny tej zmiany? Polityczny geniusz Marine Le Pen, słabość Hollande’a, ogólna atmosfera kryzysu we Francji?

Wizerunek Frontu Narodowego rzeczywiście zmienił się wraz z objęciem kierownictwa przez córkę Le Pena, która jest miłą osobą jeśli chodzi o powierzchowność i styl zachowania, nie ma w niej też agresji cechującej styl bycia i polityczne zachowania ojca. Nie ma w jej wystąpieniach elementów rasistowskich. Równocześnie trzeba podkreślić, iż podstawowe idee Frontu pozostały te same, ale zyskały one dziś szersze wśród Francuzów poparcie. Chodzi przede wszystkim o wrogość wobec imigrantów, zwłaszcza pochodzących z krajów islamu, oraz zdecydowana niechęć wobec Unii Europejskiej. Istotne znaczenie dla banalizacji Frontu Narodowego miała zmiana wobec niego stanowiska prawicy głównego nurtu. Uznając FN za taką samą partię, jak inne, prawica demokratyczna chciała uniknąć zamknięcia w błędnym kole. Dalsze bojkotowanie Frontu Narodowego – co czynił jeszcze konsekwentnie Jacques Chirac, kiedy był prezydentem – oznaczać by mogło, że cała prawica jest we Francji skazana na klęskę. Bowiem powstaje dla prawicy groźna asymetria: socjaliści mogą zawierać sojusz z komunistami i ze skrajną lewicą, a coraz więcej głosów prawicowych „odpływających” do Frontu Narodowego nie mogło być politycznie zagospodarowane przez całą prawicę. Ja nie chcę budować fałszywych symetrii, ale banalizacja FN – chociaż bardzo niebezpieczna – może ułatwić francuskiej prawicy odzyskanie politycznej inicjatywy. Ta „antysystemowość” FN była tym niebezpieczniejsza dla prawicy głównego nurtu, że rozproszenie głosów z mainstreamu w kierunku partii bardziej radykalnych stało się w ogóle procesem coraz bardziej widocznym w całej Europie. Choćby w Niemczech, także i tam ograniczając możliwość formowania rządów przez partie głównego nurtu.

W Niemczech to zjawisko wymusiło „wielkie koalicje” chadecko-socjaldemokratyczne.

Co jednak pogłębia kryzys polityki, bo wyborcy centroprawicy i centrolewicy tracą poczucie dokonywania istotnego politycznego wyboru. W każdym razie we Francji już Sarkozy dążył do banalizacji skrajnej prawicy, broniąc się przed ewentualnością wygrywania kolejnych wyborów przez lewicę, która nie ma tego rodzaju tabu. Po ostatnich wyborach ten proces ulegnie prawdopodobnie przyspieszeniu.

Socjaliści wzywali do tworzenia „frontu republikańskiego” przeciwko kandydatom FN, przenoszenia głosów centroprawicy na centrolewicę i odwrotnie w miastach, gdzie kandydaci Frontu Narodowego zwyciężyli w pierwszej turze.

Ale ta propozycja została odrzucona. Centroprawica – poza wspomnianą już przeze mnie strategią banalizacji FN jako potencjalnego koalicjanta przeciwko lewicy – nie chciała też uwiarygadniać bardzo osłabionej PS. Pamiętajmy bowiem, że największy sukces w tych wyborach odniosła nie skrajna prawica, ale UMP, czyli prawica postgaullistowska, a także centryści. Sukces centroprawicy jest ogromny mierząc ilością zdobytych merostw w miastach powyżej 10 tysięcy mieszkańców. Z 433 zwiększyła swój stan posiadania do 572.

To by jednak oznaczało, że „system” wciąż ma się dobrze. Jedynie socjaldemokracja – w wyniku słabości personalnych czy błędów programowych – oddała miejsce „tradycyjnemu zmiennikowi”.

„System” jednak nie ma się dobrze. Miarą kryzysu jest – i to był może największy szok we Francji – rekordowo niska frekwencja w tych wyborach. Ponad 35-procentowa absencja, co dla nas jest rzeczą mniej więcej normalną, a nawet byłoby sukcesem, bo Polska ma bardzo niski poziom uczestnictwa w wyborach, we Francji była wstrząsem, bo tutaj jest bardzo żywa tradycja uczestniczenia w polityce, angażowania się, zajmowania stanowiska.

Różne były motywacje tej niskiej frekwencji: głos protestu, odwrócenie się od lewicy, niewiara w to, że politycy mogą jeszcze mieć jakikolwiek wpływ na rzeczywistość społeczną czy ekonomiczną…

Co dziś najbardziej osłabia tradycyjny polityczny system we Francji?

Jedną z przyczyn jest oczywiście ogromne rozczarowanie rządami socjalistów i samym Hollandem, także w jego własnej partii. Niezdolność podejmowania decyzji, banalizowanie problemów, które maja charakter strukturalny, pogorszenie wielu parametrów gospodarczych i społecznych we Francji poprzez jego skrajny interwencjonizm.

Skrajny w hasłach i języku, bo w praktyce socjaliści zostali bardzo szybko „zdyscyplinowani” przez globalne rynki i zrezygnowali z „polityki przełomu”. A 75-procentowy podatek dla najbogatszych oceniany jest jako groteska.

To był pomysł symboliczny od samego początku, miał dotyczyć paru tysięcy ludzi. To miała być taka symboliczna Bastylia tej władzy. Ale też się nie udała.

Ucieczka tych ludzi z Francji przekreśliła symboliczną choćby wartość tego „zburzenia Bastylii”?

Francja jest krajem, który dusi się obciążeniami podatkowymi. Socjaliści nie potrafili ograniczyć wydatków państwa. A jednocześnie, mimo ogromnych zastrzyków finansowych i radykalnej retoryki prowzrostowej, nie zdołali zatrzymać procesu zwijania się francuskiej gospodarki, nie potrafili też powstrzymać wzrostu bezrobocia we Francji. Wszystko to było przez nich pokrywane radykalną retoryką antykapitalistyczną. Począwszy od słynnego zdania Hollande’a, że głównym wrogiem są dla niego rynki finansowe. Jak ktoś jest prezydentem jednego z głównych państw o gospodarce rynkowej i mówi takie rzeczy, to nie może liczyć na zaufanie rynków, a więc także na inwestycje.

Ale polityka rzeczywiście nie daje sobie rady z konsekwencjami kryzysu, który zaczął się właśnie na rynkach finansowych. Hollande doszedł do władzy w apogeum społecznych konsekwencji tego kryzysu w Europie. Lewica dostała władzę jako „wyrazistsza polityczna odpowiedź na kryzys”. Szybko jednak socjaliści „zderzyli się ze ścianą” i Hollande zaczął negocjować z francuskim biznesem obiecując pomoc finansową państwa i zwolnienia z podatków. Trochę podobnie jak po dwóch latach pierwszej prezydentury Mitteranda, kiedy po radykalnie etatystycznej polityce rządu Pierre Mauroy, której konsekwencją była ucieczka kapitału, inflacja, zapaść gospodarcza – ten sam Mitterand zapoczątkował zwrot liberalny.

Tylko że polityka Hollande’a radzi sobie z konsekwencjami kryzysu jeszcze gorzej niż inne polityki w Europie. I dopiero w tym kontekście jego radykalny język brzmiał zupełnie fałszywie. I to bardzo długo, bo dopiero przed kilkoma miesiącami doszło do zwrotu, o którym pan mówi. Wzrost podatków, zatrudnienia w sektorze publicznym, czy wydatków państwa nie stworzyły oczekiwanych bodźców dla rozwoju gospodarczego. Skutkiem był dramatyczny spadek poparcia dla Hollande’a, rządu i socjalistów, pogorszenie nastrojów społecznych, oraz ucieczka kapitału i odpływ najbardziej dynamicznych ludzi za granicę.

W angielskich mediach modne jest teraz prezentowanie wywiadów z Francuzami, którzy albo przenieśli się do Anglii realnie, albo „podatkowo”. I mówią, że Londyn jest najwspanialszym miejscem na świecie, a Francja umiera. Wielu „byłych londyńczyków”, których wzrost cen nieruchomości zmusił do ucieczki na prowincję, by się z nimi nie zgodziło.

To jest prowokacyjne i oczywiście ma promować politykę brytyjskiego rządu. Już wcześniej Cameron zapraszał Francuzów, zapowiadał wręcz „rozwijanie przed nimi czerwonego dywanu”. Ale faktem jest, że politykę Hollande’a zupełnie to delegitymizuje, a francuskiej gospodarce też nie pomaga.

Jednak siła prawicowych partii populistycznych bierze się właśnie stąd, że swoboda manewru mainstreamowych partii jest bardzo ograniczona. Także UE przestała być w konsekwencji kryzysu postrzegana jako częściowa przynajmniej osłona przed globalizacją. Widzimy to we Francji, w Anglii politycznie żyje z tego Farage, w Holandii Wilders. Czy wobec tego nie należałoby się „przeczołgać” przez okres najgorszych społecznych konsekwencji kryzysu dla Europy, ratować minimum wzrostu i kohezji społecznej, trzymać się polityki bardzo ostrożnego filtrowania efektów globalizacji, szczególnie w tym najbardziej ryzykownym okresie, dopóki różnice między peryferiami i centrum nie zaczną się zmniejszać? A przede wszystkim dopóki nie wrócimy po kryzysie „na ścieżkę wzrostu”, choćby umiarkowanego. Wiem, że to jest wizja bardzo defensywna, ale taki przecież jest horyzont nadziei sporej części mainstreamowych sił politycznych w całej Unii Europejskiej. Ja też nie zadaję panu pytań z pozycji radykalnego antysystemowca, bo nim nie jestem. Rozumiem, że globalizacja musiała uderzyć w rozbudowane państwo opiekuńcze na zachodzie Europy, ale nie chciałbym obserwować całkowitej ruiny tego europejskiego porządku społecznego. Zatem być może maksymalnym horyzontem jest dziś takie „dłubanie”, żeby uratować konstrukcję liberalno-demokratyczną zarówno na poziomie UE, jak też w poszczególnych państwach?

W tej diagnozie jest sporo prawdy. Wiele z tego, o czym tu mówimy, związane jest z procesami globalnymi, które ograniczyły zakres decyzji politycznych podejmowanych na poziomie państwa narodowego. W obawie przed ucieczką kapitału, ludzi.

Nie tylko państwa narodowe oberwały, ale także Unia, czyli ten pierwszy na taką skalę projekt polityki ponadnarodowej.

Ale są w tej Unii różne państwa. Także takie, które utrzymują parametry państwa opiekuńczego za cenę skutecznego zreformowania tego modelu. Kraje skandynawskie czy Niemcy zdołały to uderzenie globalizacji przetrwać, modernizując swoje systemy redystrybucji. To było możliwe w krajach o dużym zaufaniu społecznym, a także wysokiej kulturze negocjacji i kompromisów. Francja do takich krajów nie należy, Polska zresztą też nie. Francja znajduje się obecnie w dramatycznym położeniu. Tu i ówdzie przedstawia się ją jako „chorego człowieka Europy”. Problemy Francji, kraju skądinąd bardzo rozwiniętego i posiadającego ogromny potencjał, mają często bardzo głębokie źródła. M.in. widzieć je można w tradycji wielkiej roli państwa, jego dominacji, również w gospodarce. To państwo do dzisiaj jest bardzo scentralizowane. Sektor publiczny odgrywa ogromną rolę gospodarczą, społeczną i polityczną. Ponadto liczne sondaże pokazują, co jest zaiste paradoksem, że w tym jednym z czołowych krajów gospodarki rynkowej, które tę gospodarkę budowały, były jej liderem, mamy jeden z najwyższych poziomów niechęci do gospodarki rynkowej. Na pewno potrzebny jest Francji poważny szok psychologiczny i decyzyjny.

Czy to deklaratywne odrzucenie przez Francuzów wolnego rynku dowodzi ich „potencjału krytycznego”, czy tylko hipokryzji?

Niestety, jeśli popatrzymy na praktykę, raczej tego drugiego. We francuskiej polityce mówi się o zjawisku „moletyzmu”, od Guya Molleta, szefa partii socjalistycznej i premiera w latach 50. To, co go charakteryzowało, to rozdarcie między uniwersum słów i rzeczywistością. W słowach był niesłychanie radykalny, wręcz rewolucyjny – taka była zresztą znaczna część tradycji francuskiej Partii Socjalistycznej. Równocześnie, kiedy Guy Mollet uczestniczył w sprawowaniu władzy, był zwykłym oportunistycznym politykiem, który robił to, co mógł, nie więcej niż inni politycy – bardziej umiarkowani w słowach. Ale ten „moletyzm” do dzisiaj w jakiejś części charakteryzuje kulturę polityczną lewicy. Czego skutkiem jest godzenie radykalnej retoryki z głębokim konserwatyzmem, jeśli chodzi o polityczną praktykę. U Mitteranda też to było.

I nie wykluczam, że pierwszy okres swojej prezydentury poświęcił na rzecz tej radykalnej retoryki. Przejście od retoryki do rzeczywistości trwało dwa lata, inaczej być może nie byłoby to możliwe. Jego prezydentura zaczęła się w 1981 roku od symbolicznego aktu rewolucyjnego, od wielkiego święta ludowego, oczywiście na Placu Bastylii. Zaczęło się od nacjonalizacji, wzrostu podatków i zatrudnienia w sektorze publicznym. Potem trzeba się było z tego wycofywać. Kiedy Hollande obejmował władzę nie było już aż takiego rozdarcia między rewolucyjnym frazesem i rzeczywistością. Nie wiązano z nim zresztą zbyt wielkich nadziei. Hollande nie został wybrany z uwagi na jakąś swoją charyzmę czy wcześniejsze osiągnięcia polityczne. Wybrano go przeciw Sarkozy’emu. Jednak i w przypadku Hollande’a nastąpiło zderzenie radykalnego języka z rzeczywistością ekonomiczną i społeczną. Po jakimś czasie zaczęła się nowa polityka, bardziej przychylna wobec rynku. Ale poparcie społeczne bardzo zmalało. Czego wyrazem są katastrofalne wyniki ostatnich wyborów.

Prorynkowy zwrot Mitteranda w okolicach 1984 roku nastąpił na dekadę przed Blairem.

Ja bym nie porównywał wzrostu realizmu polityki Mitteranda z polityką Blaira. U Blaira nigdy nie było aż takiego rozdźwięku między radykalnymi deklaracjami, a polityką praktyczną. Blair od początku miał nowy liberalno-lewicowy język, który uzasadniał powstanie nowej formy lewicy. We Francji to się nigdy nie stało. Nawet jak premierem był Lionel Jospin, który miał wiele dokonań jeśli chodzi o pragmatyczną politykę gospodarczą, to jego język był często radykalnie lewicowy, także w obszarze rytualnej retoryki antykapitalistycznej czy antyrynkowej.

We Francji niedawne przyznanie się Hollande’a do tego, że podziela idee socjaldemokratyczne uznawane jest za ważną deklarację! Dla bardzo dużej części francuskiej lewicy samo to słowo ma w sobie coć obscenicznego.

I to w czasach, gdy socjaldemokracja dawno już przestała być awangardą przemian; w ramach samej lewicy kwestionowane są ważne idee leżące u jej podstaw.

Kolejnym etapem zwrotu Hollande’a jest nominacja na stanowisko premiera Manuela Vallsa, reprezentanta prawego skrzydła PS.

Widzi się w nim ostatnią szansę dla Francji. Przynajmniej ze strony części socjalistów, ale także części francuskiej opinii publicznej, bo on ma większe poparcie Francuzów nie tylko niż inni ministrowie czy poprzedni premier socjalistycznego rządu, ale trzy razy większe  niż prezydent, którego poparcie w sondażach oscyluje w okolicach 20 procent. Niektórzy widzą w Vallsie lewicową wersję Sarkozy’ego.

Też był wcześniej ministrem spraw wewnętrznych. Przy każdej okazji emanuje „republikańską twardością”.

Ambitny młody człowiek, który szybko prze do władzy. Jedno interesujące porównanie, jeśli chodzi o Vallsa, mówiąc trochę brutalnie, to polityczny „tryumf zza grobu” Blaira. Zresztą zauważa się dzisiaj ten powrót blairyzmu szerzej, w kontekście wyboru dwóch młodych socjalistów na premierów, obu raczej z prawych i prorynkowych skrzydeł swoich partii. Bo to nie tylko Manuel Valls, ale także nowy premier Włoch Matteo Renzi.

Sarkozy bardzo wcześnie zaczął sobie budować intelektualne i programowe zaplecze, aurę człowieka z diagnozą i ideami. Rozczarowaliśmy się nim dopiero w okresie jego prezydentury. Blair też otaczał się intelektualistami i wręcz emanował diagnozami. O Vallsie aż tyle nie wiemy. Naśladuje Sarkozy’ego w swoim stosunku do nielegalnych imigrantów, ale to jest bardziej twardość niż projekt społecznej integracji. W 2009 roku powiedział na kongresie PS, że partia powinna zrezygnować ze słowa „socjalizm” w nazwie, co wywołało negatywną reakcję.

To nie wygląda aż tak źle. Valls należał do kręgu Michela Rocarda, poważnego polityka tej generacji francuskich socjalistów, która już odchodzi. Był wychowankiem tego środowiska i jest uważany w jakimś sensie za jego kontynuatora. Rocard przewodził tzw. „drugiej lewicy”. Antyetatystycznemu, liberalnemu i zdecydowanie antysowieckiemu nurtowi PS, przyjaznemu rynkowi na długo przed Blairem. Jean Pierre Chevenement lokujący się na przeciwnym biegunie francuskich socjalistów nazywał Rocarda złośliwie „amerykańską lewicą”.

Czyli jest jakaś tradycja intelektualna, w której Valls ideowo wzrastał.

To była tradycja antyetatystyczna, stawiania na społeczeństwo obywatelskie, w ogóle na społeczeństwo odzyskujące podmiotowość w stosunku do państwa. To była również tradycja rehabilitacji gospodarki rynkowej w ramach myśli lewicowej.

Valls nie jest zatem wyłącznie specjalistą od przeganiania Romów, żeby odebrać argumenty Frontowi Narodowemu?

Jaki naprawdę jest zobaczymy dopiero teraz, w obliczu bardzo poważnych wyzwań. W każdym razie u niego nie było takich wolt politycznych, jak w karierze Sarkozy’ego.

Kolejne „ojcobójstwa” i „zdrady”?

Valls żadnego „ojcobójstwa” nie popełnił. Choć oczywiście dyplomacja nie jest jego silną stroną. Mowił często rzeczy, które antagonizowały ludzi jego własnej partii. Wystąpił na przykład przeciwko 35-godzinnemu tygodniowi pracy, co bardzo dużym echem, negatywnym, odbiło się w PS.

Znowu deklaracja bardzo prawicowa jak na socjalistów.

Valls uważa, że ta sztandarowa reforma socjalistów wprowadzona za rządów Jospina ma katastrofalne skutki i jest jednym z czynników blokujących rozwój gospodarczy Francji. Ja bym zresztą również jego doświadczeń na stanowisku szefa resortu spraw wewnętrznych nie sprowadzał do „przeganiania Romów” – skądinąd niezbyt to chlubna karta w jego karierze – jak to robią często jego przeciwnicy z lewicy. Francuzi istotnie cierpią na deficyt poczucia bezpieczeństwa i lewica nie potrafiła na tę potrzebę odpowiedzieć. Valls odważnie zmierzył się z tym problemem, stając się najbardziej popularnym francuskim politykiem, zapewniło mu to też największą popularność spośród socjalistów. Ale jego twardość, mała elastyczność, powoduje też kłopoty z politycznym „dogadywaniem się”, z negocjowaniem koniecznych w polityce porozumień.

Z tego powodu zapewne rozpadła się współpraca pomiędzy PS i Zielonymi, którzy ostatecznie nie weszli do nowego rządu. Obecnie sami socjaliści dysponują zaledwie jednym głosem przewagi w parlamencie. Choć zapewne ekolodzy będą głosować w większości przypadków za rządem. Swobodę manewru Vallsa bardzo też będzie ograniczać sam Hollande, polityk niezwykle ostrożny. Nie dopuścił on też do istotnych zmian w rządzie. Weszły do niego tylko dwie nowe osoby. Większość stanowią ludzie ściśle związani z prezydentem – zarówno politycznie jak i personalnie. Atutem Vallsa jest jego odwaga, oraz stan jego partii, nie mówiąc o stanie Francji. Poza nim socjaliści nie mają obecnie nikogo, z kim można by wiązać nadzieje na przejęcie politycznej inicjatywy i na konieczne w państwie reformy.

 

Aleksander Smolar, ur. 1940, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, członek rady European Council on Foreign Relations (think tanku pracującego na rzecz polityki zagranicznej UE) oraz zastępca przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

 


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij