„W socjalce powiedzieli mi, że po zapłaceniu czynszu musi mi wystarczyć na życie niecałe 500 zł. Ale nie wystarczyły”. Czwarty reportaż z nagrodzonego cyklu „Bohaterowie pracy kapitalistycznej” opisuje warunki pracy w fabryce ostrzy i maszynek do golenia na północy Czech.
Przez pół roku Saša, pod zmienioną tożsamością, pracowała w różnych miejscach jako niewykwalifikowana pracownica: w pralni szpitalu Motol w Pradze, w fabryce drobiu w Vodňanach, w supermarkecie Albert w Pradze, w fabryce maszynek do golenia na północy Czech i w Ostrawie przy segregacji śmieci. W ten sposób chciała dowiedzieć się czegoś więcej o warunkach, w jakich zarabia na życie spora część ludzi wykonujących najprostsze, ale i najpotrzebniejsze prace.
czytaj także
**
– Dzień dobry, szukam jakiejś pracy tymczasowej w Krupce.
– W Krupce? A ma pani książeczkę zdrowia?
– Mam.
– Kiedy może pani zacząć?
– Od poniedziałku.
– A w tym tygodniu już nie?
– Mogłabym w piątek.
– W piątek mamy poranną zmianę w fabryce słodzików.
– Dobra.
– To najpierw rejestracja. Proszę wypełnić ten formularz i przyjść z powrotem.
Opisana sytuacja rozegrała się w środę w agencji pracy Gadasová w Uściu nad Łabą. W minutę znalazłam tam posadę, a w ciągu kolejnych dziesięciu podpisałam umowę-zlecenie. W piątek pracowałam w zakładzie produkującym substancje słodzące, w którym wszystko działało tak dobrze, że nie było po co tam wracać. Dlatego później wzięłam dwunastogodzinne zmiany w zakładzie produkującym maszynki do golenia. W agencji Gadasová nie odbierali telefonu, na e-maile odpowiadali sporadycznie. Na esemsy reagowali nawet z kilkudniowym opóźnieniem. Najlepszym rozwiązaniem była osobista wizyta.
Wybrałam zatrudnienie przez agencję pracy, ponieważ chciałam spróbować pracy tymczasowej, którą w dowolnym momencie można zacząć lub z niej zrezygnować i nikt od nas nie wymaga, żeby zostać na stałe.
Agencja, którą polecili mi znajomi z Krupki, ma licencję potrzebną do zajmowania się pośrednictwem pracy. Podobnych agencji jest w Czechach obecnie około 2200. Nie chodziło więc o żadną pseudoagencję, które również działają na czeskim rynku (opiszę je w ostatnim reportażu).
Żebyście się nie nudzili…
Kiedy o siódmej rano przyszłam na pierwszą zmianę do fabryki, okazało się, że nie ma już żadnych wolnych szafek. Musiałam wziąć swoją torbę ze sobą. Na recepcji wysłano mnie do niewłaściwego pomieszczenia, więc jeszcze chwilę błądziłam.
Przyszłam do ogromnego pomieszczenia, które wyglądało jak magazyn IKEI; jedna hala znajdowała się po lewej stronie, dwie po prawej. Zbliżała się siódma i nikt nie potrafił mi powiedzieć, gdzie powinnam pójść. W końcu znalazłam brygadzistkę, która miała zlecić mi jakieś zadanie. Kiedy zobaczyła mnie wraz z dwoma innymi pracownikami, nie była zadowolona, bo na linii produkcyjnej, na którą nas zamówili, zabrakło akurat tego dnia materiału.
Od kolegi z wytwórni słodzików wiedziałam, że jeśli w fabryce nie będą mnie do niczego potrzebować, mogą mnie wysłać do domu, a agencji powiedzieć, że nie jestem zdolna do pracy. Jego kiedyś to spotkało. Dlatego nalegałam, żeby brygadzistka coś dla nas znalazła. Nie było to łatwe, bo nie chciała się nami zajmować, ale byłam nieustępliwa. Chodziła z nami koło poszczególnych linii produkcyjnych i przy każdej mówiła, żeby znaleźli nam coś do roboty, „żebyśmy się nie nudzili”. Za każdym razem powtarzała:
– Ale nie puszczajcie ich do maszyn, są z agencji.
Później przez dwanaście godzin naklejałam etykiety na pudła, w których znajdowały się opakowania z przeznaczonymi do kilkukrotnego użytku maszynkami do golenia, to znaczy nożykami z tworzywa sztucznego i główkami. Następnie układałam pudełka na paletę. Moi koledzy Franta i Jana dobrze mi wszystko tłumaczyli i – zbytnio się nie bojąc – pokazywali nawet maszyny, które ciągle się zawieszają.
Zjemy to na pół
Trzydziestosześcioletnia Jana pracowała tu krótko. Przeprowadziła się niedawno z Wysoczyny, sama wychowywała dzieci. Była pielęgniarką, ale nigdy nie pracowała w zawodzie. W przeszłości utrzymywała się ze stolarki i drwalnictwa. Po przeprowadzce w okolice Teplic mieszkała blisko swoich rodziców, którzy odbierają dzieci z przedszkola.
– Później spędzają z nimi trzy godziny, dopóki nie wrócę z pracy – powiedziała i wydawało się to całkiem dobrym rozwiązaniem.
Opowiadała mi, że właśnie chce wynegocjować z rodzicami jeszcze weekendy, ponieważ raz na dwa tygodnie będzie musiała pracować. W trakcie przerwy obiadowej cały czas sprawdzała telefon. Jej tata miał pójść z wnukiem do lekarza. Napisała mu wprawdzie pełnomocnictwo, ale podobno czasami to nie wystarcza.
Jana szukała pracy w czterech firmach. Ostatecznie wybrała fabrykę maszynek do golenia, bo podobają jej się tu urządzenia.
– Dobrze się nawzajem rozumiemy – mówiła zadowolona, kiedy majstrowała przy maszynach, próbując je ponownie uruchomić.
Nawet Franta, który pracował tam już dłużej, przyznał, że Jana jest po prostu dobra i że naprawia maszyny szybciej niż on. Sam z zawodu był elektrykiem. Miał dwadzieścia parę lat i do tej pory pracował na różnych posadach, bo z powodu braku doświadczenia nie znalazł nic w zawodzie.
Janę martwiła jedna rzecz: stan zdrowia nie pozwalał jej pracować w nocy. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej obiecano jej, że będzie mogła pracować tylko za dnia. W praktyce jednak okazało się to niemożliwe, ponieważ czas pracy każdej osoby regularnie się zmienia. Zaakceptowała to i kilka dni temu przyszła na nocną zmianę, podczas której zemdlała. Strasznie się bała, że przeniosą ją do hali obok, gdzie pracuje się tylko w dzień, ale tam tylko stałaby przy taśmie, nie mogłaby być kierowniczką linii produkcyjnej.
Kiedy się zorientowałam, że nie przyniosłam sobie obiadu, Jana podzieliła się ze mną swoim. Objęła mnie i prowadząc na stołówkę, powiedziała, że zjemy go na pół.
Potem już tylko zasuwaliśmy tak, że się pociłam, albo czekaliśmy, aż naprawią jakieś maszyny. Przez kilka ostatnich godzin nic się nie zepsuło i nie zdążyłam sobie nawet uświadomić, że pracuję non stop. Po skończeniu zmiany spostrzegłam, że nogi i głowa odmawiają mi posłuszeństwa. Pozostałe części ciała działały zaskakująco dobrze, mimo że przez niezdarne podnoszenie pudełek z taśmy ręce miałam poobdzierane do krwi. Nie czułam tego. Zmęczenie nawet mi nie przeszkadzało, ponieważ praca z Janą i Frantą była świetna. Miałam nadzieję, że w kolejnym tygodniu, już po pięciu dwunastogodzinnych zmianach, znowu będę z nimi.
Nieskończenie monotonna praca
Jana została jednak przeniesiona do hali obok, już nigdy nie pracowałyśmy razem. Nie pracowałam już też z Františkiem. Przez cały tydzień byłam na innej linii produkcyjnej, a moi koledzy zmieniali się, ponieważ pracowali w systemie skróconego tygodnia, a ja od poniedziałku do piątku. Ale w poniedziałek rano spotkałam inną pracownicę tymczasową, którą znałam już wcześniej – Evę. Z nią oraz młodym chłopakiem z Jemenu, który też pracował dorywczo, składaliśmy pudełka, a następnie umieszczaliśmy w nich papierowe wkładki i plastikowe opakowania z maszynkami. Zaklejaliśmy je, naklejaliśmy etykiety, a potem kładliśmy pudełka na paletę.
Dobrze nam to szło w trójkę, mimo że opakowania z maszynkami przyjeżdżały bez przerwy i musieliśmy pracować bardzo szybko, żeby się nie nagromadziły. Potem nagle nam powiedziano, że będzie to za nas robić maszyna. Kolejne paczki były już bowiem bez wkładek, a maszyna na linii produkcyjnej umiała samodzielnie złożyć pudełko, włożyć do niego plastikowe tacki, zakleić je, przesunąć dalej, nakleić etykietę, a potem ułożyć je nawet na paletę za pomocą małego dźwigu. Moje zadanie polegało na wkładaniu zielonych etykietek do plastikowych tacek na początku całego procesu. Z drugiej strony etykietek znajdowały się informacje o produkcie. Linia produkcyjna potrafiła zrobić absolutnie wszystko, nie działało tylko to wkładanie etykietek. Było to nieskończenie monotonna praca.
A później coś się zepsuło i maszyna zaczęła wyrzucać pogniecione pudła, deformowała też plastikowe tacki. Do tego przestało działać przyklejanie nalepek, a ostatecznie również układanie na palecie. Biegaliśmy jak szaleni, nie będąc w stanie tego wszystkiego zatrzymać. Kierownik naszej linii biegał z nami. Wszędzie na ziemi leżały zdeformowane paczki, po chwili trzeba było zatrzymać całą linię. Powiedziano nam, żebyśmy poszli na obiad.
Do emerytury przy taśmie
Podczas obiadu miałyśmy z Evą czas na spokojną rozmowę. Przyszła do fabryki, ponieważ chciała mieć dwunastogodzinne zmiany, żeby nie musieć pracować codziennie. Drugim powodem było to, że na dwunastogodzinowych zmianach są sympatyczniejsi ludzie niż w nowej hali, gdzie pracuje się po osiem godzin. Wprawdzie podobało jej się wcześniej w fabryce słodzików, ale dojazd zajmował jej ponad godzinę, więc doszła do wniosku, że lepsze są dłuższe zmiany, dzięki którym nie musi chodzić do fabryki codziennie.
Mieszkała z synem, którego sama wychowywała. Była księgową, ale firma, w której pracowała, zbankrutowała dziesięć lat temu. Potem przez długi czas nie mogła znaleźć pracy. Najpierw szukała czegoś w zawodzie, ale nie udało jej się na nic trafić.
– Jak przyszedł kryzys, próbowałam pracować jako sprzątaczka w Niemczech. Była to chyba najgorsza praca, strasznie nas traktowali – wspominała.
W Niemczech miała wypadek przy pracy: najechał na nią wózek i złamał jej rękę, dlatego wyrzucili ją podczas okresu próbnego. Syn nie skończył wtedy szkoły:
– Nie wiedziałam, czy sprzedać mieszkanie z hipoteką, czy znaleźć sobie jedną pracę czy lepiej dwie, nie wiedziałam, czy mam oszaleć czy nie oszaleć, więc po prostu nie dopilnowałam tej szkoły.
Syn wykonuje teraz podobne prace jak ona, a z powodu poważnej cukrzycy ma też rentę inwalidzką.
– Powtarza, że przynosi więcej pieniędzy niż ja, więc nie powinnam się wnerwiać. Nie wiem, co mu na to odpowiedzieć, bo właściwie ma rację.
Syn zarabia trzynaście tysięcy koron [ok. 2160 zł – przyp. tłum.], a Eva zazwyczaj koło dziesięciu [ok. 1660 zł]. Razem są w stanie zapłacić czynsz. Syn rozstał się z dziewczyną – na szczęście, bo Eva bała się, że zamieszkają razem, a ona sama sobie nie poradził.
Eva pracowała tylko dorywczo i wciąż miała nadzieję, że znajdzie zatrudnienie w administracji. Miała ponad pięćdziesiąt pięć lat i przerażała ją wizja pracy przy taśmie aż do emerytury. A przyjęliby ją na stałe, akurat szukali nowych pracowników. Zarabiałaby nieźle, bo właśnie podnieśli wynagrodzenia. Nawet zupełnie niewykwalifikowany robotnik mógł dostawać osiemnaście tysięcy brutto [niespełna 3000 zł]. Tyle że Eva była już przemęczona, mówiła, że w trakcie dni wolnych ciągle szuka innej pracy.
Za ciemnym szkłem
Nad naszą halą znajdowało się pomieszczenie, widzieliśmy tylko jego ciemne okna. Cały czas ktoś za nimi stał i kontrolował, jak pracują ludzie na dole. Nie widzieliśmy zbyt dobrze osób, które nas obserwowały. Koledzy mówili na nich „krawaciarze” albo „ci na górze”. Kiedy wróciłam z Evą z obiadu, linia nie była jeszcze naprawiona. Ktoś nam poradził, żebyśmy udawały, że pracujemy – ci na górze nie powinni widzieć, że nic nie robimy. Przez chwilę ustawiałyśmy wózki z pudłami, ale potem nie wiedziałyśmy już, co robić. Na szczęście w końcu naprawili usterkę. Jedna z nas wkładała etykietki, druga kontrolowała, czy na taśmie jest wszystko w porządku, a potem się zmieniałyśmy. Kiedy wszystko działało bez zarzutu, zamykały mi się oczy przez to monotonne siedzenie i sprawdzanie. Kiedy coś było nie tak, zazwyczaj robiło się straszne zamieszanie, jak w jakiejś komedii. Z odrobiną nostalgii przypomniałam sobie, jak przygotowywałyśmy ręcznie paczki i jak dobrze nam to szło. Na pewno nie zniszczyłyśmy żadnego materiału – jak maszyna, która potrafiła wszystko, ale tylko kiedy akurat miała dobry humor.
Z góry przyszedł jakiś inżynier, żeby mnie upomnieć, bo myślał, że mam coś w buzi. Powiedział, że na linii nie można niczego jeść, i poszedł. Od tego momentu czułam, że mogę być obserwowana cały czas. Było to dość nieprzyjemne uczucie.
Optymalna temperatura
Następnego dnia zaczęło się piekło. Na dworze było ponad trzydzieści stopni, a w naszej hali nie działała klimatyzacja. W hali obok, gdzie znajdowały się prasy, klimatyzacja była włączona i schładzała powietrze tak, aby temperatura nie przekraczała trzydziestu stopni. Idąc do łazienki, próbowałam zawsze wejść do tej hali, żeby choć przez chwilę nie lał się ze mnie pot. Źle nam się oddychało i wszyscy wciąż mówili o upale. Zapytałam, dlaczego w hali obok jest dużo lepiej.
– Tam schładzają powietrze, ale dla maszyn, nie dla ludzi – usłyszałam.
Pani, która pracowała na linii obok, przychodziła do mojej maszyny, żeby owiało ją powietrze z węża do czyszczenia urządzeń. Zapytałam, czy to woda, a ona się zaśmiała. Było to tylko powietrze, nawet nie zimne, ale zawsze coś. Zaczęłyśmy rozmawiać. Powiedziała, że klimatyzacja jest zepsuta, a dyrekcja nie chce jej naprawić, bo to zbyt drogie.
– Podobno panuje tu optymalna temperatura – oznajmiła, a ja zapytałam, kto tak twierdzi. – No, ci na górze – spojrzała na okna, zza których nas obserwowano, i szybko wróciła na swoje miejsce.
Pracownicy w hali opowiadali też, że na górze mają klimatyzację ustawioną na maksa, ponoć jest tam tylko siedemnaście stopni! Z tego gorąca jakiejś pani zrobiło się słabo. Mnie też, kręciło mi się w głowie i miałam wrażenie, że się duszę. Raptem musiałam wkładać kartki dwa razy szybciej, bo przygotowywaliśmy paczkę z mniejszą liczbą maszynek, więc taśma jechała szybciej. Nie wyrabiałam. Kilka razy uciekła mi ręka, a kiedy próbowałam to nadgonić, uderzyłam się w nią.
Następne dni były ciągle upalne, pamiętam je jak przez mgłę. Pot i złe powietrze, którego jakość pogarszają jeszcze linie produkcyjne. Ponadto w środę nie było już ze mną Evy, a ja po raz pierwszy nie miałam ochoty poznawać kolejnych osób. Praca dorywcza nie jest tak kolorowa, jak myślałam.
Pewnego razu moje zadanie polegało na zaklejaniu pudełek. Była to wyjątkowa chwila – mogłam robić coś innego niż tylko do znudzenia wkładać etykietki. Tylko że nie miałam dyspensera do taśmy klejącej. Wysłano mnie do brygadzistki, która jednak stanowczo mi odmówiła:
– Przecież agencyjnej nie pożyczę dyspensera.
Chodziłam po różnych kierownikach i prosiłam, żeby mi go pożyczyli, bo w przeciwnym razie nie będę mogła zaklejać pudełek. W końcu jedna z kierowniczek się zlitowała, ale kiedy zadowolona wróciłam do pudełek, było tam już dużo osób. Wysłano mnie z powrotem do wkładania etykietek, co robiłam przez całe dwanaście godzin. Właściwie jedenaście, bo godzinę zabijają przerwy. Kiedy musiałam pójść do łazienki, poprosiłam szefową, żeby ktoś mnie na chwilę zastąpił. Przyszła dziewczyna i zapytała, co ma robić.
– To najbardziej debilne zadanie – nie odpuściłam sobie komentarza.
– Jak wszystkie tutaj – zaśmiała się.
Kiedy wróciłam po kilku minutach, zobaczyłam, jak pochyla się bokiem nad taśmą, która jest tak wysoko, że niższej osobie trudno jej dosięgnąć, i wkłada, i wkłada. Przywitała mnie z ulgą.
– Serio durna praca – przyznała, oddając mi plik kartek, szczęśliwa, że idzie robić coś innego. Nie miałam nawet czasu, żeby się podrapać, myślałam tylko o tym, że do końca wciąż zostało jeszcze wiele godzin. I o tym, że oddałabym wszystko za masaż – tak strasznie bolały mnie plecy.
O wszystkim decydują ci na górze
Przez ostatnie dwa dni miałam sympatyczną szefową, Vendulę, która starała się umilić mi mój „etykietowy los”. W wolnej chwili przychodziła mi pomóc. W fabryce pracowała od dziesięciu lat. Parę lat temu urodziła dziecko, którym po rozstaniu z mężem zajmuje się sama. Kiedy miało półtora roku, znalazła się nagle bez pracy.
– W socjalce powiedzieli mi, że po zapłaceniu czynszu muszą mi wystarczyć na życie trzy tysiące [niecałe 500 zł]. Ale nie wystarczyły mi.
Na szczęście w fabryce poszli jej na rękę i zatrudnili w niepełnym wymiarze godzin. Była im bardzo wdzięczna, chociaż nie lubiła mówić o pierwszych miesiącach, kiedy syn był jeszcze mały, a ona nie miała zorganizowanej opieki nad nim.
– Było ciężko, ale teraz jest już starszy, a ja cieszę się, że mam tą pracę, podoba mi się.
W pierwszej chwili, kiedy zaczęła opowiadać o przeszłości, była bliska płaczu. Teraz jednak wprowadzał się do niej chłopak, będą się dzielić obowiązkami.
Ostatniego dnia na naszej linii była tylko jedna pracownica tymczasowa, reszta znowu ręcznie składała i wypełniała pudełka. Ja, jako agencyjna, wylądowałam oczywiście na etykietach. Wprawdzie Vendula starała się wynegocjować w zespole, że będziemy się zmieniać przy pracy, ale spotkała się z protestem. Powiedziałam jej, żeby się tym nie przejmowała, jakoś sobie poradzę. W nocy była burza, więc przynajmniej nie było takiego upału jak w poprzednie dni. A to ogromna różnica. Na przerwie rozmawiałam z jednym pracownikiem z grupy, która tak bardzo nie chciała się zmieniać przy etykietkach. Było mu trochę głupio, że tak zareagowali, ale nie potrafił się im sprzeciwić. Młody, miły chłopak, z zawodu kominiarz, skończył szkołę w Pradze.
– A dlaczego nie pracujesz jako kominiarz? – zapytałam zdziwiona, bo kilka lat temu sama szukałam kominiarza i żaden nie miał dla mnie czasu.
Podobno po skończeniu szkoły wrócił do domu i kontaktował się ze wszystkimi kominiarzami w województwie, ale nigdzie go nie przyjęli, ponieważ nie ma doświadczenia. I dlatego wylądował tutaj, ładując do pudełek maszynki do golenia.
Po piątej dwunastogodzinowej zmianie czułam się zaskakująco dobrze. Nie rozumiałam, dlaczego nie jestem tak zmordowana jak w poprzednich dniach. Potem sobie uświadomiłam, że chodziło o upał. Kiedy przez cały dzień nie można normalnie oddychać, jest to wycieńczające. Podczas jednej z dyskusji o niedziałającej klimatyzacji zapytałam kolegów, czy mają w fabryce związek zawodowy. Było to podczas dziesięciominutowej przerwy. Pomyślałam, że związek zawodowy z łatwością wynegocjowałby naprawę klimatyzacji. Mógłby też przyciągnąć dzięki temu nowych członków, bo wszyscy błyskawicznie odczuliby różnicę. Szefowa sąsiedniej linii produkcyjnej odpowiedziała:
– Na pewno nie. Obawiam się, że tutaj o wszystkim decydują ci na górze.
Podnieśliśmy głowy. W ciemnym oknie zobaczyliśmy bladą twarz. Woleliśmy wrócić do pracy.
**
Seria tekstów A2larm.cz powstała przy wsparciu czeskiego Funduszu Niezależnego Dziennikarstwa. Z czeskiego przełożyła Olga Słowik.
Wywiad z Sašą Uhlovą
czytaj także
W cyklu „Bohaterowie pracy kapitalistycznej”:
czytaj także
„Możesz zdechnąć, najważniejsze żebyś przyszła dziś do pracy”