To złe wieści dla Wielkiej Brytanii, Europy i Polski.
Wybory w Wielkiej Brytanii mają dwóch wielkich zwycięzców i dwóch wielkich przegranych. W Anglii zwycięzcą jest David Cameron i kierowana przez niego Partia Konserwatywna. W Szkocji Nicola Sturgeon i jej Szkocka Partia Narodowa (SNP). Torysi zdobyli wyraźną większość mandatów w Izbie Gmin – Cameron nie tylko wraca na Downing Street, ale także może w końcu rządzić samodzielnie. Nie potrzebuje już dłużej koalicjantów z Partii Liberalnej. Jego mandat jest mocny. Nie tylko zwiększył stan posiadania swojej partii w Izbie Gmin o co najmniej 23 miejsca, ale także zapewnił większy wzrost liczby oddanych na swoją partię głosów niż jakikolwiek urzędujący premier od 1955 roku. Wszystko to przy 67-procentowej frekwencji – najwyższej w wyborach do Izby Gmin od 1997 roku. SNP wzięło – jak wskazują dotychczasowe ustalenia – 56 z 59 szkockich mandatów. Szkocja stała się praktycznie jednopartyjnym dominium tej partii.
Największymi przegranymi są liderzy Liberalnych Demokratów i laburzystów – Nick Clegg i Ed Miliband. Obaj zrezygnowali już z funkcji przewodniczących swoich partii. Liberałowie przeżyli prawdziwy pogrom – stracili 47 mandatów. David Cameron zjadł swoją koalicyjną przystawkę skuteczniej i w nieskończenie lepszym stylu, niż Jarosław Kaczyński zrobił to kiedyś z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin. Dla laburzystów każdy wynik poza takim, który pozwoliłby stworzyć rząd, to jednoznaczna klęska. Sytuacja, gdy partia prowadząca w wielu sondażach traci 26 mandatów i zdobywa ich prawie o sto mniej niż zwycięzcy, jest katastrofą. Jej symbolem może być też fakt, że w swoim okręgu wyborczym przegrał Ed Balls – kanclerz skarbu w gabinecie cieni. Jeszcze 24 godziny temu mówiło się, że Balls może objąć stanowisko nr 2 w brytyjskim rządzie i układać kolejny budżet. Dziś znalazł się poza parlamentem.
Do dymisji podał się też Nigel Farage – spełniając obietnicę, iż zrezygnuje z kierowania Partią Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP,) jeśli sam nie zdobędzie mandatu. Nie udało mu się to, w swoim okręgu w hrabstwie Kent uplasował się za kandydatem torysów. Mimo zdobycia 12% głosów UKIP wprowadził do Izby Gmin tylko jednego posła. Jednak wynik ten nie jest zupełną porażką. Farage wcale też nie wyklucza, że w jesiennych wyborach na szefa partii wystawi swoją kandydaturę. Będzie miał wtedy sporą szansę, by znów stanąć na czele ugrupowania.
Ten dziwaczny Ed
Wszyscy zadają sobie teraz jedno pytanie: dlaczego laburzyści przegrali? Na pewno część winy zostanie zrzucona na Eda Milibanda. W trakcie kampanii był mocno atakowany za swoją niezgrabność, małą fotogeniczność, brak podstawowego ogarnięcia życiowego, charyzmy i dziwactwo. Konserwatywne tabloidy pracowicie przedstawiały go jako niezdolnego do złapania kontaktu z „prawdziwymi” ludźmi, przerośniętego kujona, który może i błyszczy na lekcjach, ale na przerwie dostaje lanie od kolegów. I na pewno nie nadaje się na przywódcę. Poetykę, w jakiej go atakowały, dobrze oddaje okładka przedwyborczego wydania „The Sun” – pokazująca Milibanda niezdarnie jedzącego rozwalającą się kanapkę. „Nie pozwólcie mu zrobić z Wielką Brytanią tego, co zrobił z tą kanapką” – przestrzegał tabloid.
Oczywiście, prawicowa prasa atakowałaby w niewybredny sposób każdego lewicowego przywódcę. Ale Milibandowi na pewno zabrakło politycznego seksapilu, by przeciwstawić temu jakąś swoją narrację.
Za bardzo czy za mało na lewo
Ale poza kwestią jakości przywództwa Milibanda Partia Pracy musi odpowiedzieć sobie na jedno pytanie: czy przegrała dlatego, że skręciła za bardzo na lewo, czy dlatego, że nie skręciła na lewo dostatecznie?
Od odpowiedzi na nie zależeć będzie dalszy kierunek, w jakim pójdzie ta partia.
Dawni blairyści od początku zarzucali Edowi Milibadnowi i jego otoczeniu, iż błędnie rozpoznali, że centrum debaty publicznej przesunęło się na lewo. Skupiając się przesadnie na kwestiach nierówności, atakując bogatych i banki, Miliband miał – jak głoszą jego krytycy w partii z prawa – zrazić do siebie klasy średnie, przestraszyć je, iż „ich pieniądze nie będą bezpieczne, gdy ten człowiek znajdzie się na Downing Street”. W komentarzu redakcyjnym w torysowskim „Daily Telegraph” Dan Hodges atakuje Milibanda, zarzucając mu, że zamiast próbować przekonać do siebie większość, wybrał mobilizację najtwardszego laburzystowskie elektoratu przy pomocy haseł budzących obojętność, jeśli nie wrogość większości.
Na pewno pod kierunkiem Milibanda Partia Pracy przesunęła się w lewo w stosunku do czasów, gdy dominował Blair. Widać to choćby po tym, jakie tytuły prasowe nie wsparły laburzystów. Atakujący Milibanda „The Sun” (jak wszystkie media Murdocha) niegdyś popierał Blaira przeciw torysom. Blaira (w 2001 i 2005 roku) poparł też wyrażający poglądy brytyjskiego biznesu „The Economist”. W tym roku tygodnik poparł jednak jednoznacznie Camerona, przekonując, że ryzyko związane z obecnymi wśród torysów antyeuropejskimi nastrojami jest mniejsze niż powierzenie gospodarki „populistycznemu” Milibandowi.
Ale może powodem klęski było to, że Miliband nie był dość populistyczny. Laburzyści bardzo ostrożnie krytykowali torysowską politykę oszczędności. Zamiast obiecać koniec panowania zasady austerity, mówili tylko o jej złagodzeniu. Ich propozycje walki z nierównościami – np. podatek od nieruchomości nałożony na własność o wartości powyżej 2 milionów funtów – nawet krytyczny „The Economist” uznał za „rozsądne”. SNP, która wyparła laburzystów ze Szkocji, odniosła wielki sukces, opierając się na o wiele dalej idącym na lewo programie, całkowicie odrzucającym ekonomię oszczędności i cięć.
Pytanie „poszliśmy na lewo czy na prawo” będzie kluczowe dla wyłonienia nowego przywódcy partii. Faworytami są dwaj kandydaci. Lewe skrzydło reprezentuje cieszący się poparciem związków zawodowych, reprezentujący przemysłową, robotniczą północ minister zdrowia w gabinecie cieni Andy Burnham. Prawe skrzydło partii wystawi (przy poparciu starej gwardii Blaira) Chukkę Umunnę – ministra przedsiębiorczości w gabinecie cieni i byłego prawnika pracującego dla City. Umunna jest synem Angielki z klasy wyższej i nigeryjskiego imigranta, ma dopiero 37 lat i bardzo dobrze wypada w mediach – część partii widzi w nim „brytyjskiego Obamę”. Ale równie spora część śmieje się z tych pretensji i wskazuje na młody wiek, brak doświadczenia i legendarną arogancję tego polityka.
Według „Guardiana” faworytem jest Burnham, ale w sytuacji, gdy walczą ze soba dwa skrzydła partii, może wygrać kandydat kompromisu. Albo kandydatka – wielu działaczy Partii Pracy chciałoby na jej czele postawić w końcu kobietę.
Więdnąca róża
Jedno z piękniejszych japońskich haiku brzmi tak:
Nożyce się wahają
Przed białą chryzantemą
Przez chwilę.
Przed czerwoną różą, która symbolizuje brytyjską Partię Pracy, także rozwierają się nożyce. Może nie zetną jej zupełnie, ale mogą przyciąć tak, by nie wyrosła długo poza opozycyjną niszę. Choć też nie widać w niej wiele woli wzrostu.
Laburzyści pogrążeni są w kryzysie, zresztą jak większość europejskich socjaldemokracji, zagrożonych przez hegemonię centroprawicy i okrążające je z lewa partie nowego typu.
W Wielkiej Brytanii tę rolę odgrywa SNP, które wymiotło laburzystów ze Szkocji. Szkocja tymczasem – obok Walii i robotniczej północy Anglii – była w ostatnim stuleciu podstawową bazą wyborczą laburzystów, tak jak zamożne południowe hrabstwa wokół Londynu (home counties) były i są dla torysów. Laburzyści bez Szkocji są jak szachista, która zaczyna partię bez jednej wieży. A zmiany w Szkocji mogą wywołać efekt domina i uruchomić podobne procesy w Walii – na których skorzysta lewicowa, nacjonalistyczna partia walijska Plaid Cymru.
Wszystkiemu winni Szkoci?
Paul Mason stawia nawet tezę, że kwestia szkocka okazała się kluczowa dla tej kampanii. Laburzyści przegrali, bo nie docenili wyzwania, jakim było dla nich SNP – brzmi teoria znanego dziennikarza. I nie chodzi tylko o przegrane mandaty w Szkocji. Mason spekuluje, że wizja rządu laburzystów zależnego od separatystycznych Szkotów przestraszyła wyborców w Anglii na tyle, że głosowali tak, by przede wszystkim nie dopuścić do jego powstania. Stąd odpływ wielu wyborców Partii Pracy do UKIP – nie pchał ich tam, zdaniem Masona, lęk przed imigrantami, tylko przed „szkockim separatyzmem”. Tak można też tłumaczyć przejście wyborców Liberałów pod skrzydła torysów.
Czy spekulacje Masona są słuszne, potwierdzić muszą bardziej szczegółowe badania. Niewątpliwie SNP staje się dziś dla laburzystów fundamentalnym wyzwaniem.
Brexit?
Dla torysów takim wyzwaniem ciągle może być UKIP. Od odpowiedzi, jak na nie zareagować, zależy bardzo wiele. Nie tylko na Wyspach, ale w całej Europie: od tego, jaką torysi odpowiedzą na antyimigrancką retorykę UKIP, zależy los milionów mieszkających w Wielkiej Brytanii cudzoziemców. W tym Polaków. Nikt z dnia na dzień ich nie wyrzuci, ale decyzje nowego torysowskiego rządu, dotyczące np. świadczeń społecznych dla dzieci imigrantów, przełożą się na konkretne interesy wielu polskich rodzin.
Ale stawka jest o wiele większa. Jest nią przyszłość Europy. Zgodnie z obietnicą Cameron podda w 2017 roku pod głosowanie w referendum przyszłość Wielkiej Brytanii we Wspólnocie Europejskiej. Jej obecność we wspólnym rynku jest w interesie brytyjskiego biznesu – zwolennicy głosowania za pozostaniem w Unii nie będą mogli w trakcie kampanii narzekać na brak środków. Ale samo referendum i kampania będzie dla UE kolejnym – obok sprawy Grecji, kontrowersji wokół polityki austerity, słabości Europy ujawniającej się w reakcjach na rosyjską agresję na Ukrainie – pełzającym kryzysem politycznym. Nawet zakończone decyzją „zostajemy w Unii” brytyjskie referendum osłabi moment wspólnotowy w Europie. Wzmocni logikę „Europy dwóch prędkości” i egoizmów narodowych.
Żadne z tych zjawisk nie jest dobre dla Polski. Nie mówiąc już o tym, że kolejny torysowski rząd odsuwa w czasie nadzieję na jakąś koalicję socjaldemokratycznych rządów, zdolną naciskać na Angelę Merkel w sprawie zmiany polityki austerity w Europie.
Nawet jeśli nie będzie Brexitu, to Europa została wczoraj poważnie osłabiona.
Jałowe JOW-y
Warto przyjrzeć się wynikom wyborów na Wyspach także w kontekście tego, jak naprawdę działają jednomandatowe okręgi wyborcze. Partia Pracy zdobyła tylko o milion głosów mniej niż torysi, ale przełożyło się to na różnicę ponad 90 mandatów. Choć Zieloni zanotowali wyjątkową liczbę oddanych na nich głosów (1,1 miliona), to nie przełożyło się to na żadne nowe mandaty. Tak jak w poprzednim parlamencie będą dysponować jednym. Szkocka Partia Narodowa zdobyła tylko o 300 tysięcy więcej głosów niż Zieloni, co jednak przełożyło się aż na 56 mandatów. Prawie wszystkie ze Szkocji, gdzie partia ta niedawno przegrała referendum w sprawie niepodległości od Londynu. Większość Szkotów głosująca wtedy na „nie” nie ma dziś w parlamencie reprezentacji. Na jeden mandat przełożyło się także ponad 3,5 miliona głosów oddanych na UKIP. Być może fakt, że do Westminsteru nie weszli ksenofobiczni populiści, jest powodem do radości, ale nie można ukrywać, że doszło przy okazji do wypaczania demokratycznej woli Brytyjczyków. Miejmy w pamięci te liczby, gdy znów usłyszymy, że JOW-y są panaceum na bolączki partiokracji.
*Przed białą chryzantemą Busona Yosy w przekładzie Czesława Miłosza
**Dziennik Opinii nr 128/2015 (912)