Zagrożenie pandemią nie omija również obozów dla uchodźców. Jaka panuje w nich sytuacja? Czy Europa w ogóle przejęłaby się, gdyby zaczęły tam umierać tysiące ludzi?
Jeszcze na przełomie lutego i marca sytuacja na grecko-tureckiej granicy nie opuszczała stron europejskich mediów, podobnie jak wystąpienia prezydenta Erdoğana na temat migrantów czy reportaże z greckich wysp i przepełnionych obozów dla uchodźców. Dwa tygodnie później temat praktycznie zniknął z medialnej sceny. Nie oznacza to jednak, że pandemia nowego koronawirusa i choroby COVID-19 nie obejmuje Grecji, Turcji czy migrantów.
Grecja walczy z pandemią, tak jak wiele innych państw. Stwierdzono tam kilkaset zakażonych osób, kilka ofiar, zamknięto szkoły, sklepy i restauracje, a wreszcie – także granice. Praktycznie nie mówi się o tym, że w obozach na terenie Grecji znajduje się obecnie blisko sto tysięcy uchodźców i migrantów, z czego czterdzieści tysięcy tkwi na greckich wyspach na Morzu Egejskim, w katastrofalnie przepełnionych obozach, w mizernych warunkach higienicznych, z marną opieką medyczną. Turcja na razie zgłosiła stosunkowo niewiele , bo około dwustu, przypadków zakażenia – pytanie tylko, z jakim zaangażowaniem testuje mieszkańców swego kraju i czy publikowane informacje są rzetelne. Bowiem to prezydent Recep Tayyip Erdoğan kontroluje lwią część tureckich mediów.
Na Lesbos (na razie) tylko jeden pacjent
W Grecji rosną obawy, że wirus, który zabija przede wszystkim osoby starsze i osłabione, rozprzestrzeni się właśnie w położonych na wyspach obozach dla uchodźców. Po dwóch tygodniach, które władze tego kraju spędziły głównie na stopniowym zamykaniu wszystkich sklepów, restauracji i punktów usługowych, rządzący zdali sobie w końcu sprawę z tego, że jeżeli w obozach zaczną umierać setki, a nawet tysiące ludzi, obecna skala problemu osiągnie zupełnie nowy poziom.
czytaj także
Na Lesbos potwierdzono jeden przypadek zakażenia wirusem COVID-19 na początku minionego tygodnia. Była to kobieta, która odwiedziła Izrael. Od tamtej pory na wyspach Lesbos i Chios przetestowano kilka osób podejrzanych o zakażenie. We wszystkich przypadkach chodziło o fałszywy alarm. Jednak wystarczył ten jeden pozytywny test na obecność wirusa, by wystraszyć dziesiątki wolontariuszy i pracowników organizacji humanitarnych, którzy odpowiadają w znacznej mierze za zaopatrzenie i opiekę nad uchodźcami na wyspach. Organizacje te, w tym m.in. Lekarze bez Granic, zaczęły ostrzegać przed groźbą rozprzestrzeniania się wirusa.
Pamiętajmy, że na dwadzieścia tysięcy ludzi w obozie Moria oficjalnie przypada jeden-dwóch lekarzy, mała klinika Lekarzy bez Granic i kilka niezależnych projektów medycznych. Rodzi się zatem pytanie, jakie jest prawdopodobieństwo, że potencjalnie zakażona osoba zostanie wykryta w porę. Testów jest bardzo mało, lokalne szpitale nie chcą przyjmować uchodźców, a lekarze w Morii są w stanie zapewnić jedynie podstawową diagnostykę i najprostsze formy leczenia. W tej chwili jest raczej mało prawdopodobne, by w Morii doszło do epidemii COVID-19, niewykluczone jednak, że są tam ludzie, którzy mogą zakażać, a z powodu słabej opieki medycznej dowiemy się o tym, kiedy będzie już za późno.
W tym tygodniu greckie urzędy zakazały wstępu do obozów na wyspach wszystkim, którzy nie są w nich bezpośrednio zatrudnieni – czyli pracownikom organizacji pozarządowych i humanitarnych. Zaostrzono również zasady, na jakich można obozy opuszczać. Urzędnicy rozpowszechniają ulotki zachęcające do ograniczania kontaktów międzyludzkich i częstszego mycia rąk.
A to wszystko w warunkach, kiedy na jeden kran z zimną wodą przypada kilkuset uchodźców, a w namiotach „czwórkach” często mieszka nawet osiem osób. Tego typu apele są absurdalne. Jak twierdzą jednak miejscowe źródła, wszystko zmierza do całkowitego odcięcia obozów od reszty świata. Trudno jednak uwierzyć, że w Europie XXI wieku ktoś naprawdę próbuje organizować obozy koncentracyjne.
czytaj także
Uchodźcy wciąż nikogo nie interesują
Uchodźcy starają się, na ile mogą, brać sprawy w swoje ręce. W Morii we współpracy z pewną lokalną organizacją pozarządową zrodziła się inicjatywa, której członkinie, kilka afgańskich kobiet, szyją na maszynie tekstylne maseczki. Trafiają one do mieszkańców obozów. Udało się zorganizować kilka megafonów, przez które uchodźcy informują sąsiadów i otoczenie o zagrożeniu. Nie bądźmy jednak naiwni. W razie wybuchu epidemii żadna z tych inicjatyw nie będzie w stanie jej powstrzymać. A przecież można było uniknąć stanu, do którego Unia Europejska umyślnie doprowadziła tutejsze obozy. Wszystko to rozgrywało się przy pełnej świadomości europejskich i czeskich polityków. Jeżeli epidemia wybuchnie również w obozach, co jest niestety prawdopodobne, jej ofiary będzie mieć na sumieniu właśnie Unia Europejska, która przyczyniła się do zaistniałej sytuacji.
Wszystko zmierza do całkowitego odcięcia obozów od reszty świata.
A teraz spójrzmy jeszcze na aktualną kombinację kryzysu migracyjnego i koronawirusa oczyma prezydenta Erdoğana. Pod koniec lutego rozegrał on dużą i skomplikowaną partię: oznajmił, że przestaje chronić granice i wezwał uchodźców w Turcji, by udali się do Grecji. Zorganizował nawet transporty autobusowe, przewożące ich pod grecką granicę. Przez kilka dni wydawało się, że przycisnął Unię Europejską do muru i uda mu się wymusić na niej różne ustępstwa i wsparcie finansowe. Zwołał nawet szczyt migracyjny w Istambule, w którym udział miała wziąć kanclerz Niemiec Angela Merkel, francuski prezydent Emmanuel Macron i brytyjski premier Boris Johnson. Szczyt odbył się ostatecznie we wtorek 17 marca w formie wideokonferencji. Żadne istotne wnioski z tej narady nie są znane.
Jednak epidemia nowego koronawirusa w radykalny, bezprecedensowy sposób rozłożyła Europę na łopatki i całkowicie zmieniła priorytety europejskich polityków. Wszyscy oni mają teraz pełne ręce roboty, starając się, by ich państwa funkcjonowały choć w podstawowym zakresie. Tym samym wcześniejsza przewaga, element zaskoczenia w postaci presji na greckie granice i wszystkie pozostałe migracyjne asy, które Erdoğan trzymał w rękawie, okazały się blotkami. Nadal ma w Turcji cztery miliony migrantów, do tego na południowej granicy milion Syryjczyków, którzy uciekli z Idlib po rosyjskim bombardowaniu, i nikogo w Europie, kto miałby ochotę z nim o tym porozmawiać.
To, co się dzieje dziś w Grecji, jest pośrednio konsekwencją braku działań polskiego rządu
czytaj także
Ciekawe, jak ta sytuacja rozwinie się za kilka tygodni czy miesięcy, kiedy pandemia zostanie opanowana, a europejscy politycy i media znów powrócą do swoich dyżurnych tematów, jak choćby tak zwany kryzys migracyjny. Możliwe, że do tego czasu dziesiątki tysięcy ludzi cierpiących na greckich wyspach nikogo nie będą interesować. Z koronawirusem, czy bez.
**
Dalimil Petrilák jest analitykiem czeskiego stowarzyszenia Pomáháme lidem na útěku.
Artykuł ukazał się w serwisie A2larm.cz. Z czeskiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska.