Kontrast między ambicjami UE a słabością źródeł jej finansowania może pozbawić Unię wszelkiej wiarygodności – mówi szef Komisji ds. Budżetu PE.
Cezary Michalski: Jako szef komisji budżetowej Parlamentu Europejskiego jest pan autorem kompromisu pomiędzy parlamentem i Radą UE co do kształtu budżetu Unii Europejskiej na najbliższe siedem lat. Jak pan ocenia ten kompromis, jeśli chodzi o ostateczną wysokość budżetu, jego strukturę, a wreszcie postęp lub brak postępu w sprawie „źródeł własnych” finansowania budżetu Unii, co było dla parlamentu sprawą kluczową?
Alain Lamassoure: Kompromis budżetowy, który udało nam się wypracować w ubiegłym tygodniu, jest rozsądny. Parlament musiał się pogodzić z faktem, że skoro w obecnym kształcie budżet Unii jest finansowany przez składki z budżetów narodowych, nie może być większy. Szczególnie w dzisiejszej logice politycznej i w dzisiejszej sytuacji gospodarczej w Europie. Zatem pogodziliśmy się, że będzie on nieco mniejszy, skoro dziś w trudnej sytuacji znajdują się nie tylko budżety państw Europy Południowej, ale także budżety Francji i Wielkiej Brytanii. Przy takich deficytach i zadłużeniu tych państw nie jest możliwy skuteczny nacisk na podniesienie ich wkładu do budżetu Unii. W tej sytuacji musieliśmy zaakceptować sumę wynegocjowaną wcześniej w Radzie UE, tym bardziej że widzieliśmy, jakie wysiłki trzeba było podjąć, żeby uniknąć tam weta. Mieliśmy świadomość, że weto Parlamentu Europejskiego oznaczałoby zmarnowanie wysiłku Rady i sparaliżuje możliwość normalnego, długoterminowego finansowania UE.
W takim razie jak broniłby się pan przed zarzutem, że ten kompromis to kapitulacja europarlamentu wobec rządów narodowych?
Parlament uzyskał gwarancje, że obecny poziom finansowania projektów UE jest prowizoryczny. I wraz z przedstawicielami rządów zaczynamy pracę pozwalającą tworzyć budżet Unii na zupełnie innych zasadach, i to już w obecnej perspektywie budżetowej. Ustalono, że ponowne otwarcie dossier budżetowego nastąpi w 2016 roku. Tak aby od roku 2017 mieć nowe zasady realizacji tego budżetu, zarówno po stronie wydatków, jak też dochodów.
Skąd optymizm, że będzie to „otwarcie dossier budżetowego” w kierunku zwiększenia dochodów i wydatków Unii?
Sądzimy, że w ciągu dwóch najbliższych lat będziemy mieli do czynienia z ponownym wzrostem gospodarek europejskich, co przełoży się na lepszą atmosferę rozmów o budżecie europejskim, tym bardziej w krajach, gdzie wyborcy dadzą takie przyzwolenie.
Ma pan na myśli zbliżające się wybory w Niemczech?
W Niemczech wszystkie kluczowe partie, chadecja, socjaldemokracja, liberałowie i Zieloni, są po stronie mocniejszej UE. Po wyborach będą miały większą swobodę manewru i opowiedzą się za skuteczniejszym rozwiązaniem problemów europejskich, także budżetowych. Zatem wynegocjowana prowizoryczność obecnych ustaleń budżetowych sprzyja Unii i dlatego mogę uznać obecny kompromis za racjonalny. Inny sukces, jaki parlament uzyskał w tych negocjacjach, to maksimum plastyczności, jeśli chodzi o przekazywanie niewykorzystanych środków budżetowych na kolejne lata. Będzie się to odbywało automatycznie, co nie budziło entuzjazmu niektórych rządów, liczących na uszczuplenia budżetu Unii poprzez wycofywanie środków niewykorzystanych. Przez cały okres negocjacji zarówno ja jako szef komisji budżetowej europarlamentu, jak tez wszyscy moi koledzy negocjujący w imieniu parlamentu kompromis, czuwaliśmy też nad tym, aby nie zmienił się podział środków pomiędzy państwami członkowskimi. A jest to podział wyjątkowo korzystny dla Polski. To nie jest prezent, ale konsekwencja oceny roli Polski dla Unii, a także wartości polskiego politycznego wkładu w prace UE.
Dziękuję za komplement, ale proszę powiedzieć, co ustalono, jeśli chodzi o źródła własne budżetu UE?
Od tego roku zaczyna pracować grupa parytetowo złożona z reprezentantów Parlamentu, Komisji i Rady. Konkluzje tej grupy będą przedłożone na konferencji międzyparlamentarnej i międzyinstytucjonalnej, która zgromadzi przedstawicieli z jednej strony Parlamentu Europejskiego i instytucji wspólnotowych, a z drugiej parlamentów i rządów państw członkowskich. Odbędzie się to w trzech kolejnych terminach. Pierwsze wnioski powinniśmy sformułować w początkach 2014 roku, a więc jeszcze przed powołaniem nowej Komisji, dla której będzie to pierwsze dossier do realizacji. Drugi termin spotkania to rok 2016, gdzie po konferencji międzyparlamentarnej ostateczne konkluzje zostaną przedłożone Komisji, aby umożliwić wzięcie ich pod uwagę podczas całościowej rewizji budżetu. I ostateczny termin przyjęcia nowej procedury kształtowania budżetu to lata 2020-2021, tak aby konstrukcja kolejnego budżetu UE odbywała się już na całkowicie nowych zasadach.
Czy własne źródła finansowania budżetu UE mogą zwiększyć siłę i suwerenność instytucji wspólnotowych wobec najsilniejszych rządów narodowych, które szczególnie w czasie kryzysu próbowały pokazać, że „rządzi ten, kto płaci rachunki”?
Na pytanie, czy pojawienie się źródeł własnych budżetu oznacza jakiś nowy transfer suwerenności do instytucji wspólnotowych, odpowiem wyraźnie: nie.
Nie ma żadnej modyfikacji traktatów, także jeśli chodzi o transfer i podział suwerenności pomiędzy Unią i rządami narodowymi. On jest taki, jak zawsze był zakładany od pierwszego traktatu europejskiego z 1951, czyli traktatu powołującego Wspólnotę Węgla i Stali. Podział władzy między instytucjami wspólnotowymi i rządami narodowymi pozostał też taki sam, jak w czasie, kiedy Polska wchodziła do Unii. Aż po traktat lizboński. To znaczy suwerenność fiskalna należy do państw członkowskich.
Powołuje się pan na zasady formalne. Jednak rozmiary i kompetencje instytucji wspólnotowych wciąż się w tym czasie zmieniały. A moje pytanie też nie jest atakiem na „europejskie superpaństwo”, ale wynika raczej z wątpliwości dotyczących nadmiernej słabości instytucji wspólnotowych.
Ja też nie przedstawiam ideologii, tylko praktykę. Suwerenność fiskalna w dalszym ciągu należy do państw członkowskich. Unia Europejska wobec państw członkowskich jest dokładnie w takiej samej pozycji jak wspólnota lokalna albo władze miejskie wobec swoich parlamentów narodowych. Na przykład we Francji miasta są beneficjentami podatków płaconych przez właścicieli nieruchomości. Te pieniądze zasilają budżety miast, ale prawo do pobierania tego podatku zostało miastom przyznane przez parlament narodowy, który zachowuje w ten sposób suwerenność fiskalną.
Jeśli chodzi o budżet UE, sprawa wygląda identycznie. Parlamenty narodowe decydują w traktatach o sposobie finansowania tego budżetu. Całkiem zapomniano, że przez trzydzieści pierwszych lat funkcjonowania Wspólnoty, od roku 1951 do lat 90., praktycznie całość budżetu europejskiego była finansowana z podatków europejskich, oczywiście uchwalonych wcześniej przez parlamenty państw członkowskich, które – jak jeszcze raz powtarzam – zachowywały w ten sposób suwerenność fiskalną w Europie. Na budżet wspólnoty składał się podatek od przemysłu stalowego i kopalń węgla, a także część dochodów z ceł pobieranych przez państwa Wspólnoty. Wszyscy akceptowali ten system i nikt nie mówił, że odbiera on suwerenność fiskalną państwom członkowskim, ich parlamentom, i przenosi ją na instytucje wspólnotowe. Nawet najbardziej eurosceptyczna pani Thatcher zgadzała się na to, że praktycznie cały budżet Wspólnoty jest finansowany ze źródeł własnych, czyli z podatków europejskich. Później zniesiono jednak podatek od przemysłu stalowego i wydobywczego, także cła przestały być źródłem finansowania wspólnego budżetu, ponieważ wraz z otwarciem globalnych rynków zostały znacznie obniżone. To wszystko zastąpiono składkami z budżetów państw członkowskich.
Ale wady tego rozwiązania stały się widoczne dopiero w czasie kryzysu, kiedy pojawiły się dążenia renacjonalizacyjne wynikające z kłopotów z bilansowaniem budżetów państw narodowych.
Dzisiaj 90 procent budżetu Unii jest finansowane ze składek państw członkowskich. To stwarza problem polityczny, także jeśli chodzi o zgodę poszczególnych rządów na „źródła własne” finansowania UE.
Potrzeby budżetowe państw członkowskich są dziś takie, że żaden z ministrów finansów nie chce akceptować nowego podatku pobieranego w jego kraju, z którego pieniądze nie trafiałyby do jego budżetu.
System dochodów własnych budżetu europejskiego był projektowany w czasach, kiedy wszystkie budżety państw członkowskich były w miarę zrównoważone. Kreowanie nowego podatku, niewysokiego, którego beneficjentem byłaby Wspólnota czy Unia, nie kreowało zatem żadnego problemu politycznego. Dziś nawet Francja, Wielka Brytania, Włochy, te silne kiedyś budżetowo państwa będące filarami Unii, mają ogromne kłopoty. Jeśli powie się im: „Możemy pobierać podatek od transakcji finansowych, który przyniesie dziesiątki miliardów euro”, jest oczywiste, że ministrowie finansów z bardzo ciężkim sercem przyjmą sugestię, żeby te dodatkowe dochody nie finansowały ich własnej polityki, ale politykę instytucji wspólnotowych.
Zatem jak ich chcecie przekonać?
Mamy właściwie jeden argument: źródła własne przełożą się na szybkie obniżenie składek budżetów państw członkowskich. Jeśli roczny wkład Francji do budżetu UE to ok. 20 miliardów euro, a podatek od transakcji finansowych przyniesie z Francji ok. 5 miliardów euro, proponujemy obniżenie o te 5 miliardów francuskiej kontrybucji do unijnego budżetu.
Co zyska na tym rozwiązaniu Unia? Środki ze źródeł własnych okażą się wyższe niż ich ostrożne oszacowanie? A może jednak chodzi o premię polityczną w postaci bardziej niezależnego dysponowania tymi środkami przez instytucje wspólnotowe?
W pierwszym okresie to istotnie nie zwiększy ogólnego budżetu UE, ale jeśli doszlibyśmy w pewnym momencie do całkowitego zastąpienia kontrybucji narodowych środkami własnymi, podatkami trafiającymi bezpośrednio do budżetu Unii, i jeśli te dochody będą spontanicznie ewoluować wraz ze wzrostem gospodarczym Europy, wzrostem wolumenu obrotów, w tym także transakcji finansowych, mamy wówczas fundament pod trwałe i elastyczne finansowanie budżetu europejskiego. W dodatku akceptowane przez rządy narodowe, które nie będą płacić politycznej ceny powtarzających się cyklicznie „sporów o wysokość europejskiego budżetu”.
To jednak zwiększy niezależność instytucji wspólnotowych od dyktatu rządów.
Ministrowie finansów państw członkowskich nadal będą akceptować formę i wysokość podatku finansującego budżet UE na zasadzie większości kwalifikowanej. Zachowają zatem efektywny nadzór nad kształtowaniem się budżetu UE. A nad jego realizacją będzie czuwał Parlament Europejski, który ma demokratyczną legitymizację. W dodatku rola parlamentu wzrośnie już od momentu wyboru przez tę instytucję nowego Przewodniczącego Komisji w 2014 roku. Zatem zmiana sposobu tworzenia budżetu UE to wspólny interes Wspólnoty i państw członkowskich, ponieważ największe niebezpieczeństwo, jakie dzisiaj grozi legitymizacji całej demokratycznej polityki w Europie, to budżet instytucji europejskich niewystarczający w stosunku do ambicji UE, czyli także do ambicji i oczekiwań obywateli UE.
To uderza w legitymizację Unii, jako instytucji rozbudowanej i bezsilnej, ale w czym to szkodzi silnym rządom narodowym?
Przywódcy państw narodowych wciąż składają przed swoimi obywatelami pewne zobowiązania, które nie są realizowane. Do pewnego momentu można zwalać bezsilność własną na instytucje UE, ale po pewnym czasie to przestanie wystarczać; to już nie wystarcza.
Skoro podejmuje się pewne zobowiązania polityczne „na konto UE”, to trzeba zapewnić UE zdolność do realizacji tych zobowiązań.
Dzisiejszy kontrast pomiędzy ambicjami UE i słabością źródeł jej finansowania może pozbawić wszelkiej wiarygodności zarówno Unię, jak też przywódców państw członkowskich. Wszyscy na przykład są zgodni, że w dłuższym horyzoncie czasowym o konkurencyjności gospodarek europejskich przesądzi jakość badań i innowacji, także poziom finansowania tej sfery. Mamy wspólny cel zapisany wielokrotnie w dokumentach unijnych: przeznaczenia co najmniej 3 procent PKB na badania i innowacje. Poza krajami skandynawskimi wszystkie inne kraje europejskie są poniżej tego progu, nieraz wyraźnie poniżej. Mamy bardzo ambitny europejski, wspólny program finansowania i prowadzenia badań, który mógłby zrównoważyć ten niedobór środków w budżetach krajowych. Pieniądze na ten cel w nowej perspektywie budżetowej jednak nie wzrosną, a w przyszłym roku będą niższe nawet o 13 procent. To oznacza przekreślenie zarówno wiarygodności instytucji unijnych, jak też polityk narodowych.
Mamy także najnowszą deklarację Rady – czyli reprezentanta rządów narodowych – że priorytetem polityki europejskiej jest pomoc w znalezieniu pracy milionom młodych ludzi wypchniętych z rynku przez kryzys. Tymczasem początkowo przeznaczono na ten cel 6 miliardów euro, a po negocjacjach ta suma wzrosła do 8 miliardów. To są sumy istotne, lecz niewystarczające. W dodatku to nie są żadne dodatkowe pieniądze, one zostały przesunięte albo z budżetu spójności, albo z budżetu społecznego UE, więc także z projektów służących aktywizacji zawodowej innych grup. Zatem albo rządy narodowe przeznaczą realne środki na badania, innowacje i ożywienie rynku pracy, albo wiarygodność Unii i ich samych w oczach obywateli znacznie ucierpi. Przed kamerami przywódcy rządów narodowych mówią: przywrócimy wzrost, damy pracę młodym, unowocześnimy gospodarkę europejską, zrobimy to za pośrednictwem instytucji unijnych. A na ostatnim etapie jest próba zrzucenia odpowiedzialności na instytucje wspólnotowe za to, że te obietnice nie zostały zrealizowane.
To bardzo krótkowzroczna polityka. Przez kilka lat ludzie w to wierzą; uderza to wyłącznie w wiarygodność instytucji wspólnotowych, ale później rozumieją ten mechanizm, co uderza także w narodowych przywódców. We Francji budżet państwa to połowa francuskiego PKB, podobnie jest w przypadku Polski. A budżet unijny to 1 procent PKB państw członkowskich. Tymczasem w momencie kryzysu władze państw dysponujące połową ich PKB próbują obciążyć odpowiedzialnością za nierealizowanie własnych obietnic instytucje, które dysponują jednym procentem PKB. To krótkowzroczne z punktu widzenia zarówno przetrwania Unii, jak też przetrwania demokratycznego ładu politycznego w krajach, które taką politykę prowadzą.
Czy dlatego przed kilkoma miesiącami powitał pan w europarlamencie prezydenta Francji Francois Hollande’a bardzo krytycznym wystąpieniem? Czy wynikało to z faktu, że on jest socjalistą, a pan politykiem prawicy, czy raczej z pana lojalności wobec instytucji europejskich? Euroceptycy – także w Polsce – nazwaliby to „lojalnością podzieloną pomiędzy UE i własne państwo”.
Jestem francuskim politykiem prawicowym. I jestem też Europejczykiem, politykiem europejskim. W ostatnich dniach byłem głównym negocjatorem i jednym ze współtwórców kompromisu budżetowego, który został wypracowany w wyniku czasami ostrych negocjacji pomiędzy Parlamentem Europejskim, który reprezentowałem, a Radą, w której reprezentowany był min. prezydent Hollande i francuski rząd. Nie miałem wrażenia, że starając się przekonać Radę do racji Parlamentu, „sprzeniewierzam się interesowi Francji”. W momencie, kiedy kompromis został zaakceptowany przez Radę, a więc także przez prezydenta Hollande’a, budżet europejski stał się sprawą wszystkich. Także kiedy przemawiałem do prezydenta Hollande’a w parlamencie, nie występowałem jako reprezentant francuskiej prawicowej opozycji. Mówiłem jako poseł Parlamentu Europejskiego. A to konkretne wystąpienie wygłosiłem jako reprezentant Europejskiej Partii Ludowej.
Istotnie, zostało ono odczytane jako bardzo krytyczne pod adresem Hollande’a, ale w gruncie rzeczy zadałem prezydentowi dwa pytania. Pierwsze o politykę europejską, jaką zamierza prowadzić. Francja jest jednym z twórców Unii, polityka francuska i stosunki francusko-niemieckie mają ogromny wpływ na politykę całej Unii. Polska też ma teraz na nią wpływ, co było szczególnie widoczne przed dwoma laty, w czasie waszej prezydencji. W lutym, kiedy wygłaszałem moje przemówienie, Hollande był prezydentem Francji już od pół roku, a jeszcze nie przedstawił wyraźnego kierunku swojej polityki europejskiej. Nie powiedział też, jak będzie współpracował z europejskimi partnerami Francji, takimi jak Niemcy czy Polska. Zdecydowana proeuropejska orientacja cechowała francuską politykę bez względu na to, czy prowadzili ją prezydenci wywodzący się z lewicy czy z prawicy. Ja sam byłem ministrem zarówno podczas prezydentury Mitterranda, jak też Chiraca, i mogę powiedzieć, że w sprawach europejskich istnieje w polityce francuskiej ogromna doza kontynuacji. Stąd wzięło się moje pierwsze pytanie do prezydenta Hollande’a, który zresztą od tamtego czasu potwierdził proeuropejskie zaangażowania Francji. Ale zadałem też prezydentowi pytanie drugie, które również stawiała sobie i stawia cała Europa. Na to pytanie Hollande niestety nie udzielił jasnej i praktycznej odpowiedzi do tej pory. Brzmiało ono: „Jaka będzie pańska polityka w kontekście zobowiązań, jakie Francja podjęła w stosunku do Unii Europejskiej i naszych partnerów, jeśli chodzi o przywrócenie ładu naszych finansów publicznych”.
Francja jest państwem źle zarządzanym, i to źle zarządzanym od co najmniej piętnastu lat – jak pan widzi, moje uwagi nie mają charakteru partyjnego. Francja ma ogromny deficyt, ogromne zadłużenie. Nic z tym niestety nie robi. Zarówno za Sarkozy’ego, jak też za Hollande’a mamy raczej podwójny dyskurs prezydenta i rządu: w Brukseli obietnice przywrócenia dyscypliny budżetowej, wobec francuskiej opinii publicznej obietnice pozostawienia wszystkiego po staremu i skargi na Brukselę „przez którą wszystkie te nasze kłopoty”.
Jeśli jedynym dużym krajem naprawdę poważnym, na którym spoczywa dziś cały kredyt zaufania do strefy euro, a nawet do całej konstrukcji europejskiej, są Niemcy, zaczyna to być sytuacja bardzo niepokojąca z punktu widzenia ekonomicznego, monetarnego, ale także z punktu widzenia politycznego.
To rodzi dysproporcję wpływów na całym kontynencie.
Jaki zatem jest dzisiaj stosunek sił pomiędzy instytucjami unijnymi a tym „jedynym poważnym państwem” w Europie, czyli Niemcami? Wciąż żyjemy w micie ostatniego silnego polityka na czele instytucji wspólnotowych, czyli Jacques’a Delorsa. Czy byli po nim w UE ludzie o porównywalnej woli politycznej, śmiałości projektu, ambicjach? Ma się wrażenie, że zarówno państwa członkowskie, jak też same instytucje europejskie świadomie preferują dziś słabych liderów.
Nie ulega wątpliwości, że Delors pozostaje ostatnim skutecznym i silnym przewodniczącym Komisji. To wynikało z jego kwalifikacji osobistych, z siły jego proeuropejskiego zaangażowania, ale także z wyjątkowo sprzyjającego kontekstu historycznego. To był moment, kiedy padał mur berliński, a Unia stawała się naturalną ramą reunifikacji całego kontynentu. Gdy wokół stołu zbierało się wówczas dwunastu przywódców – bo na początku tamtej epoki to była jeszcze Europa dwunastki – jedenastu spośród nich chciało pracować nad tym, by Europa stawała się silniejsza. A dwunastym przywódcą była pani Thatcher. Dziś wokół stołu spotyka się 28 pań Thatcher. Kiedy dziś szefowie państw członkowskich udają się do Brukseli, nie jadą tam z przekonaniem, że trzeba posuwać naprzód integrację europejską, żeby taka silniejsza i bardziej zjednoczona Europa była także lepszym narzędziem realizacji gospodarczych i politycznych interesów poszczególnych krajów.
Ich celem jest obrona wyłącznie własnego interesu, najlepiej jeszcze poprzez buńczuczne deklaracje adresowane do własnej opinii publicznej.
Europą żaden z nich się nie zajmuje. Także po Jacques’u Delors byli ludzie z wieloma zaletami, tyle że oni w tej nowej sytuacji nie mogli zrobić zbyt wiele. Na przykład Jacques Santer był wielkim Europejczykiem, ale padł ofiarą malwersacji swoich komisarzy. Doszedł do wniosku, że w tej sytuacji nie może dłużej pełnić swojej funkcji i podał się do dymisji. Mieliśmy też dwie postacie, które w innych okresach były niezłymi premierami swoich krajów. Prodi, który odegrał ważną rolę przy wchodzeniu Włoch do strefy euro, ale w tej nowej, trudniejszej sytuacji UE okazał się dość przeciętnym przewodniczącym Komisji. I Barroso, wcześniej młody i bardzo dynamiczny premier Portugalii, który jako przewodniczący Komisji nie potrafił powstrzymać procesu osłabiania Komisji i innych instytucji wspólnotowych.
Tak więc to nie jakość ludzi jest problemem, ale status, kompozycja Komisji, kontekst polityczny. Jeden komisarz na jeden kraj – to buduje kontekst, w którym Komisja nie może być ciałem podmiotowym, reprezentującym interes całości wobec państw członkowskich. To struktura absurdalna, zupełnie sprzeczna z duchem instytucji wspólnotowych. Jeśli każdy kraj „przepycha” jednego komisarza, wiadomo, że taki urzędnik będzie zobowiązany do obrony interesów swego kraju. Obawiam się, że w tej sytuacji nawet Delors nie mógłby dziś zrobić wiele więcej, niż może zrobić Barroso.
Czyli bardzo niewiele, jeśli chodzi o odpieranie lobbingu najsilniejszych państw członkowskich.
Ale Unia wyciągnęła z tego wnioski.
Traktat lizboński sprawi, że za rok następca Barroso będzie wybrany przez obywateli Europy.
Inny będzie też mechanizm powoływania całego składu Komisji. Przewodniczący i komisarze nie będą już funkcjonariuszami mianowanymi przez panią Merkel, pana Hollande’a, pana Camerona… Przewodniczący będzie naprawdę odpowiednikiem premiera wybranego przez obywateli, tak jak premier Polski. I podobnie jak w każdej demokracji parlamentarnej, poszczególne partie przedstawią w kampanii wyborczej swoich kandydatów na to stanowisko, zaprezentują politycznych liderów.
Od początku naszej rozmowy pytał pan o możliwość zwiększenia siły instytucji europejskich. Wraz ze źródłami własnymi budżetu ta zmiana logiki powoływania przewodniczącego Komisji takie wzmocnienie instytucji wspólnotowych zapewni. W połowie przyszłego roku będziemy mieli na czele Komisji pana lub panią o silnej legitymizacji w postaci głosów milionów Europejczyków.
Alain Lamassoure, ur. 1944, polityk francuski i europejski. Minister ds. europejskich w rządzie Edouarda Balladoura, minister ds. budżetu w rządzie Alaina Juppé. Poseł Parlamentu Europejskiego przez cztery kadencje. Członek prezydium Europejskiej Partii Ludowej. Kieruje Komisją ds. Budżetu PE.