Unia Europejska

Za winnych tragedii uznani zostaną zmarli

Podczas eksplozji na terenie czeskiej rafinerii Unipetrol w Kralupach nad Wełtawą w marcu tego roku zginęło sześć osób. Dlaczego robotnicy używali niebezpiecznych urządzeń elektrycznych w miejscu kumulacji gazów wybuchowych? Dlaczego kontynuowali pracę, mimo że detektor gazu sygnalizował niebezpieczeństwo? Czy robotnicy byli wystarczająco dobrze wyszkoleni do pracy w środowisku o zwiększonym ryzyku? Czy w ogóle mieli ważne umowy o pracę? Sprawdził to reporter A2larm.cz Václav Drozd.

Koło dziewiątej rano zaczęło piszczeć urządzenie mierzące stężenie gazu w powietrzu.  Przez jakąś godzinę ostrzegało przed niebezpieczeństwem, po czym nastąpił wybuch, który zabił sześć osób, a dwóch innych pracowników poważnie zranił.

Na zbiorniku paliwa w terminalu dystrybucyjnym rafinerii Unipetrol było wtedy dwunastu robotników z czterech różnych firm. Na rusztowaniu przy jednym ze zbiorników przy demontażu pracowało pięciu robotników z Rumunii, których nadzorował dwudziestosześcioletni przełożony – Czech Ondřej M.

Jeden z bardziej doświadczonych Rumunów kilkukrotnie zwracał przełożonemu uwagę na sygnał analizatora. Mimo to kierownik chciał, żeby robotnicy dalej demontowali zawory bezpieczeństwa. Mieli szybko dokończyć pracę. Niedługo potem Ondřej M sam zginął w wybuchu.

Polskie wizy, ukraińscy pracownicy i czeski Rohlik

Według świadków wypadku eksplozję spowodowało urządzenie aeroterm, używane do suszenia i utwardzania powłoki wierzchniej zbiorników. W wyniku podłączenia go do prądu mogła powstać iskra, przez którą nagromadzone opary mogły ulec samozapłonowi. Dyrektor Instytutu Badawczego Ochrony Pracy (Výzkumný ústav bezpečnosti práce) Stanislav Malý powiedział czeskiemu portalowi „MF DNES”, że na miejscu znaleziono spawarkę i szlifierkę. Prawdopodobne jest, że eksplozja została spowodowana użyciem jednego z tych urządzeń w obecności wydobywającego się gazu.

„Getta? My tylko chronimy większość przed mniejszością” [reportaż]

Przyczynę katastrofy ustali dopiero dochodzenie. Z wypadkiem wiąże się jednak cały szereg wątpliwości: czy robotnikom Unipetrolu pozwolono pracować za pomocą urządzeń elektrycznych w miejscu, gdzie groziła kumulacja gazów wybuchowych? Dlaczego kontynuowali pracę, mimo że analizator sygnalizował niebezpieczeństwo? Czy robotnicy byli wystarczająco dobrze wyszkoleni do pracy w środowisku o zwiększonym ryzyku? Czy w ogóle mieli ważne umowy o pracę? Jednego z sześciu zabitych nie udało się policji zidentyfikować nawet dwa miesiące po wybuchu.

Uhlova: Wykorzystywali mnie ludzie, których lubiłam

„Nie widziałam, jak dorastał mój syn”

Pytania prowokuje również fakt, że w pracy uczestniczyli pracownicy powiązani z Unipetrolem długim łańcuchem firm podwykonawczych. Unipetrol wynajął do prac konserwacyjnych firmę Bilfinger Euromont, która działa w tym sektorze od połowy lat 90. i należy do największych dostawców prac inżynierskich w przemyśle petrochemicznym. Firma była odpowiedzialna za prace przeprowadzane na zbiorniku i miała na miejscu pracownika – Ondřeja M. Jednak spółka Bilfinger Euromont wynajęła do tego zadania także firmę Envir-invest z Ujścia nad Łabą, która zatrudnia przede wszystkim obcokrajowców z Rumunii, Ukrainy czy Mołdawii.

rafineria-Kralupy
Rafineria Unipetrol w Kralupach. Fot. Petr Zewlak Vrabec

Unipetrol, afera w Polsce i Andrej Babiš

Unipetrol RPA to kluczowe przedsiębiorstwo petrochemiczne, którego prywatyzacja do dziś wzbudza wątpliwości – zwłaszcza jeśli chodzi o powiązania dwóch zasadniczych postaci czeskiej polityki, premiera Andreja Babiša i prezydenta Miloša Zemana.

Kolejne pięć lat z Zemanem. Cholera. Co poszło nie tak?

Władca Czechii. Poznajcie Andreja Babiša

W grudniu 2001 r. rząd dzisiejszego prezydenta, a ówczesnego premiera Zemana zdecydował o sprzedaży większości udziałów Unipetrolu firmie Agrofert należącej do… dzisiejszego premiera Andreja Babiša mimo, że konkurencyjna brytyjska firma Rotch Energy oferowała 2,5 mld CZK więcej. Po tym niespodziewanym kroku wartość rynkowa Unipetrolu zaczęła dramatycznie spadać i szerzyły się obawy, skąd Andrej Babiš weźmie potrzebnych 11,7 mld CZK. Ostatecznie dzisiejszy premier rzeczywiście nie zapłacił państwu, a z prywatyzacji firmy zrezygnował, rzekomo z powodu zbyt wysokiej ceny.

Podczas drugiej próby prywatyzacji przedsiębiorstwa rząd Stanislava Grossa (ČSSD – Czeska Partia Socjaldemokratyczna) ponownie współpracował z Andrejem Babišem. Umówił się on z polską spółką państwową PKN Orlen na sprzedaż Unipetrolu za korzystną cenę pod warunkiem, że będzie mógł kupić potem udziały w przedsiębiorstwie. Rząd wyeliminował z przetargu konkurentów PKN Orlen, którzy według tygodnika „Respekt” oferowali o 4 mld CZK więcej. Mówi się też o potężnej korupcji podczas prywatyzacji, a do dawania ogromnych łapówek miało dochodzić po obu stronach granicy.

W Polsce sprawę badał Trybunał Konstytucyjny. W Czechach podejrzana prywatyzacja Unipetrolu i rola Andreja Babiša nie zostały wystarczająco wyjaśnione.

Nieznani zmarli obcokrajowcy

Przenosimy się do 2018 roku i wracamy do tragedii w rafinerii w Kralupach. Dla podwykonawców prac remontowych z firmy Envir-invest już od ponad dziesięciu lat pracował Ion Pandele (47 lat), który pochodził z Tinosu w rumuńskim okręgu Prahova i był najbardziej doświadczony z całej grupy robotników. Jego kolega Constantin Brânzaru (55 lat) pracował w Czechach od 2011 roku. Według rumuńskiego dziennika „Adevarul” pracował, żeby zarobić na dokończenie budowy domu dla swojego syna i za rok planował wrócić do Rumunii. Jego żona mówi, że pracował w niebezpiecznych warunkach i nie miał umowy o pracę.

– Nie powinni byli tam być. Mieli umowę tylko na dwa lata, potem już nie, ale nie wiedzieli o tym – powiedziała dziennikowi „Adevarul” żona nieżyjącego robotnika.

Pozostałe ofiary to Marian Iulian Mihăilescu (31 lat) z Ploieşti i Georgian Cătălin Ştefan (24) z miasta Titu. Tożsamości jednego z sześciu tragicznie zmarłych robotników nie udało się zidentyfikować nawet miesiąc po eksplozji. Lokalna policja czeka na wyniki analizy DNA, ale nawet ona nie musi doprowadzić do określenia tożsamości. Na miejscu wybuchu pracował co najmniej jeden człowiek bez umowy o pracę, a jego tożsamości najprawdopodobniej nie znała nawet firma, dla której pracował. Zarządca spółki Envir-invest Jan Hron odmówił komentarza na ten temat.

Firma Unipetrol RPA zapewnia, że ma pod kontrolą to, kto znajduje się na terenie rafinerii:

– Do tych prac rekrutujemy wyspecjalizowane firmy. Szkolenie przed wejściem na teren rafinerii jest takie samo dla naszych pracowników, jak i dla podwykonawców. Język szkolenia jest odpowiednio przystosowany. Bezpieczeństwo znajduje się dla nas na pierwszym miejscu, a zasady są takie same dla wszystkich – powiedział dyrektor ds. komunikacji koncernu Jiří Hájek po zakończeniu zgromadzenia upamiętniającego zmarłych robotników.

Smutne montownie Europy Środkowej w epoce egoizmu

Akcję protestacyjną przed wejściem do rafinerii zorganizowała niezależna inicjatywa „Praca nie może zabijać” (Práce nesmí zabíjet), która powstała w reakcji na katastrofę. Jest to grupa aktywistów i działaczek związkowych, domagających się starannego zbadania sprawy i wyciągnięcie sprawiedliwych konsekwencji.

Słowa Jiříego Hájka potwierdza przewodniczący podstawowej organizacji związkowej Unipetrolu Martin Machačný:

– Wszyscy zatrudnieni wchodząc na teren rafinerii muszą mieć kartę, która potwierdza, że przeszli szkolenie BHP. Bez niej nikt nie może się tam dostać ani dotknąć nawet jednej śrubki – twierdzi, po czym dodaje: – Jeśli nie można przeprowadzić szkolenia w języku ojczystym, musi być na nim obecna osoba, która tłumaczy. Filmiki BHP są nagrane po czesku, angielsku, niemiecku i polsku.

Związkowiec Martin Machačný. Foto: Václav Drozd
Związkowiec Martin Machačný. Foto: Václav Drozd

Improwizacja zamiast szkolenia

Inne doświadczenia ze szkoleniem BHP przed pracą w rafinerii opisał rumuński robotnik Nicolae, który od dwóch lat pracuje w firmie Envir-invest. Ze zmarłymi kolegami pracował przez dwa dni podczas montażu instalacji rurowej niedaleko miejsca wybuchu, a z niektórymi z nich znał się prywatnie od lat.

– Szkolenie było stosunkowo długie, mniej więcej dwie-trzy godziny. Było całe po czesku, więc starałem się podejść do kogoś, kto lepiej rozumiał, żeby coś załapać. Coś można zrozumieć z rysunków, coś innego wytłumaczy ktoś, kto lepiej zna język. Niestety, to taka improwizacja – wyjaśnia Nicolae podczas naszego spotkania w restauracji w Moście. Według niego szkolenie było raczej formalnością, ponieważ nawet potwierdzenie, które podpisywali robotnicy, było tylko po czesku. – To bez sensu, papiery są prawie zawsze po czesku. W trakcie swojej kariery w Czechach tylko raz byłem w firmie, która zaoferowała nam szkolenie i materiały po angielsku – twierdzi Nicolae.

Nicolae wspomniał też, że po wypadku dyrektor firmy Euromont zwołał pracowników spółki podwykonawczej Envir-invest i oznajmił, że nie mają rozmawiać o wydarzeniu z dziennikarzami. Mimo to Nicolae zdecydował się z nami porozmawiać, jednak prosi, bym zmienił mu imię w tym tekście. Redakcja zna jego prawdziwą tożsamość.

Nicolae ma umowę na czas nieokreślony, ale mówi, że dla firmy pracują też ludzie na umowach krótkoterminowych albo zupełnie na czarno. Na montażach dla firmy Euromont robotnicy pracują według niego często pod presją, stawia się im przesadne wymagania. Na pytanie, czy mogło to być jedną z przyczyn eksplozji, odpowiada:

– To proste, stoją za tym interesy finansowe. Trzeba było dokończyć pracę w danym terminie, chcieli dużo pracy i bardzo szybko.

Nicolae podkreśla, że błąd nie znajduje się tylko po stronie czeskich szefów, którzy mają nierealistyczne wymagania, lecz również po stronie jego rodaków i współpracowników, którzy nie protestują.

– Bali się, że stracą pracę, a mają rodziny, na które muszą zarabiać. Nie powiedzą szefowi, że nie będą pracować w nieodpowiednich warunkach – zamyśla się i dodaje, że sam nie boi się odezwać. – W niektóre dni pracujemy ponad dwanaście godzin. Zwłaszcza przy ostatnim zleceniu dla firmy Mero byliśmy pod dużą presją. Ale szefowie nie straszą zwolnieniem, tylko delikatnie sugerują, że trzeba więcej pracować – opisuje swoje doświadczenia z pracy dla spółki państwowej zajmującej się rurociągami naftowymi i zbiornikami na ropę i paliwo.

Fot. Vaclav Drozd
Fot. Vaclav Drozd

Nieludzkie terminy

Nicolae potwierdza, że do Czech przyjeżdżają najczęściej niewykwalifikowani pracownicy z rumuńskich wsi. Są przyzwyczajeni do ciężkiej pracy, nie znają swoich praw i nie bronią własnych interesów, jeśli są sprzeczne z wolą pracodawcy.

– Niestety szereg z nich jest nawet niepiśmiennych i nie da im się wytłumaczyć, że niedobrze jest pracować za dużo czy zgadzać się na złe warunki. Kiedy powie się im, że mają tłuc pięćdziesięciokilogramowym młotem, będą to robić. Są chętni w ciągu dwóch godzin wykonać pracę, która normalnie trwałaby cały dzień – mówi Nicolae o Rumunach pracujących na czeskich budowach.

Firma Envir-invest wysyła obcokrajowców do pracy w warunkach zwiększonego ryzyka, gdzie występują materiały łatwopalne. Pracownicy znajdują się często pod presją nieludzkich terminów i sami przyjmują nadgodziny, żeby osiągnąć wyższe zarobki. Jeśli nie przestrzegają zasad bezpieczeństwa albo z powodu bariery językowej nie rozumieją ich, ryzyko wypadku wyraźnie wzrasta.

– Do rafinerii trafiają też niepiśmienni pracownicy, ale w miejscu pracy musi być zawsze ktoś odpowiedzialny za to, żeby ich nadzorować. W Kralupach był to niedoświadczony pracownik Euromontu, wykwalifikowany tylko na papierze, ale wśród kolegów panowały wątpliwości co do jego kwalifikacji – mówi Nicolae i zastanawia się, dlaczego Ondřej M. pozwolił podwładnym pracować, mimo że analizator piszczał.

Według niego odpowiedzialność ponosi przede wszystkim firma Unipetrol, która pozwoliła na pracę w miejscu, gdzie znajdowały się gazy wybuchowe.

– Na każde zadanie musi wydać odpowiednie pozwolenie zarządca, w tym przypadku Unipetrol. Potem wyznaczona osoba z firmy nadzoruje, czy postępuje się według planu i czy spełnia się normy – dodaje Nicolae.

Jednak według działacza związkowego Martina Machačnego w zbiorniku nie mogło być resztek gazu, ponieważ przez osiem lat był on wyłączony, a przez jakiś rok otwarty.

– Dopiero śledztwo pokaże, co eksplodowało, ja nie mogę tego stwierdzić. Prace na tym zbiorniku trwały już od dłuższego czasu, był piaskowany, robiło się powłokę i przygotowywało się go do uruchomienia – wyjaśnia związkowiec.

Z powodu trwającego śledztwa nie chce podawać żadnych szczegółów, ale potwierdza, że robotnicy na pewno mieli przy sobie detektor gazu.

– Podczas szkolenia jako jeden z powodów, dla których trzeba natychmiast skończyć pracę i odejść, podaje się właśnie piszczenie detektora gazu. Masz odejść nawet, kiedy  jakiś przełożony mówi ci, że masz pracować dalej – mówi Machačný.

unipetrol-speaker_hajek
Jiří Hájek, dyrektor ds. komunikacji spółki Unipetrol. Foto: Petr Zewlak Vrabec

Niepewność wzrasta

W związku z eksplozją w rafinerii w mediach mówiło się przede wszystkim o możliwym zagrożeniu dla miasta Kralupy nad Wełtawą, jednak miejsce tragedii znajduje się tylko kilkaset metrów od domów mieszkalnych sąsiedniego miasta Veltrusy.

Teren dystrybucyjny widać z Veltrus, a miejscowi wyraźnie słyszeli wybuch i bali się rozprzestrzenienia pożaru czy przedostania się chemikaliów do atmosfery. W tym czasie w oddalonej o jakiś kilometr szkole podstawowej znajdowało się około pięćset dzieci.

W pierwszych minutach po wybuchu mieszkańcy Veltrus nie dostali żadnych oficjalnych informacji, ale na szczęście wkrótce okazało się, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.

– Pierwsze informacje miałem z mediów, a Unipetrol zawiadomił mnie dopiero jakieś trzy godziny po wydarzeniu, bardzo późno. Wystarczyłaby informacja na kilka minut po wybuchu, na przykład, że nie musimy ewakuować szkoły – mówi w swojej kancelarii burmistrz Veltrus Filip Volák.

„Możesz zdechnąć, najważniejsze żebyś przyszła dziś do pracy”

Dyrektor ds. komunikacji Unipetrolu Jiří Hájek nie widzi problemu w informowaniu burmistrzów: – To kwestia techniczna. Przesłana mailem informacja była nazwana oświadczeniem prasowym, dostali ją zarówno przedstawiciele mediów, jak i gmin czy niektórych organizacji. Informacje mogliśmy udostępnić dopiero w momencie, kiedy zostały potwierdzone przez jednostki interweniujące – wytłumaczył Hájek w odpowiedzi na skargę burmistrza.

Na pytanie, czy obecność rafinerii postrzega jako zagrożenie dla mieszkańców miasta, burmistrz odpowiada niepewnie.

– Mam wrażenie, że inwestycje w infrastrukturę są niewystarczające, przy czym w ubiegłych latach Unipetrol wykazał spory zysk. Wypadek w rafinerii jest dla mnie potwierdzeniem, że firmie brakuje wiarygodności. Nie mówię już o wspieraniu ekologii czy edukacji w gminie, które jest raczej symboliczne, rzędu dziesiątek tysięcy koron (kilku tysięcy złotych, przyp. tłum.) – mówi burmistrz Volák i dodaje: – ale bliskie sąsiedztwo produkcji chemicznej negatywnie wpływa na życie codzienne w Veltrusach, na ulicach często unosi się nieprzyjemny smród chemikaliów, w nocy słychać hałas spalania gazów, które powstają podczas produkcji.

Dla maszyn, nie dla ludzi

Oprócz niskich wkładów do budżetu miasta burmistrzowi przeszkadza też to, że ówczesna Česká rafinérská (która na początku 2017 r. połączyła się z firmą Unipetrol RPA, a dzisiaj już nie istnieje) zlikwidowała stację monitoringową, mierzącą stężenie szkodliwych substancji emitowanych przez zakład.

– Nikt nie zajmuje się zbiorczymi skutkami wszystkich źródeł zanieczyszczenia – mówi burmistrz i dodaje, że negocjuje z firmą ponowne wprowadzenie pomiarów.

Życzyłby sobie, żeby firma inwestowała więcej w technologie, bezpieczeństwo i zarządzanie kryzysowe, aby zwiększyć jakość życia mieszkańców miasta i zapobiec kolejnym wypadkom.

– Korzyści ekonomiczne, które dzięki firmie ma nasz region, zamieniłbym za to, żeby było tu bezpiecznie i żeby choć trochę poprawić stan środowiska naturalnego. Tymczasem, również po ostatnim wypadku, mam wrażenie, że niepewność raczej wzrasta – podsumowuje burmistrz Filip Volák.

Burmistrz Veltrus Filip Volák. Foto: Petr Zewlak Vrabec
Burmistrz Veltrus Filip Volák. Foto: Petr Zewlak Vrabec

Zysk rośnie, ale oszczędza się dalej

W rafinerii w Kralupach nad Wełtawą pracuje około trzystu stałych pracowników firmy Unipetrol, przede wszystkim operatorów produkcji lub pracowników laboratoriów. Według szefa organizacji związkowej działającej w firmie Martina Machačnego w ciągu ostatnich lat na skutek zmiany pokoleń brakuje pracowników, dlatego ci zatrudnieni kompensują to nadgodzinami.

W rezultacie mniej osób wykonuje więcej pracy. Do wszystkich prac związanych z konserwacją spółka zatrudnia podwykonawców. Koncern przyniósł swojemu polskiemu właścicielowi PKN Orlen 8,7 mld CZK (niecałe 1,5 mln zł – przyp. tłum.). Przychody i całościowa produkcja firmy co roku rosną.

Tuż po tragedii w firma zawiesiła prace i prowadziła kontrolę wewnętrzną, a podwykonawcy prowadzili generalny przegląd i prace konserwacyjne całego wyposażenia. Brało w nich udział około 1500 pracowników personelu zewnętrznego.

Przy pracy na zbiorniku zwłaszcza widać było nagromadzenia firm podwykonawczych. Firma Bilfinger Euromont, która miała przeprowadzić renowację, prawdopodobnie z powodu niewystarczającej liczby własnych pracowników oraz z powodu redukcji kosztów wynajęła firmę Envir-Invest. Na końcu tego łańcucha znajduje się anonimowy, zmarły rumuński robotnik.

„Celem jest oczyszczenie miasta z bezdomnych”

Łańcuch nieprzejrzystych relacji handlowych i stosunków pracy między podmiotem zamawiającym a wykonawcą zamówienia umożliwia firmom nie tylko obniżenie kosztów płac i wykorzystywanie podległej pozycji obcokrajowców, lecz również pomaga im uniknąć odpowiedzialności w przypadku problemów. Firma, która zatrudnia zagranicznych pracowników przez pośredników, chce być zwolniona z odpowiedzialności za warunki pracy i wynagrodzenia.

Jak inspekcja pracy poradzi sobie ze skomplikowanymi związkami podwykonawstwa i kto zostanie pociągnięty do odpowiedzialności za katastrofę? Zobaczymy.

Unipetrol odrzuca możliwość, że właśnie nieprzejrzysta struktura związków podwykonawstwa była jedną z przyczyn wypadku w rafinerii.

– Starannie wybieramy spółki dostawcze w przetargach, podczas których kładziemy nacisk nie tylko na ich wiedzę fachową, lecz również na wykazanie kwalifikacji i wszystkich niezbędnych uprawnień – powiedział Alarmowi rzecznik firmy Pavel Kaidl.

Obstaje przy tym, że wysokie standardy bezpieczeństwa pracy i ruchu na terenie zakładu są opracowane tak, że obowiązują zarówno osoby zatrudnione przez firmę, jak i pracowników spółek podwykonawczych. Rzecznik wspomniał również o tym, że fundacja firmy Unipetrol udzieliła wsparcia finansowego rodzinom zmarłych robotników.

„Brudne pieluchy, strzykawki, gumowy penis. A wy musicie grzebać w tym syfie”

Obiecanki cacanki

– Mnóstwo moich rodaków zamieszcza oferty pracy w gazetach albo w internecie. Dużo obiecują: góry pieniędzy, piękne mieszkanie, ale w rzeczywistości wygląda to zupełnie inaczej. To rodacy, którzy wyzyskują innych Rumunów, przede wszystkim tych z biedniejszych rejonów kraju, którzy często nie są zbyt wykształceni – mówi Nicolae, opisując własne doświadczenia z poszukiwaniem pracy w Czechach. Wszystkim swoim rodakom radzi, żeby dokładnie weryfikowali pośredników pracy.

Jego słowa potwierdza pracownik socjalny Diakonii Ewangelickiego Kościoła Czeskobraterskiego Vít Prudil, który ma doświadczenia z pracowniczym wyzyskiwaniem obcokrajowców. – Najczęściej spotykamy się z przypadkami niezapłaconej pensji czy brakiem ubezpieczenia zdrowotnego albo chorobowego – twierdzi Prudil.

Nicolae nie chce już długo zostać w obecnym miejscu pracy, ale na razie nie wie, co dalej. Śmierć kolegów wstrząsnęła nim.

– Pewnie, że byłem zszokowany i zastanawiałem się, czy nie rzucić tego w diabły i nie odejść. Ale w końcu pomyślałem, że umrzeć można gdziekolwiek – mówi pogodzony z tym, co się stało, a na końcu naszej rozmowy dodaje: – Chciałbym, żeby ujawniono prawdę. Ale zwykle na końcu to zmarli są uznani za winnych. Unipetrol to duża firma na europejskim poziomie i musi wyjść z tego z czystym kontem.

**
Reportaż ukazał się na stronie A2larm.cz. Z czeskiego przełożyła
Olga Słowik.

This article has been produced within the frame of the ACT4FreeMovement program, funded by the European Program for Integration and Migration (EPIM), a collaborative initiative of the Network of European Foundations, and run by European Alternatives, Krytyka Polityczna, the European Citizen Actions Service (ECAS), the Good Lobby and the EU Rights Clinic.

Piraci z Wyszehradu – ostatnia nadzieja antyestablishmentu

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij