Unia Europejska

Hausner: Ocalmy Europę przed bezradnością państw narodowych

Przewaga Niemiec na rynku UE stała się problemem dla wszystkich.

Cezary Michalski: Czy technokratyczna recepta „oskrobywania” państwa socjalnego wystarczy, aby uratować pewien ład społeczny, pewną specyfikę Europy, w sytuacji, gdy jest ona zmuszona konkurować na otwartym globalnym rynku? A może jest to tylko opóźnianie katastrofy?


Prof. Jerzy Hausner: W życiu społeczeństw i funkcjonowaniu państw zawsze istnieje napięcie pomiędzy nierównowagą potrzebną, żeby się rozwijać, a równowagą potrzebną, aby trwać. To, że globalizacja wywoła takie napięcie, było oczywiste. W obszarze, w którym pojawiła się możliwość przepływu na niespotykaną wcześniej skalę kapitału, towarów, usług, a częściowo także ludzi, jedyną władzą są „transnationals”, ponadnarodowe korporacje i instytucje finansowe. Innej władzy tam po prostu nie ma. Ktoś powie, że nie jest prawdą, iż kapitał nie ma ojczyzny. Owszem, niektóre składniki kapitału mają ojczyznę, ale generalnie „transnationals” ojczyzny nie mają, one się nie liczą z granicami, nie odczuwają żadnej lojalności wobec miejsca, w którym powstały, przemieszczają swój kapitał i swoje centra operacyjne w zależności od potrzeb. Dla nich granice wyznacza tylko ich interes.

Czy polityka, ze swoimi demokratycznymi, emancypacyjnymi, równościowymi ambicjami ograniczonymi do państwa narodowego, ma na to jakąś odpowiedź?

Obecna polityka jest nieadekwatna. Co by robiły dawniej państwa narodowe wobec globalizacji? Sięgałyby do protekcjonizmu. Ale dziś się już nie da, bo integracja na poziomie europejskim i otwarcie rynku na poziomie globalnym to coś rzeczywistego i nieodwracalnego. Tradycyjny protekcjonizm niczego już nie ochroni.

Francuzi jednak udają, że proponują protekcjonizm, a czasami nawet udają, że go realizują. Wiele sił politycznych udaje, że będą protekcjonistyczne, szczególnie kiedy walczą o władzę, a nie kiedy ją sprawują. Były też takie pomysły na Unię, że co prawda będzie to wspólny rynek, ale osłonięty miękkimi albo twardymi mechanizmami protekcjonistycznymi.

Tymczasem jednak nastąpiła liberalizacja handlu w skali światowej. I nowe podmioty, nie tylko globalne korporacje, ale także nowe ekspansywne państwa i gospodarki, starają się raczej włączać do liberalnego obszaru wymiany handlowej, niż akceptować bariery protekcjonistyczne postawione przez innych albo stawiać własne. Poza tym „transnationals”, które są tak silne i tak władne, mają instrumenty, żeby wpływać na zachowanie elit politycznych. One chcą mieć maksymalną wolność, swobodę działania w przestrzeni globalnej.

Z kolei państwo narodowe, które znamy, nie znika, tylko staje się bezradne. Problem w tym, że państwo narodowe zniknąć nie może; idea Stanów Zjednoczonych Europy jest ideą pustą. Społeczeństwa, które mają „amerykańską” konstrukcję ustrojową, wchodziły w interior nieznany lub opanowany przez inne rasy. To USA, Kanada, Australia, Nowa Zelandia; tam przepłynęła ludność, która nawet jeśli miała wcześniej swoją narodowość, dopiero na miejscu stawała się ponadnarodowa, tworzyła nowe państwo i nową tożsamość. Nie można tego przeprowadzić w Europie. My mamy coraz więcej państw narodowych, a nie coraz mniej.

Tyle że są to często państwa narodowe w najgorszym sensie tego słowa. Nie mają narzędzi faktycznej suwerenności, więc pozostaje im suwerennościowa ideologia, często skoncentrowana na wrogach, mniejszościach, kozłach ofiarnych, bo na niczym innym skoncentrowana już być nie może. A jeśli są jakieś nacjonalizmy mniej cyniczne, mniej udające suwerenność, jak np. Szkoci, to od razu sygnalizują, że nie będą uciekać – jak  mówią Szkoci – z „Cameronowskiej, thatcherowskiej Anglii” w „czystą suwerenność”, ale w ściślejszą integrację z inną wspólnotą: państw skandynawskich, UE.

Oni rozumieją, że internacjonalizacja też jest pewną formą obrony przed globalizacją, może być nawet pewną formą osłony ich etniczności. Powtórzę: problem, jaki mamy w tej nowej sytuacji, jest taki – najważniejszy podmiot reagowania na napięcia społeczne, czyli państwo narodowe, istnieje i nie znika. Ale jest bezradny.

Mamy więc narzędzie, które nie działa: polityczne cykle obietnic formułowanych przez „narodowe elity polityczne” i rozczarowania nimi są coraz krótsze. Czy alternatywą jest już tylko cynizm ukryty w radykalnym żargonie „suwerennościowym” lub „nacjonalistycznym”?

Skoro nie działa to, co dotychczas jakoś działało, to mamy do wyboru albo spróbować odwracać globalizację i wierzyć, że dzięki temu przywrócimy poprzednie środki działania, co jest naiwne lub faktycznie staje się źródłem politycznego cynizmu, albo wierzyć, że zbudujemy dla tych globalnych korporacji jakąś przeciwwagę polityczną, czyli jakiś rodzaj rządu światowego czy ponadnarodowego. Pytanie, czy to jest w ogóle możliwe i w jakim horyzoncie czasowym. Na razie „rząd światowy” jest mrzonką. G-20 jest fikcją, zamiast tego mamy świat G-Zero; najsilniejsze polityczne podmioty nie potrafią się efektywnie porozumieć, żeby regulować przestrzeń globalizacji.

Co zatem robić, żeby w tej dziurze nie zniknęło wszystko, co było nam bliskie: społeczeństwo, prawo, elementy państwa socjalnego, nawet polityka traktowana poważnie, a nie tylko cynicznie?

Trzecią odpowiedzią jest dostrzeżenie, że mamy do czynienia z sytuacją, w której już nigdy nie da się znaleźć jedynego punktu przyłożenia. Trzeba znaleźć kilka takich punktów, żeby odzyskać jakiś stopień sterowności, także na poziomie państwa narodowego. Cała dotychczasowa dyskusja o państwie narodowym i internacjonalizacji przebiegała wokół pojęcia suwerenności. Ta suwerenność była przesuwana obszarowo czy zakresowo na takiej oto zasadzie, że wszystko sprowadza się do kwestii hegemonii, dominacji. Problemy współczesnego świata sprowadzono do tego, że przy takich napięciach musi się na jakimś obszarze pojawić hegemon. Teraz takie próby są skazane na niepowodzenie, ponieważ świat jest coraz bardziej kompleksowy, a procesy wzrostu i upadku wszelkich hegemonów będą coraz szybsze.

Wygląda na to, że będą to raczej konwulsje niż procesy.

Zatem potrzebujemy innej koncepcji, w której zamiast o suwerenności czy hegemonii mówi się o podmiotowości w warunkach współzależności. Mamy do czynienia ze światem, którego kompleksowość jest większa niż kiedykolwiek. A kompleksowość to nie tylko złożoność. Kompleksowość oznacza, że stosunkowo wiele autonomicznych wobec siebie elementów może oddziaływać na daną sytuację, której w związku z tym nie da się osobno ogarnąć, już nie mówiąc o sterowaniu nią z jednego punktu, z jednej perspektywy. W latach 60. i 70. ubiegłego wieku mieliśmy socjalizm i kapitalizm, dwa przeciwstawne światy. Dzisiaj coraz częściej mówimy o różnych kapitalizmach.

Czy różnią się te „kapitalizmy”? Tylko procentową wartością udziału sektora publicznego w gospodarce, wysokością podatków albo stosunkiem deficytu budżetowego do PKB?

Niezależnie od tych różnic „ilościowych”, same modele społeczeństwa włoskiego, hiszpańskiego, niemieckiego są różne. One się różnią instytucjonalnie czy pod względem wyposażenia kulturowego. Mamy do czynienia z napięciami i naturalną rywalizacją pomiędzy nimi. Niektóre z nich okażą się efektywniejsze w jednej sprawie, a mniej efektywne w innej. Dzisiaj widzimy, że cały ten model śródziemnomorski, a nawet kontynentalny, przegrywa z nordyckim.

W konstrukcji euro założono niwelowanie różnic.

W istocie rzeczy cała konstrukcja Unii Europejskiej została zbudowana na założeniu postępującej konwergencji. Tymczasem mimo polityk wspólnotowych, mimo zasadniczych zbliżeń porządku prawnego, mimo transferów finansowych widać postępującą dywergencję. Nie tylko zróżnicowanie poziomów rozwoju, ale także kulturowe, systemowe, na co nakłada się odmienność demograficzna, migracyjna. Państwo narodowe okazuje się niezbędne, żeby zarządzać tymi różnicami.

A zarazem pozostaje absolutnie bezradne wobec globalizacji. Jak to połączyć?

Trzeba wymyślić dla niego inne sposoby postępowania. Kluczowa tu jest właśnie kategoria podmiotowości w warunkach współzależności. Musimy zastanowić się, co właściwie o niej stanowi. A odpowiedzią jest wielopoziomowe współzarządzanie. Nie ma jednej odpowiedzi z jednego miejsca i z jednej perspektywy i nie ma też jednej odpowiedzi na jakikolwiek złożony problem. Zawsze jest kilka, ale wygra ten, kto myśląc prospektywnie, podąży tą ścieżką, która otworzy nowe możliwości działania, a nie jest ślepym zaułkiem.

Co to oznacza w praktyce?

Weźmy za przykład europejską politykę spójności. Widać wyraźnie, że okazała się ona skuteczna w niektórych wymiarach, a nieskuteczna w innych. Jeśli zapytamy, czy polityka spójności pozwala skracać dystans rozwojowy między krajami wewnątrz Unii Europejskiej, to okazuje się, że tak, ale tylko do pewnego poziomu. Do pewnego momentu kraje, które korzystały z instrumentów polityki spójności, rzeczywiście rozwijały się szybciej, różnice malały. Ale jednocześnie tak bardzo uzależniały się od środków unijnych, że traciły własną bazę wytwórczą.

Dzisiaj jednym z najpoważniejszych problemów Unii Europejskiej jest nowy typ nierównowagi. Nie można rozwiązać problemu Hiszpanii, Portugalii czy Włoch, sądząc, że jak im się da ulgę finansową, to ich gospodarki odbiją. Gospodarki Portugalii, Włoch, Grecji, Hiszpanii, a w tym momencie już także Francji, straciły swoją konkurencyjność w stosunku do gospodarki niemieckiej, a nawet szerzej, w stosunku do gospodarek strefy północnoeuropejskiej. Mamy dziś do czynienia z dywergencją pod względem konkurencyjności. I jest to dywergencja tak poważna, że powoduje gigantyczne napięcia, w odpowiedzi na które nic już nie daje wyłącznie transfer środków, wyłącznie „janosikowe” pobierane od gospodarek strefy północnej. Trzeba te kraje doraźnie osłaniać przed bankructwem, ale przede wszystkim należy umożliwić im odbudowę konkurencyjności w sferze wytwórczej.

Zatem Niemcy dobrze wykorzystali potencjał rynku europejskiego. Ich gospodarka podniosła się dzięki temu po zjednoczeniu, ale zdławiła inne gospodarki europejskie.

Faktycznie, strefa euro jest wielkim sukcesem gospodarki niemieckiej.

Nawet jeśli nie w tym celu była zaprojektowana?

Oczywiście. Ale jeśli ktoś na przykład mówi, że strefa euro to projekt częściowo niedopełniony, to nie ma racji. Gdybyśmy go dopełnili w jednym punkcie, to problem wróciłby w innym. W ostateczności doszlibyśmy do wniosku, że jego dopełnieniem jest jedno państwo, a ponieważ powstanie jednego państwa jest niemożliwe, trzeba zrobić państwo federacyjne. Z założeniem, że gdybyśmy mieli państwo federacyjne, to landy niemieckie rozwijałyby się wolniej, a prowincje hiszpańskie szybciej.

Otóż takie założenie jest błędne. Landy niemieckie rozwijałyby się jeszcze szybciej, a regiony hiszpańskie być może popadłyby w jeszcze głębszy marazm. Redystrybucja w obrębie państwa federacyjnego też musiałaby być jeszcze silniejsza i byłaby jeszcze mniej skuteczna. Problem zatem w tym, że nie da się polegać wyłącznie na redystrybucji, gdy idzie o utratę konkurencyjności.

Co w takim razie należy zrobić, skoro nie wierzy Pan w powrót do prostego protekcjonizmu państw narodowych?

Odpowiedzią jest znowu podmiotowość w warunkach współzależności. Uczestnicy europejskiego projektu muszą się czuć odpowiedzialni za Europę, ale w taki sposób, że będą się zastanawiać nad zdolnością każdego z elementów-podmiotów tej układanki do bycia konkurencyjnym wewnątrz i przykładania się do konkurencyjności Europy na zewnątrz.

Cofnijmy się do Smitha, do Ricardo, do samej istoty gospodarki rynkowej. Co oni mówili? Nie poszukiwali idealnej mądrej władzy, która wszystko by zaprojektowała i potem narzuciła; poszukiwali mądrego ładu społecznego, który temu, co społecznie istniejące, daje szansę pokojowego rozwoju. Jak Ricardo tłumaczył, że słabsza ekonomicznie Portugalia może handlować z silniejszą ekonomicznie Anglią i nie musi się osłaniać protekcjonizmem? On mówił o przewagach komparatywnych. A co oznacza pojęcie przewagi komparatywnej? Nawet jeśli w każdej dziedzinie jestem gorszy, to w niektórych dziedzinach jestem „mniej gorszy” i na ich rozwoju muszę się skoncentrować, używając własnych zasobów, aby przewagi komparatywne zmienić w realne przewagi konkurencyjne. Każdy kraj musi zatem rozwinąć i wykorzystać przede wszystkim własne zasoby, co pozwoli mu w ogóle przetrwać w przestrzeni globalizacji, a nawet w przestrzeni integracji europejskiej, która, wbrew pozorom, nie jest przestrzenią łatwiejszą, ale nie można się z niej wyłączyć.

Co w takim razie nazwałby Pan polskimi przewagami konkurencyjnymi i zasobami własnymi? Kiedy nasz system bankowy jest nie tylko zdominowany przez podmioty międzynarodowe, ale nie jest też strukturalnie tak zrównoważony jak system bankowy niemiecki; kiedy nasze elity rządowe, samorządowe i biznesowe żyją w wyuczonej zależności od funduszy unijnych; kiedy mamy już bardzo zaawansowaną dezindustrializację, a te segmenty naszej bazy wytwórczej, które jeszcze istnieją, są kooperantami czy podproducentami najsilniejszych gospodarek strefy euro, czyli, mówiąc bez eufemizmów, gospodarki niemieckiej. Co prawda, daje im to chociaż jakąś szansę na przetrwanie w globalizacji, ale trudno tu mówić o podmiotowości, nawet w warunkach współzależności.

Te elementy diagnozy polskiej sytuacji, która w całości nie jest zresztą aż tak katastrofalna, rzeczywiście pokazują postępującą utratę podmiotowości. Jesteśmy na drodze do rozwoju zależnego. I to w momencie, kiedy konstrukcja europejska chwieje się właśnie dlatego, że zasada rozwoju zależnego nadmiernie zdławiła podmiotowość poszczególnych społeczeństw i gospodarek.

Pan wierzy w inną ścieżkę rozwoju Polski?

Nie chodzi o to, żeby państwo budowało przewagi konkurencyjne poprzez kreowanie firm czy całych gałęzi gospodarki. Podstawowa zasada musi być inna: pozwolić krajowym firmom rosnąć. Przy czym pojęcie „krajowa” nie jest pojęciem etnicznym, ale wynika z faktu, gdzie się płaci podatki, gdzie jest centrum zysku. Czy to wystarczy? Nie. Musimy iść krok dalej i powiedzieć – pomóżmy im rosnąć. To wymaga aktywnej polityki.

Ale jakiej polityki, skoro protekcjonistyczna ochrona rynku krajowego nie jest już możliwa, wsparcie z budżetu państwa obłożone ograniczeniami, budżet niezbyt zasobny, a zamówienia publiczne możliwe do zastosowania w bardzo ograniczonym zakresie?

Jeśli patrzę na regulacje z otoczenia biznesowego i widzę, że moje przepisy są bardziej kosztowne dla przedsiębiorców niż przepisy regulujące działanie firm konkurujących z moimi firmami, to staram się, aby były dostosowane do reguł europejskich, ale nie generowały wyższych kosztów. Kiedy widzę, że cena energii dla moich producentów jest wyższa niż dla firm z nimi konkurujących, to tradycyjne myślenie oparte na suwerenności pcha mnie w kierunku budowania krajowych czy wręcz państwowych koncernów energetycznych. Ale w ten sposób paradoksalnie tworzymy podmioty, które dostarczą na krajowy rynek energię o wyższej cenie. Zatem nastawiam się raczej na działania sprzyjające obniżeniu energochłonności gospodarki, wzmacniam pozycję konsumentów względem dostawców, a nie odwrotnie.

A jeśli wśród dostawców energii też są krajowe podmioty, którym powinniśmy „pozwalać rosnąć”?

To szukajmy mediacji, przede wszystkim rynkowej. Czasami jednak mediacja rynkowa nie prowadzi do ładu, tylko do dominacji jednego z podmiotów. Wtedy pojawia się przestrzeń do arbitrażu państwa, między innymi do regulacji. Ale dostępne są także inne metody mediacji interesów. Tyle że państwo nie powinno być podmiotem gospodarczym, który narzuca swoją wolę. Państwo ma być inteligentnym obserwatorem i uczestnikiem pewnego procesu, w którym jeżeli widzi, że warunki funkcjonowania krajowych przedsiębiorstw osłabiają ich konkurencyjność, to musi je wspomóc zarówno na poziomie regulacji, jak też rozsądnie wykorzystując kapitał publiczny.

Rozmawiam na przykład z naszymi firmami chemicznymi, dowiaduję się, że ich sytuacja jest całkiem przyzwoita. Są w stanie eksportować nie tylko na obszar UE, ale też na inne światowe rynki, modernizują się. Ale mówią mi: są dla nas dwa punkty groźne, cena energii (teraz się nieco poprawiło, bo cena energii dla przedsiębiorstw w Polsce zaczęła spadać) i zbyt wysoka cena gazu. Nie składam w tej sytuacji szumnych deklaracji, że wysiłkiem całego państwa uczynię z przemysłu chemicznego przemysł narodowy, ale staram się nie utracić tej części bazy wytwórczej. Nie mogę dopuścić do dezindustrializacji kraju, ponieważ na samym handlu nie zbuduję siły mojej gospodarki.

Jeśli jestem w dialogu z tymi firmami, to one mi pokazują dokumenty, z których wynika, że ich konkurenci są tacy a tacy, cena gazu używanego przez nich do produkcji jest taka, ich rezerwy produkcyjne są jeszcze spore, ale na dłuższą metę nie będą mogli tej różnicy wytrzymać. Mam monopolistę krajowego – PGNiG, więc zastanawiam się, co zrobić, żeby rozwiązać konkretny problem. Nie biorę jako państwo odpowiedzialności za sukces lub porażkę podmiotów gospodarczych; chcę konkurencji, ale staram się, żeby konkurencja była faktycznie możliwa i fair.

Od tego jest siła mojej dyplomacji, diagnozy, żeby nie tylko używać europejskich instrumentów, ale i niebezpieczeństwa idące z tamtego obszaru rozpoznać. Na przykład patent europejski jest dobrym pomysłem, ale tylko wówczas, gdy pomyślimy, co zrobić, żeby koszty korzystania z niego przez polskie firmy nie były dramatycznie wyższe niż koszty firm z naszymi konkurujących. Czyli muszę polskie firmy przygotować, na przykład dofinansowując ze środków publicznych grupę doradców patentowych, z których usług mogłyby one korzystać, zanim nie wykształci się w kraju wystarczająca grupa takich doradców, za co też muszę czuć się odpowiedzialny. Inaczej nasze firmy będą skazane na doradców patentowych z zagranicy, których usługi są bardzo kosztowne.

Czy polski rząd jest tutaj aktywny? I czy był wystarczająco aktywny na przestrzeni całej III RP, także kiedy Pan był ministrem?

Na pewno, ta aktywność nie była wystarczająca, nawet jeśli niektóre rządy próbowały robić więcej niż inne. Nie chcę tu stosować żadnych kryteriów partyjnych. Powiem tylko, że najczęściej rządy działały w optyce księgowego, którą pan w pierwszym swoim pytaniu nazwał „technokratyczną”. Ona jest też potrzebna, ale jeśli perspektywa księgowego będzie jedyną czy dominującą, taki rząd nie zdoła utrzymać podmiotowości w warunkach współzależności ani wzmocnić własnej bazy wytwórczej. To jest wówczas rząd bierny, nawet jeśli parametry „księgowe” przez jakiś czas mogą mu się zgadzać. I naciski na rząd, aby wyłącznie „księgowe” parametry utrzymywał, są naciskami jednostronnymi, które mogą przyczynić się do wyhamowania wzrostu i zablokowania rozwoju.

Zatem konieczny jest ciągły dialog społeczny, także na linii rząd-środowiska biznesowe. Tylko że wiadomo doskonale, z czego wynika słabość tego dialogu. Rządzący boją się siąść do takich rozmów, bo zostanie to odczytane jako lobbing i zdemaskowane przez media i opozycję jako kolejna afera. A elity biznesowe słusznie są niezadowolone, same jednak często chciałyby mieć po stronie rządu lobbystów, a nie podmiotowych partnerów. W konsekwencji mamy z jednej strony nieufnego Tuska, a z drugiej środowiska biznesowe, które starają się zmusić takiego władcę do rozmów, a jak się nie daje, przyłączają się do jego obalania.

Nie skomentuję tego, jakie środowiska gospodarcze chciałyby osłabić władzę, bo nic na ten temat nie wiem. Natomiast jedno jest dla mnie pewne: nie da się pobudzać rozwoju kraju, jeżeli się nie wchodzi we współdziałanie z tymi podmiotami, w których rękach jest kontrola nad znaczącą częścią zasobów potrzebnych do rozwoju tego kraju.

Związki zawodowe też mają kontrolę nad częścią takich zasobów  

Oczywiście. Ten dialog jest konieczny we wszystkich kierunkach.

Czy dobrze więc zostały poprowadzone negocjacje ze związkami w sprawie podniesienia wieku emerytalnego?

Oczywiście, że nie. Mam wrażenie, że premier, umocniony zwycięstwem wyborczym, chciał pokazać, że jest zdolny do zdecydowanych działań reformatorskich. Przy czym należę do ludzi, którzy uważają, że wiek emerytalny powinien być podniesiony, ale mechaniczne ustalenie 67 lat i organizowanie wokół tego siłowego sporu nie jest żadnym rozwiązaniem. Istota sprawy polega na tym, że faktyczny wiek przechodzenia na emeryturę musi zostać podniesiony. Dlatego byli tacy – od części związków zawodowych po część opozycji – którzy mówili, że co do zasady się zgadzają, ale trzeba to budować szerzej, m.in. poprzez działania wzmacniające rynek pracy, a także przygotowujące i efektywnie motywujące do późniejszego przechodzenia na emeryturę. Ich pomysły i oferty zostały odtrącone.

Na miejscu premiera podjąłbym ten dialog. Ktoś oczywiście odpowie, że jakby podjął dialog, straciłby dynamikę i czas. Być może, nie mogę tego wykluczyć, ale inaczej uzyskujemy tylko pozór rozwiązania problemu. Jeśli ktoś uważa, że kwestia wydłużenia okresu pracy została rozwiązana, bo mamy uchwaloną ustawę z wiekiem 67 lat, to się myli. Niestety albo chcemy udowodnić, kto tu rządzi, albo chcemy rozwiązać problem. Czasami to pierwsze jest konieczne, ale rządząc w ten sposób, rządzi się na zgubę własnego kraju, osłabia się państwo, a nie je umacnia.

Z jakiej perspektywy formułuje pan swoją diagnozę? Jest pan jeszcze lewicowcem, skoro nie wykluczał podniesienia wieku emerytalnego, spłaszczenia skali podatkowej?

Tak, będąc ministrem to proponowałem.

Jest pan już zatem „liberalnym socjalzdrajcą”? A jeśli nie, to jak by pan zdefiniował swoją lewicowość?

Politycznie, w sensie partyjnym, nie jestem zaangażowany. Nie chcę i nie mogę jako członek Rady Polityki Pieniężnej. Natomiast jeśli chodzi o moje sympatie i wybory światopoglądowe, to choć „liberał” nie jest dla mnie określeniem pejoratywnym, o sobie myślę jako o człowieku lewicy. Sądzę, że jestem wierny aksjologii, która kładzie nacisk na kwestię sprawiedliwości społecznej, na wagę czynników społecznych w konfliktach ideowych czy politycznych, na wagę podmiotowości człowieka. Dla mnie nowoczesna polityka ma mieć cele społeczne: upodmiotowienie społeczeństwa, a nie PR-owa manipulacja ludzkimi masami; samorządność i emancypacja, a nie zdobycie władzy przez księcia stojącego na czele armii najemnej czy partii.

Ale nie zadowala mnie deklamowanie tych lewicowych wartości. Ciągle się zastanawiam, jak się do tych wartości – sprawiedliwości, podmiotowości, samorządności – zbliżyć w realnych społecznych, politycznych, ekonomicznych warunkach. I w tym sensie uważam się za człowieka pragmatycznego, który chciałby rozwiązywać konkretne problemy, ale zawsze spośród wielu możliwych rozwiązań wybierając takie, które daje większą szansę na podmiotowość, sprawiedliwość, emancypację, wyrównywanie szans. Tylko że problem też trzeba rozwiązać, bo inaczej możemy się zadowalać recytowaniem katechizmu, nie zwracając uwagi na to, że będzie się nam rozsypywać niekonkurencyjna gospodarka, będą się nam sypać więzy społeczne, a w polityce, zamiast lewicy czy choćby centrum, będzie triumfować populizm i jego druga strona – autorytaryzm.

*Jerzy Hausner polityk i ekonomista, członek Rady Polityki Pieniężnej, współpracownik Instytutu Studiów Zaawansowanych

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij