Unia Europejska

Flassbeck: Europejski sen i koszmarne przebudzenie

Skąd ten wstrząs, który na nas dzisiaj spada? Wszystkie odpowiedzi są związane z porażką ekonomii.

Będąc jeszcze dzieckiem, podobnie jak większość mojego pokolenia traktowałem zjednoczoną w przyjaźni Europę jak sen. Wciąż można było dostrzec wyraźne granice i nigdy nie było jasne, jak długo utrzymają się kruche więzy między suwerennymi państwami. Tuż za granicą, we Francji, nie dało się pozbyć wrażenia, że jest się w obcym kraju. Przez lata przyzwyczajano się jednak coraz bardziej do myśli, że w stopniowym, miękko przebiegającym procesie Europa urośnie, za to państwa narodowe niemal naturalnie zmaleją, aż w końcu powstanie nam Europa zjednoczona politycznie. Gdy miałem 13 lat, zdarzyło mi się mieszkać we Francji i czułem się tam traktowany jak każdy inny obywatel.

Dlaczego europejska integracja nie mogła dalej toczyć się tak bezboleśnie? Skąd ten egzystencjalny wstrząs, który dziś na nas wszystkich spada? Na te pytania nie ma prostych odpowiedzi. Ale te, które znamy, zawsze mają coś wspólnego z porażką ekonomii, względnie ekonomistów. Kto tego nie uwzględnia, robi poważny błąd. Z czasem zresztą niemiecka postawa wobec kryzysu zaczęła niepokoić wielu światłych ludzi – także w Niemczech – i zarysowuje się pewien polityczny zwrot.

Mamy przy tym oczywiście różne stanowiska, które zawierają się jednak pomiędzy dwiema skrajnościami. Cynicy mówią: to jasne, co się teraz dzieje. Władza polityczna – a Niemcy są teraz potężne – zawsze w końcu powoduje, że ludzie zaczynają jej nadużywać, obojętnie, jakie ideały niegdyś wyznawali. Pod drugiej stronie mamy moralistów, którzy zaczynają właśnie rozumieć, jak wiele kosztownej politycznej porcelany tłuką Niemcy, wznoszą więc palec, ostrzegając przed postępującą dezintegracją.

Obie strony są jednak zasadniczo bezradne, ponieważ nie mogą ani wyjaśnić, co się dzieje, ani zaproponować alternatywy. Piszą więc komentarze i mówią do mikrofonów, ostrzegawczo obniżając głos.

Bez merytorycznej analizy wszystko to jest miałkie i nie przyczyni się do żadnej zmiany. Trzeba wykonać ku niej duży i niełatwy krok, aby posunąć się naprzód. Kryzysy finansowe to zjawiska niewyjaśnione w dużej mierze także dla ekonomistów, a wewnętrzna logika unii walutowych jest jeszcze mniej zrozumiała. Niemieckiej kanclerz i jej ministrowi finansów można zarzucić, że nie korzystają z szerszego kręgu doradców; nie jest jednak ich winą, że bezradnie kręcą się w kółko w świecie, w którym większość tzw. badaczy gospodarki nie potrafi nic naprawdę poradzić.

Dobrze widać to po przebiegu procesów gospodarczych w czasie zjednoczenia Niemiec. Z jaką obojętnością traktowano w naszym tak wolnym przecież systemie ludzi inaczej myślących, a także tych wyrosłych w innym kraju. Bardzo podobne jest nasze podejście do Europejczyków z południa. Jeszcze gorszy był sposób, w jaki niemiecko-niemiecka unia walutowa, a wraz z nią wschodnioniemiecka gospodarka i jej pracownicy zostali postawieni pod ścianą i zapchani pieniędzmi. W kwestii Europy należało mieć złe przeczucia. Już wtedy przeczuwałem, że taka klęska polityki gospodarczej nie może się nigdy przydarzyć europejskiej unii walutowej, bo to by z pewnością zniszczyło Europę. A jednak to się właśnie dzieje.

Zasadniczo trzy rzeczy w Europie przebiegły źle i ostatecznie zniszczą euro, ponieważ większości brakuje instrumentów, żeby przez gąszcz kryzysu przedrzeć się analitycznie.

Po pierwsze, niemiecka kampania eksportowa. Rozpoczęła ją i napędzała czerwono-zielona koalicja, która nie mając żadnej koncepcji polityki gospodarczej, w swej bezradności skopiowała od stosownych ekspertów program neoklasyczny. Złożonych zależności pomiędzy spadkiem popytu wewnętrznego i eksplozją nadwyżek eksportowych w unii walutowej większość tak naprawdę nie pojmuje do dziś. Jak mógłbym zatem zarzucać politykom, że rzucają prymitywne frazesy i nie tłumaczą ludziom, co się naprawdę dzieje? Jak można zarzucać dziennikarzom, że ślizgają się jedynie po powierzchni problemów, że nie docierają do sedna rzeczy – skoro kilka tysięcy badaczy na katedrach ekonomii fetują głośno cudowne skutki Agendy 2010, tylko dlatego, że potwierdza ona ich własne uprzedzenia?

Sedno historii, a mianowicie to, że unia walutowa wymaga, by każdy z uczestniczących w niej krajów dostosował się do swego poziomu produktywności i jednocześnie zaakceptował wspólnie ustanowiony cel inflacyjny – to również dla ekonomistów wielka tajemnica. A co ważniejsze i jeszcze bardziej tajemnicze: produktywność obejmuje wszystkie ważne obszary gospodarowania. I właśnie dlatego obszarów tych nie należy ujednolicać pomiędzy różnymi krajami unii walutowej, bo konieczną równowagę zapewnia już samo dostosowanie się kraju do jego własnej produktywności. Któż mógłby mieć zatem za złe komentatorowi „Süddeutsche Zeitung” (Gustav Seibt, artykuł z 27 marca), że pisze o Niemcach jako „przewidywalnych i uczciwych” w swym dobrobycie, o reszcie Europy, że to źli ludzie, bo nie są tacy „przewidywalni i uczciwi”.

Druga kwestia to klęska Brünningowskiej  polityki gospodarczej [1]. Oszczędzanie jako „rozwiązanie” kryzysów finansowych to nie jest pomysł nowy, choć jak dotąd zawsze błędny. Miejmy w pamięci, że Międzynarodowy Fundusz Walutowy przez ponad trzydzieści lat właśnie to przepisywał krajom rozwijającym się, którym zdarzyło się popaść w kryzys. Ponieważ „długi” zdawały się zawsze za wysokie, a państwo za duże, cięcia stały się quasi-naturalnym elementem zarządzania kryzysowego. Nie przełożyło się to nigdy na globalny kryzys, ponieważ gospodarka światowa poszerzała się coraz bardziej, a poszczególne kraje deprecjonowały swoje waluty, co z reguły z nawiązką równoważyło restrykcyjny impuls hamowania państwowego popytu. Że sprawy mają się zupełnie inaczej, kiedy wszyscy naraz zastosują tę receptę, to już myślowy węzeł, którego rozplątania można oczekiwać od niewielu.

Z tych właśnie powodów „dostosowania strukturalne” przez całe dekady sprzedawano jako rozwiązanie niemal każdego problemu gospodarczego. OECD, MFW, Bank Światowy i 90 procent tzw. nauki głoszą, że reformy dają efekt jedynie po podażowej stronie gospodarki. Cała Unia Europejska pod wodzą Komisji przez dziesięciolecia czyniła „konkurencyjność” osią i motorem swej polityki gospodarczej. Któż więc zarzucałby pewnemu prawnikowi, którego uczyniono niemieckim ministrem finansów wyrzuty dlatego tylko, że wygłasza (25 marca, w głównych wiadomościach telewizji ZDF) tak nieskończenie naiwne zdanie, jak „wszyscy muszą stać się konkurencyjni”.

Trzecia kwestia – rola banków wciąż pozostaje niezrozumiana. Jakiś czas temu wskazywałem już, że również w trakcie kryzysu azjatyckiego rola banków była bardzo zagadkowa. Banki nieraz postrzega się ryczałtem jako sprawców takich kryzysów i czasami słusznie – jak w przypadku wielkiego kryzysu krajów uprzemysłowionych z roku 2008. To jednak w żadnym razie nie stanowi powszechnie obowiązującego wyjaśnienia kryzysów finansowych. Większość kryzysów w przeszłości to kryzysy walutowe – także kryzys euro do takich należy – to znaczy kryzysy, w których doszło do niedowartościowania bądź przewartościowania walut lub całych obszarów gospodarczych, co wymagało zmian kursów walut bądź, jak w przypadku euro, zmiany różnic konkurencyjności poprzez dostosowanie płac.

Również w takich kryzysach występują różnorakie, wtórne problemy bankowe, zwłaszcza jeśli kryzys jest tak źle zarządzany jak kryzys euro, z góry błędnie nazwany „kryzysem zadłużenia” i zarządzany od niewłaściwej strony. Skłonność po lewej stronie politycznego spektrum, aby wszystkie kryzysy wrzucać do jednego worka i określać jako „kryzysy bankowe” jest jednak tak samo błędna i myląca, jak skłonność strony prawej, aby wszystko przekładać na problem zadłużenia publicznego. Jeśli czyimś celem jest wyłącznie przeciwnik polityczny i kolejny polityczny frazes, nie jest w stanie myśleć jasno.

Biedna Europo! Zasłużyłaś na swoją szansę. Ale wraz z unią walutową, nawet jeśli stały za nią najlepsze intencje, poszłaś o krok za daleko. Potrzebowalibyśmy instytucji i ludzi władzy zdolniejszych raczej analitycznie niż politycznie. Ale tych tak naprawdę nie mamy. Dlatego możemy jedynie życzyć sobie, abyś znalazła siłę do kroku w tył – zanim ciężko cię porani i daleko odrzuci wielka eksplozja.

 

[1] Heinrich Brünning – kanclerz Niemiec w latach 1930–1932, działacz katolickiej Partii Centrum; jego polityka cięcia wydatków państwowych w okresie wielkiego kryzysu pogłębiła zapaść gospodarczą kraju i zaostrzyła nastroje społeczne.

 

Tłum. Michał Sutowski

Heiner Flassbeck – niemiecki ekonomista, były wiceminister finansów i dyrektor departamentu ds. globalizacji z agendy ONZ UNCTAD, autor m.in. Gospodarki rynkowej w XXI wieku. Wkrótce w Wydawnictwie Krytyki Politycznej ukaże się jego Dziesięć mitów kryzysu.

 

 Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij