Unia Europejska

Dymek: Zabierzesz nas do Europy? [reportaż]

Co masz odpowiedzieć, gdy pani z wyższej klasy pyta, czy nie wsadziłbyś jej z dziećmi na pakę i nie przewiózł przez Bułgarię do Niemiec?

„A wiesz, co się dzieje w parku?”, pytają mnie właściwie wszyscy, z którymi w Atenach chcę rozmawiać o kryzysie. O którym kryzysie? Ekonomicznym, politycznym, społecznym? Wszystkie tu są. A wśród nich jeszcze jeden – jak to się ładnie mówi, refugee crisis, kryzys uchodźczy.

Wiem, co się dzieje w parku. Trudno tego nie wiedzieć. Mieszkanie, które wynajmuję w Atenach, jest dokładnie naprzeciwko.

W parku jest tymczasowy obóz dla uchodźców. Dwieście pięćdziesiąt Afganek i Afgańczyków, rodziny z małymi dziećmi. Namioty, karimaty, koce. Nie ma bieżącej wody nadającej się do picia, pryszniców i toalet. Ani leków, choćby na najczęstsze tutaj zatrucia i biegunkę. Blisko 40 stopni Celsjusza, codziennie. Dzieci – to znaczy te, które nie są chore, odwodnione lub zbyt jeszcze wymęczone podróżą do Europy – ścigają się plastikowymi ciężarówkami po chodnikach. Pilnują ich mamy; więcej tu kobiet niż mężczyzn. Ojcowie poszli szukać prawdziwych ciężarówek, które zawiozą ich na północ.

Nikt nie chce w parku zostać, tak jak nikt z nich nie chce zostać w Atenach. W końcu jadą do Europy.

Droga

W 2015 roku do Grecji trafiło więcej migrantów i uchodźców niż któregokolwiek innego państwa Europy. Może być ich ćwierć miliona. W lecie ląduje ich na greckich wyspach ponad tysiąc dziennie. Proporcje nowo przybyłych do mieszkańców wysp są takie, jakby cały Stadion Narodowy przesadzić na łodzie, które lądowałyby na brzegu Wisły. Wszystkich tych ludzi trzeba nakarmić, wypisać im dokumenty, dać wodę, zbadać. I tak codziennie.

O uchodźcach i migrantach często mówi się w Europie jako o „fali”. Najczęściej w tonie przestrogi przed kataklizmem. Przed falą, która nas zaleje. Metaforyka wody może być jednak użyteczna.  Mechanizm migracji, który działa na południu Europy, rzeczywiście przypomina strumień wody – pod wysokim ciśnieniem. Ludzie uciekają przed zbliżającym się do ich domów frontem wojny domowej, która od czterech lat trawi Syrię, albo przed talibami, którzy prowadzą w Afganistanie własną wojnę. Przed tak zwanym „Państwem Islamskim”. Ale też przed głodem i biedą. By zapewnić jakąkolwiek przyszłość dzieciom.

Władze próbują ten strumień zatrzymać w jednym miejscu, ale zamiast ustać, tylko zmienia on kierunek. Próbowaliście kiedyś zatrzymać strumień wody palcem, przyciskając go do kranu?

Im trudniej przedostać się lądem, tym więcej uchodźców i migrantów wybiera niebezpieczną drogę morską. Lądują na Leros i Kos, Chios, Samos i Lesbos. Tylko na tej ostatniej wyspie jest ośrodek z prawdziwego zdarzenia, który może ich tymczasowo przyjąć. Na innych lądują wprost na plaży i zaczynają szukać jakiegoś środka transportu. Na przykład promu do Pireusu. A stamtąd do Aten, do centrum, do parku.

Tydzień wcześniej

Chcę się dowiedzieć czegoś więcej o imigrantach i uchodźcach w Grecji. To znaczy czegoś więcej niż liczby. I czegoś poza sloganami w stylu „wielkiego zaniepokojenia” Brukseli. Chcę poznać coś innego niż gęste od stereotypów i ksenofobii teksty z polskich mediów, których nie mam już siły czytać.

Polscy konserwatywni publicyści piszą na kolanie książki o dżihadzie, a politycy, znudzeni obradami w Europarlamencie, wrzucają na Twittera idiotyczne artykuły o „zagrożeniu dla polskich wartości”. Których wartości? Aktualnie polska gościnność nie obejmuje Afganek uciekających przed gwałtami, a katolickie miłosierdzie nie sięga Erytrei, Somalii i Iraku, gdzie ludzie prześladowani są bez względu na wyznanie. W Syrii mordercy z „Państwa Islamskiego” nie robią wyjątku dla muzułmanów.

Nie wiem, jak zagrażają Europie małe dzieci, które rodzice zabierają ze sobą, bo nie chcą, by przeżyły całe dzieciństwo na wojnie. Nie wiem, dlaczego uchodźcy, których liczba nie przekracza promila europejskiej populacji, miałaby pogrzebać naszą cywilizację. Wiem tylko, że ci ludzie już tu są: wepchnięci w tryby beznadziejnej azylowej biurokracji, ograbieni przez przemytników, bez szans na pomoc zbiedniałego greckiego państwa. I śpią tutaj, za rogiem, w parku.

Umawiam się na rozmowę z doktor Angeliką Dimitriadi, specjalistką od polityki migracyjnej, która właśnie opublikowała wyniki badań „Drzwi do Europy”, poświęconych Afgankom i Afgańczykom, którzy trafiają do Europy przez Grecję.
– Grecja jest drzwiami do Europy? – pytam.
– To zależy dla kogo. Dla Albańczyków czy Pakistańczyków Grecja kiedyś była krajem docelowym. Imigracja do Grecji nigdy jednak nie była duża, nie mówiąc już o jakiejś „fali” uchodźców poszukujących azylu. Teraz to się zmieniło. Jesteśmy krajem tranzytowym dla Somalijczyków, Erytrejczyków, Irakijczyków, a przede wszystkim Syryjczyków i Afgańczyków, którzy są w większości uchodźcami i którzy w zdecydowanej większości tu nie zostaną.

Dlaczego? Najprostszą odpowiedzią jest kryzys. W Grecji – po kolejnym pakiecie cięć budżetowych i redukcji zatrudnienia „ratującym gospodarkę” – bezrobocie wynosi ponad 25% (dwukrotnie tyle wśród młodych); znalezienie zatrudnienia przez nieznających języka i niemających znajomości uchodźców i imigrantów jest, delikatnie mówiąc, nierealne.

– Kryzys to najmniejsze z ich zmartwień – mówi Dimitriadi. – Imigranci mają informacje z pewnej sieci towarzyszącej procesowi migracji; są w niej zarówno ich rodziny, znajomi, jak i przemytnicy. Z wielu wiadomości wyławiane są te, które pozwolą stworzyć jakiś wizerunek kraju, do którego się trafi lub przez który będzie się przedostawać dalej. Grecja nie cieszy się zbyt dobrą reputacją.

Nie bez powodu. Ci, którzy szukają w Europie schronienia, muszą wystąpić o azyl. Na mocy europejskiego prawa powinni zrobić to w kraju, w którym przekroczyli granicę UE. Dziesiątki tysięcy Afgańczyków i Irakijczyków, którzy zaczęli napływać do Grecji ponad dziesięć lat temu (Syryjczycy pojawią się później), swój pierwszy oficjalny kontakt z tym krajem miało przez system azylowy, który obowiązywał tu do 2013 roku. Nieskuteczny, niewydolny i w najgorszych momentach zwyczajnie nieludzki. Kiedy pytam Dimitriadi, dlaczego ten system nie działał, śmieje się, jakbym dociekał, dlaczego niebo jest niebieskie albo czy dwa i dwa to na pewno cztery.
– Podejście do imigrantów i szukających azylu było takie: „nie chcemy cię tu, będziemy udawać, że cię tu nie ma, a najlepiej jeśli sam w jakiś sposób znikniesz”. Przekraczających granicę aresztowano, wlepiano wygenerowany przez system papier „do deportacji”, który dawał miesiąc na opuszczenie kraju. Pomyśl, że właśnie wydałeś tysiące euro na przyjazd do Europy i ktoś wręcza ci papier, mówiąc, że możesz już wyjechać. Ludzi zamykano w centrach detencyjnych, a całą procedurę azylową zepchnięto na zupełnie nieprzygotowaną do tego policję – tego nie ma nigdzie w Europie. Ludzie byli przetrzymywanie według uznania, czasem jeden dzień, a czasem całymi miesiącami.

Absurd tej procedury polegał także na tym, że aby nie zostać deportowanym, należało – po tym, jak już dostało się „papier” – upomnieć się o azyl. To spowodowało, że zaczęli się po niego zgłaszać wszyscy, nie tylko uchodźcy, którym azyl faktycznie się należał. Masowo za uchodźców chcieli być uznani na przykład Pakistańczycy, którzy wcześniej w ogóle nie mieli takiego zamiaru, ale postanowili w ten sposób „zalegalizować” pobyt. System się zatkał. Wnioski odrzucano arbitralnie, z najbardziej banalnego powodu. Ale także dlatego, że osoby, które upomniały się o azyl, zdążyły już opuścić Grecję albo nie pojawiały się na wywiadzie, który miał rozstrzygnąć o ich statusie. Tym, którzy naprawdę chcieli przejść przez całą legalną procedurę i otrzymać status uchodźcy, zostawały apelacje od decyzji o odrzuceniu. Ciągnęły się nierzadko latami. I choć system rejestrował około 1/3 wszystkich migrantów, to w 2013 było już 40 tysięcy nierozpatrzonych wniosków. To nie miało prawa dobrze działać.
– Im bardziej nadużywano istniejącego systemu, im więcej migrantów wnioskowało o azyl tylko po to, by zaraz wyjechać, tym bardziej faktyczni uchodźcy, ci, którzy najbardziej potrzebują schronienia w Grecji, byli z tego systemu wypychani. Zasłużyliśmy sobie na to, żeby nam nie ufali, bo sami stworzyliśmy tę sytuację.
– Ale przecież doszło do reform, jest lepiej, prawda? – pytam.
– Tak, tylko co z tego? Oni już nie wierzą w „nowy system” – studzi mój entuzjazm Dimitriadi.

Dziś nawet 60% wniosków może liczyć na pozytywne rozpatrzenie. Ale mało kto już je składa. Afgańczycy, którzy poszukiwali azylu, nie chcą już ubiegać się o niego w Grecji. Europejskie sądy i trybunały orzekły, że nie muszą – nie można ich już deportować, gdy dostaną się na przykład do Niemiec. Bo Grecja zwyczajnie nie daje sobie z azylem rady. Jak napisano w uzasadnieniu jednego z wyroków: zmuszanie ubiegających się o azyl do życia na ulicy albo żebrania nie kwalifikuje się jako pomoc uchodźcom.

Wybrany w styczniu lewicowy rząd SYRIZY powołał ministerstwo imigracji. Postanowił otworzyć ośrodki dla uchodźców, które wcześniej były centrami zatrzymań. Nadał też obywatelstwo dzieciom urodzonym w Grecji lub uczącym się odpowiednio długo w greckich szkołach. Zmienił retorykę „zabierających pracę Grekom” czy „żebrzących” imigrantów na retorykę praw człowieka. Zdaniem mojej rozmówczyni to wciąż mało. Kryzys będzie się przecież pogłębiał.
– A byłeś już w parku? – pyta mnie w końcu.

Dzień wcześniej

Rozmawiam z członkami SYRIZY i z ludźmi, którzy pomagają uchodźcom w Atenach, ze specjalistkami od pomocy humanitarnej i dziennikarkami; chodzę na zbiórki żywności i środków higienicznych dla potrzebujących.
– Tylko nie pisz, że jesteśmy wolontariuszami!
Z Marią rozmawiam w nocy, w popularnym miejscu spotkań na placu Exarchia. Ściany okolicznych budynków pokrywa wymierzone w Trojkę i eurokratów graffiti.
– Jesteśmy obywatelami, działamy w ruchu solidarności. Cała ta okolica jest jak jeden wielki skłot, a towarzystwo jest raczej anarchistyczne. Nie to, że mamy coś do NGO-sów czy instytucji pomocowych, ale my działamy trochę inaczej.

Maria Sidiropoulou ma 23 lata, jest dziennikarką i  koordynatorką w komitecie pomocy uchodźcom z parku Pedion Areos. Spotykamy się w miejscu, gdzie gromadzona jest woda i żywność dla potrzebujących. Obok znajduje się kuchnia, gdzie przyrządzane są posiłki i składzik na środki higieniczne oraz inne przedmioty pierwszej potrzeby, które trafią do uchodźców.

– Wiesz, że mamy w Grecji największy kryzys imigracyjny w historii, który nakłada się na kryzys ekonomiczny i polityczny? To już wiesz. To powiem ci, co my robimy. Ruch solidarnościowy to idea, która zakłada, że jako obywatele możemy zrobić coś dla siebie nawzajem i pomóc innym, jak tylko możemy. Uchodźcom w parku nie pomaga nikt. Więc robimy to my. Prowadzimy profile na Twitterze, kolega pisze dla największej lewicowej strony internetowej w Grecji, mamy kampanię informacyjną w sieci i w mediach społecznościowych. A to, co widzisz tutaj, to centrala zbiórki żywności.

Żywność zbierana jest w kilku punktach Aten, na przykład w spółdzielczej kawiarni „Konserwa”, którą prowadzą „ludzie od SYRIZY”. Ale pomoc nie ma politycznych barw. Zbiórki są organizowane od okazji do okazji, centrala przekazuje przez Facebooka, kiedy trzeba zrobić zbiórkę w całych Atenach, a kiedy nie potrzeba dodatkowych akcji i żywność można po prostu przynosić na Exarchię. Gdy rozmawiamy, podjeżdża samochodem starszy facet, kilka osób rozładowuje warzywa. Wszystko odbywa się nieformalnie, bez kwitów i bez ceregieli.
– W Atenach nie ma teraz zbyt wielu zagranicznych organizacji pomagających uchodźcom. Wszystkie są na wyspach. Wczoraj zadzwoniłam do Lekarzy Świata i powiedziałam, że przyjedziemy pomóc. Powiedzieli, że tak, koniecznie, bardzo się przydamy. A nas jest raptem kilka osób, głównie ludzie z ruchów społecznych albo dziennikarze. To tylko pokazuje, jak kryzys wyczerpał dostępne możliwości pomocy. Czerwony Krzyż chciał przesłać Grecji pieniądze od darczyńców, ale były blokady bankowe i wszystko na nic. Musieli oddać.

Maria tłumaczy mi wszystko wyczerpująco i cierpliwie, ale chyba zamiast w nieskończoność odpowiadać na pytania, wolałaby jeszcze coś załatwić, zanim zrobi się naprawdę późno. Przy zbiórce pomaga z dziesięć osób, w tym młodsza siostra Marii, jakieś 11 lat.
– A co z SYRIZĄ? Czy zmiana rządu i polityki migracyjnej daje nadzieję na poprawę sytuacji? – drążę.
– Zrobili naprawdę dużo, no i chcą dobrze. Ale nie mają pieniędzy. Nie ma pieniędzy na nic. Wszystkie pieniądze, które powinniśmy wydać na pomoc ludziom tu, na miejscu, wracają do banków, do Brukseli, do Berlina. Podam ci jeden przykład: samorząd Attyki miał w budżecie pieniądze na interwencje kryzysowe, mógł coś zrobić z uchodźcami w parku. Ale Tsipras musiał zabrać te pieniądze, gdy przyszło spłacić raty. Zabrakło nawet na firmę, która obsługiwała toalety w parkach. No więc uchodźcy nie mają się gdzie umyć. Próbowaliśmy się jeszcze kłócić z ludźmi z tej firmy, ale „sorry, od dziś kible tylko dla Greków”.

Kilku znajomych Marii wraca z parku.
– Jak jest? No nie jest dobrze, przyjechały kolejne rodziny. Na dziś już wszystko zrobione, stójki na noc ustawione, ktoś pilnuje. Dilerzy już wyszli robić biznes. To nie może tak trwać w nieskończoność, tam są przecież dzieci!
Stójki to ochrona wyznaczona przez Afgańczyków, którzy już mieszkają w Atenach. A dilerzy obsługują nie uchodźców, tylko swoich klientów, którzy też zamieszkują Pedion Areos.
– Kiedy idziecie znów? – pytam.
– Jutro. Idziesz z nami?

Park

Jest nieznośnie gorąco. Maria mówiła mi, że Pedion Areos jest na wzgórzu i przyciąga słońce „jak szklarnia”, ale nie wyobrażałem sobie, że w parku może być gorzej niż w mieście. Okazuje się, że może. Mijam stragany i kilku dziwnie łypiących kolesi krążących wokół bramy i po stu metrach jestem w obozie. „Centrum dowodzenia”, gdzie Afgańczycy rozdają wodę i instrukcje nowo przybyłym, to rozkładany stolik i trzy krzesła ogrodowe. Obok jest pompa – pseudoprysznic dla mężczyzn. Kilka metrów dalej schowana za zwisającymi z gałęzi prześcieradłami prowizoryczna toaleta dla kobiet, czyli zamocowany na sznurku wąż z wodą. Za nami rozciąga się główna „ulica” obozu, czyli szereg kilkudziesięciu namiotów schowanych w cieniu drzew. Obok tymczasowy obóz w tymczasowym obozie – plac zabaw, na którym ci, którzy przyjechali dopiero wczoraj, rozkładają swoje rzeczy, bo nie postawili jeszcze namiotów.

Zadaję „szefowi afgańskiej społeczności” – tak nas sobie przedstawiono – kilka pytań, ale na większość już znam odpowiedzi. Skąd są uchodźcy? Z Afganistanu. Ilu? Dwustu pięćdziesięciu, od dwóch tygodni. Rząd nie pomaga. W końcu wypalam: – Ale pan też jest z Afganistanu i mieszka pan w Atenach. Dajecie im pieniądze? Albo jedzenie? Nie możecie choć części pomóc ze znalezieniem lepszego schronienia?
Patrzy na mnie, jakbym nic nie rozumiał.
– Mieszkamy tu piętnaście lat, ale nie mamy pieniędzy, by pomóc uchodźcom finansowo. Nie mamy miejsca w naszych mieszkaniach, żeby ich pomieścić. Naszą rolą tutaj jest udzielić im możliwie najlepszych informacji; powiedzieć, czego mogą się w Grecji spodziewać i jak mają się zachowywać. Ostrzegamy ich przed niebezpieczeństwami i staramy się przekazać wiedzę o tym, gdzie się znaleźli. To nasza rola.

Maria w końcu mnie znajduje. Razem z nią i tłumaczem idziemy przez park. Rodziny, które usłyszały, że zdjęcia uchodźców lądują w internecie, a potem w afgańskiej prasie, nie chcą ryzykować. Na rozmowę zgadzają się tylko niektóre.
– Jestem Hazarką, z prowincji Bamian, niedaleko od Kabulu. Jeździliśmy tam do pracy, bo w Bamian jest biednie. Ale bycie dziś Hazarką w Afganistanie to jak przestępstwo. Czujemy się, jakbyśmy zrobili coś złego. Kiedy zaczęli porywać kobiety dla okupu, kiedy zaczęli porywać dzieci, nie było już nawet jak jeździć za pracą. Jest gorzej niż kiedykolwiek… – mówi mi Azra.
Pytam, czy z powodu talibów, ale robię to tylko dla porządku. Hazarowie, w większości szyiccy muzułmanie, są traktowali przez talibów jak odstępcy. Łatwo ich rozpoznać w stolicy, ponieważ wyglądają inaczej niż Pasztuni, a niedawna historia Afganistanu dostarcza aż nadto przerażających przykładów – z rzeziami włącznie – jak są traktowani przez etniczną większość. Dziś, gdy talibowie znów walczą o kontrolę nad krajem, Kabul nie jest już bezpieczny, a ewentualny powrót do rodzinnej prowincji jest trudny, bo nie wiadomo, kto kontroluje drogi. Dlatego Hazarowie uciekają.

Dlatego też niedawna decyzja rządu Australii, by Hazarów jednak wydalać, odbiła się echem, bo akurat oni odpowiadają profilowi uchodźców w stu procentach i w świetle wszelkich definicji deportować ich nie można. Uciekają przed prześladowaniami, przed którymi rząd ich kraju nie może lub nie chce ich uchronić. Dlatego są w Grecji, w drodze do Niemiec, Holandii, Szwecji – gdzie chcą się starać o azyl. Obóz w parku jest tylko przystankiem. Potem do Salonik autobusem, stamtąd, jakkolwiek się da, do granicy. Trzeba znaleźć przemytnika, który na przyczepie ciężarówki, wciśniętych między towary albo jakimkolwiek innym sposobem, przewiezie ich przez Serbię, Macedonię, Węgry, ponad tysiąc kilometrów do mitycznej „prawdziwej” Europy. Do good countries, not Italy, not Greece. Może po drodze trzeba jeszcze będzie przejść przez góry albo przekroczyć jeden z murów, jakie na granicach ochoczo i przy aplauzie obywateli budują dziś kolejni Orbanowie.

Azra ma 21 lat, dwójkę dzieci, w Bamian skończyła szkołę średnią. Chciałaby kontynuować edukację, ale ma już męża, więc inne priorytety. Może, jak mąż pozwoli, uda się w Europie.
– Wiesz, to jest ten, no, jej krewny. No wiesz, z jej rodziny. No wiesz, co ci chce powiedzieć – dopowiada mi tłumacz. Azra czeka z kilkunastoma innymi Hazarkami, aż pojawią się mężowie, którzy poszli „na miasto”, „coś załatwić”, „znaleźć pieniądze”. Czyli poszli szukać przemytników.

Obok Hazarek niańczących małe, często kilkumiesięczne dzieci siedzą Afgańczycy. Grupka młodych mężczyzn, którzy w odróżnieniu od kobiet nie krzątają się ani nie zbierają w „centrum”. To tutaj wyjątek.
– W trakcie wojny pracowałem z żołnierzami koalicji, przy obozie, w którym stacjonowały jednostki specjalne. Gdy obóz się zwinął, Amerykanie obiecali nam, że będziemy mogli zgłosić się po azyl w USA, skoro im pomagaliśmy. Ale nigdy się nie doczekaliśmy na swoją kolej. Po ostatnich wyborach zdecydowaliśmy, że nie możemy dalej czekać. Każdy ma broń i każdy wie, gdzie pracowałem, wystarczy, że komuś się nie spodobam i po mnie – mówi mi Naim.
Dlatego nie wziął rodziny, podobnie jak zgromadzona wokół Naima grupka młodszych chłopaków: Majwan, Omir, Farah… Wszyscy rzucili szkołę lub pierwszą pracę i zdecydowali się uciec, zanim wydarzy się coś złego.

– Przypłynęliśmy łodzią z Turcji. Ponton miał 8 metrów. Policzyliśmy się, było nas 52 osoby. Z trzech łodzi dopłynęły dwie, na trzecią wpakowali zbyt wiele osób.
Czyli że łódź nie wytrzymała i zatonęła. Nie mam jak tego sprawdzić, o takich wypadkach – jeśli nie ma stu lub więcej ofiar, nie mówi się w prasie. Poza tym to było jeszcze w Turcji, czyli poza Europą. Może łódź zatonęła na tyle blisko brzegu, że wszystkich wyłowiono i odesłano. Nie wiem.
Naim wymienia listę instytucji, na które jest zły i na które się chce poskarżyć: US Army, kilka agend ONZ-etu, straż przybrzeżna, policja… Żadna z nich nie spełnia swoich obietnic. A jemu obiecano, że dostanie azyl. Najlepiej w Niemczech.

Chcę zapytać, czy wie, co naprawdę obiecała Unia. Że wpuści maksymalnie 40 tysięcy osób i że nawet z tym ma problem. I że to uchodźcy z Syrii są traktowani jako ci „prawdziwi”. Teoretycznie w Afganistanie nie ma wojny, teoretycznie w Iraku jest bezpiecznie, teoretycznie tylko Palestyńczyków nie można odesłać, bo nie mają państwa, ale Unia jak chce, to i bezpaństwowców wyśle do Iranu – przypominam sobie kolejne deportacyjne absurdy, o których opowiadali mi eksperci w ciągu ostatnich dni, a których przez lata zebrało się niemało.
– Może ich jednak o to nie pytaj – sugeruje Maria.
Na słowo „Syryjczycy” Naim reaguje nerwowo: – Niech im ktoś powie, że nie tylko w Syrii mają wojnę. Syryjczykom pomagają, nam nie!
Potem następuje seria historii, o łodziach i rakietach, strzelaniu, nocnych pościgach i radarach. Wiem, że za nic w świecie nie będę mógł tych rewelacji potwierdzić. Naim wścieka się, gdy mówi mi, że nikt, ani Turcy, ani Grecy, nie chce Afgańczyków, wszyscy by tylko brali tych z Syrii.
– My w Afganistanie mamy wojnę od czterdziestu lat, nie od czterech. My zawsze mamy wojnę. – powie mi jeszcze za chwilę jedna z kobiet.

Plac zabaw. Markowe torby, sportowe buty, dresowe spodnie i hidżab. Dwie kobiety po trzydziestce, z dziećmi. Są tu od wczoraj, nie otworzyły jeszcze walizek.
– Jesteśmy z Kabulu, ja jestem nauczycielką angielskiego.
– Czyli możemy porozmawiać po angielsku?
– Możemy.
Ale tylko przez trzy minuty.
– Mój angielski, ja tylko małe dzieci uczyłam… Sorry.
Próbujemy dalej.
– Mój mąż był profesorem literatury na uniwersytecie w Kabulu. Rektorem.
– Słyszysz to, był rektorem na uniwersytecie i teraz są tu?! – Maria nie wierzy własnym uszom i jeszcze dla pewności dopytuje.

Afgańczycy, którzy trafiają do Pedion Areos, są z różnych grup społecznych, ale członkowie komitetu solidarności mówią mi, że kogoś takiego jeszcze nie spotkali. To przede wszystkim odróżnia afgańskich uchodźców i migrantów od Syryjczyków. Ci drudzy bowiem to nierzadko klasa średnia i wyższa średnia. Uciekając przed „Państwem Islamskim” i wojną, sprzedali to, co mieli, więc mają jeszcze oszczędności, by – póki się da – podróżować legalnie, zatrzymać się w hostelu albo hotelu. Choć pieniądze i tak niewiele ułatwiają. Przemytnicy, wiedząc o tym, po prostu windują ceny. Wezmą od nich na przykład 14 tysięcy euro, a nie pięciokrotnie mniej, ile płacą Afgańczycy. Prędzej czy później wszyscy i tak są na łasce szmuglerów i złego prawa.

– A może byście nas zabrali do innego kraju? Możecie jakoś pomóc? – pyta uprzejmie pani profesorowa z Kabulu.
– Nie, przykro nam – odpowiadamy równie uprzejmie.
Co masz właściwie odpowiedzieć, gdy w atmosferze jak na popołudniowej herbatce pani z wyższej klasy pyta cię, czy nie zapakowałbyś jej z dziećmi na pakę minivana i nie przewiózł przez Bułgarię do Niemiec?

Zaczepi mnie tak jeszcze kilka kobiet, czyli właściwie młodszych ode mnie o parę lat dziewczyn z dziećmi. Ta sama rozmowa. – Tak, wczoraj, przez Iran, Turcję, tak, do Niemiec, tak każą mężowie. Tak, do Niemiec najlepiej. Bardzo dziękujemy za rozmowę, z Bogiem, niech Allah ma cię w swojej opiece.
Dzieci robią fikołki do aparatu.
– Koniecznie napisz, że dziękujemy dobrym ludziom z Grecji. Za pomoc. Bardzo dziękujemy.

Na głównej alejce parku członkowie komitetu solidarności roznoszą ciężkie skrzynki z pomarańczami i wodą.
– Zobacz, ktoś z domu pomarańcze wziął, z ogródka, że też mu się chciało!
– To są te niedobre?
Nie, to są właśnie te dobre, domowe, najlepsze.

Alejką przejeżdza dżip, roześmiana blond turystka robi z okna zdjęcia wielkim aparatem.

Powrót

Kiedy wychodzę z parku, myślę o tym dziecku z kostką spuchniętą od ukąszeń owadów tak, że jest szersza niż udo. Jego matka mówi, że chętnie z nami porozmawia, ale jak w końcu damy im tę maść, którą ktoś im obiecał. Maść jest na receptę, ktoś więc musi podrobić papier, żeby ją dostać. Ale obiecujemy.
Albo o dzieciakach, które się zatruły wodą z fontanny i, odwodnione od biegunki, śpią w namiotach. W parku, w centrum europejskiej stolicy. Albo o ich nastoletnich mamach.

Ale im dalej idę, tym mniej już oddycham patosem tej sytuacji, całą tą słuszną pomocą. Kurwa, to nie powinno tak być. Żeby ludzie bez najmniejszego przygotowania robili tu za ONZ i Czerwony Krzyż w jednym. Połowa pomagających w parku jest młodsza ode mnie, nikt nie ma odpowiedniego wykształcenia ani doświadczenia w pracy z uchodźcami. Co oni robią? Podwykonawstwo dla przemytników? Bawią się w szpital na peryferiach? Gdzie jest rząd i gdzie są organizacje pomocowe? Gdzie jest Bruksela, gdzie solidarność obywateli krajów Unii, w tym Polek i Polaków? Gdzie te apele, żeby wspólnym, europejskim kryzysem uchodźczym zająć się nareszcie na poważnie? Wystarczy jeden moment, wpadnie tu neofaszystowski Złoty Świt i ich wszystkich skatuje. Albo jedna osoba zacznie zarażać innych czymś, czego już dawno w Europie nie ma, jakąś gruźlicą czy nie wiem czym. Albo się wszyscy spalą, jak wtedy, gdy na jednej z greckich wysp ktoś chciał pociągnąć prąd od miejskiej latarni i zginął na miejscu.

Dwa tygodnie później

Grecki rząd zwołuje specjalną radę ministrów. Praca ministerstw ma być skoordynowana, fundusze wydawane po równo na zabezpieczenie granic i na zapewnienie bezpieczeństwa oraz możliwości integracji imigrantom. Grecja podejmie ściślejszą współpracę z Turcją i nie ustanie w wysiłkach informowania Europy o rozmiarach kryzysu i potrzebie solidarności. Premier Tsipras oświadcza: „Chciałbym podziękować zarówno magistratowi, jak i radzie miasta Ateny za ich wkład. Chciałbym w szczególności zaś podkreślić niesłychanie ważną rolę wolontariuszy, którzy przekształcili park Pedion Areos w przestrzeń solidarności z mężczyznami i kobietami w potrzebie, którzy przybyli tu w poszukiwaniu godnego życia”.

Greckie gazety piszą, że po decyzji Tsiprasa znajdzie się milion euro na stworzenie prawdziwego obozu dla uchodźców. Nie w parku i nie takiego, który obsługuje piętnastka lokalnych anarchistów, jakby rząd się już dawno zwinął. Jest pusta parcela na przedmieściach Aten, gdzie można postawić domki z prefabrykatów. Państwowe spółki dostarczą materiały, wodę i prąd. Ma być gotowy w dwa dni.

Tymczasowy obóz dla 250 potrzebujących, zbudowany w dwa dni – absolutne minimum. I maksimum tego, na co dziś stać Europę.

**Dziennik Opinii nr 223/2015 (1007)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij