W nowej kadencji Zgromadzenia Narodowego to lewica będzie dysponować największą liczbą deputowanych, ale nie ma ona samodzielnej większości, a prezydent jest z wrogiego obozu. Front Ludowy próbuje odnaleźć się w tej skomplikowanej układance, ale na razie ma problemy nawet z ustaleniem wspólnego kandydata na urząd premiera.
Głosowanie z 7 lipca przyniosło Nowemu Frontowi Ludowemu (NFP) zaskakujące pierwsze miejsce i 182 miejsca w liczącym 577 członków parlamencie. Sporo, ale do większości brakuje około setki deputowanych. To stawia francuską lewicę w trudnym położeniu, pozostałe bloki polityczne nie palą się bowiem do współpracy, mimo że jeszcze mniej prawdopodobne jest stworzenie koalicji rządowej bez udziału NFP.
Wymagałoby to sojuszu macronistów i nacjonalistów, czyli dwóch głównych rywali we francuskiej polityce ostatnich kilku lat. Emmanuel Macron dwukrotnie wygrał wybory prezydenckie, opierając swoje kampanie na stawianiu się w pozycji jedynej poważnej alternatywy dla Le Pen, ale ostatnie głosowanie pokazało, że ta formuła powoli się wyczerpuje. Mając mniej niż 170 deputowanych do dyspozycji, Macron ma ograniczone możliwości, chociaż dzięki szerokim prerogatywom prezydent pozostaje głównym rozgrywającym we francuskiej układance politycznej.
Lewica zwycięża we Francji, ale nie ma większości. Nacjonaliści powstrzymani
czytaj także
Skomplikowana matematyka parlamentarna
To prezydent nominuje premiera i teoretycznie może przy tym zignorować wolę parlamentu, co sprawia, że niektórzy spodziewają się próby stworzenia centrowej koalicji wokół obozu prezydenckiego. Nie będzie to jednak łatwe, bo nawet gdyby założyć porozumienie wszystkich sił między lewicą a nacjonalistami, to wciąż zabraknie blisko sześćdziesięciu deputowanych do osiągnięcia większości, która chroniłaby szefa rządu przed parlamentarnym wotum nieufności. Konieczne byłoby jakiegoś rodzaju porozumienie, albo z Le Pen, albo z przynajmniej częścią NFP.
Dlatego Macron prawdopodobnie będzie grał na rozbicie jedności Frontu Ludowego, usiłując przyciągnąć zwłaszcza najbardziej umiarkowanych socjalistów (PS), dysponujących niemal dokładnie sześćdziesiątką deputowanych. Problem w tym, że zawarcie sojuszu nie tylko z macronistami, ale i konserwatystami z LR wymagałoby wyrzucenia do kosza praktycznie całego lewicowego programu. Obecne kierownictwo PS, pamiętając o bolesnej klęsce z 2017 roku, raczej zdaje sobie sprawę z tego, że taka postawa to prosta droga do całkowitej marginalizacji centrolewicy i oddania elektoratu bardziej radykalnej Francji Niepokornej (LFI) Jeana-Luca Mélenchona.
Zresztą sami niepokorni czasem straszą, że pozostałe lewicowe partie byłyby gotowe zdradzić NFP – jeśli przyjąć takie (dosyć wątpliwe) założenie, to ewentualna koalicja centrystów i całej lewicy poza LFI miałaby zaledwie sześciu deputowanych ponad wymaganą większość parlamentarną. A mowa o scenariuszu, w którym z Macronem współpracowaliby komuniści, zieloni i zamorscy separatyści, czyli liczni politycy zdecydowanie przeciwni liberalnemu prezydentowi.
Wyborcza jenga i pospolite ruszenie: co kryje się za wynikami Partii Pracy i Nowego Frontu Ludowego?
czytaj także
To wszystko prowadzi do konkluzji, że przynajmniej na razie rozpad Frontowi Ludowemu nie grozi. Umiarkowana lewica nie ma realnej alternatywy, która uzasadniłaby porzucenie programu i wyborców zaledwie dwa tygodnie po głosowaniu. Więcej może ugrać na przeciąganiu liny między obozem prezydenckim a Frontem Ludowym, w wyniku którego PS znalazłaby się pośrodku chwiejnej „koalicji”, potencjalnie obracając to na własną korzyść.
Premier(ka) z lewicy? Nazwisk nie brakuje, zgody całej koalicji już tak
Od ogłoszenia wyników wyborów przez media nieustannie przewijają się nazwiska kolejnych kandydatów NFP na urząd premiera, ale każdy kolejny polityk jest odrzucany przez przynajmniej jedną z partii współtworzących lewicową koalicję. Niepokornych (Mélenchon, Bompard, Guetté) wetowali socjaliści, podczas gdy socjalistów (z ich liderem Olivierem Faurem na czele) blokowali niepokorni. Szansę na wyjście z tego błędnego koła stanowiła kompromisowa kandydatura Huguette Bello, przewodniczącej rady regionalnej Réunionu.
Doświadczona polityczka, w przeszłości związana z komunistami, jest postacią spoza paryskiego światka politycznego i cieszy się szacunkiem nawet wśród reprezentantów obozu rządzącego, ale to nie wystarczyło do przekonania liderów PS. Dołączyła do grona odrzuconych kandydatów, a w jej miejsce socjaliści zaproponowali Laurence Tubianę, ekonomistkę, w ostatnich latach uczestniczącą w kształtowaniu międzynarodowych porozumień klimatycznych. Tym razem nadeszła kolej na weto ze strony LFI, a obie największe partie NFP wyrzucają sobie nawzajem sabotowanie sojuszu, ku zniecierpliwieniu zielonych i komunistów, którzy zaakceptowali obie potencjalne premierki.
W trwających dyskusjach niepokorni domagają się przede wszystkim kandydata lojalnego wobec programu Frontu Ludowego, podczas gdy socjaliści zwracają uwagę na konieczność wyznaczenia kogoś, kto byłby akceptowalny dla centrystów. W tle kryje się chęć wzmocnienia swojego ugrupowania w ramach NFP, z myślą o zaplanowanych na 2027 r. wyborach prezydenckich. Własny premier byłby poważnym atutem, stąd walka między lewicowymi partnerami jest tak zaciekła.
Dobrym prognostykiem dla Frontu Ludowego był jednak sukces w wyborze wspólnego kandydata na przewodniczącego Zgromadzenia Narodowego. Został nim André Chassaigne, wieloletni deputowany komunistów, szanowany za swoją pracowitość w parlamencie. Ostatecznie zdobył on zaufanie 207 parlamentarnych kolegów, nieznacznie mniej niż reprezentująca obóz prezydencki Yaël Braun-Pivet, która pełniła ten urząd w poprzedniej kadencji. Przewagę zapewniło jej poparcie LR w trzeciej turze głosowania, gdy decydowała zwykła większość głosów.
Koalicja, rząd mniejszościowy czy ucieczka do technokratów?
Wybór nowej-starej przewodniczącej Zgromadzenia Narodowego pokazał, że macroniści w porozumieniu z tradycyjną prawicą są w stanie przegłosować lewicę. To mocna karta, ale do stabilnych rządów nie wystarczy. W przeciwieństwie do poprzedniej kadencji francuskiego parlamentu lewica i nacjonaliści łącznie mają dość deputowanych, aby blokować prezydenckiego nominata, a w przypadku zastosowania słynnego artykułu 49.3, pozwalającego na przyjęcie prawa przez prezydenta z pominięciem Zgromadzenia Narodowego – doprowadzić do upadku rządu, chociaż wciąż byłoby to zagranie bardzo ryzykowne, jako że pociągnęłoby za sobą kolejne przyspieszone wybory.
W ten sposób wraca temat większości parlamentarnej, która musi się wytworzyć przynajmniej w kwestii istnienia nowego rządu. Najbardziej oczywista wydaje się tu współpraca w ramach frontu republikańskiego, będącego odpowiedzialnym za skuteczne powstrzymanie nacjonalistów w drugiej turze wyborów, ale trudno oczekiwać formalnej koalicji. Na ten moment lewica odcina się od współrządzenia z „prezydentem bogaczy”, a centryści nie chcą słyszeć o pełnieniu funkcji ministerialnych obok „ekstremistów” z LFI.
Francja: Powinien być pan wdzięczny imigrantom, panie Bardella
czytaj także
Dlatego bardziej prawdopodobny wydaje się rząd mniejszościowy, oparty na bardzo chwiejnych fundamentach. Albo prezydent wyznaczy kogoś ze swojego obozu i spróbuje uzyskać dla niego dostateczne poparcie, albo ugnie się pod naciskiem lewicy, a macroniści zaakceptują jej rząd (przynajmniej tymczasowo).
To ostatnie nie ma jednak szans realizacji, jeśli lewica nie jest nawet w stanie wyznaczyć wspólnego kandydata. Im dłużej potrwają spory wewnątrz NFP, tym większe będą szanse Macrona na przeforsowanie własnego kandydata, być może schowanego pod hasłem ponadpartyjnego, złożonego z ekspertów rządu „technicznego”. Dla urzędującego prezydenta najważniejsze jest w tej chwili osadzenie w Matignon kogoś, kto nie będzie mu za bardzo wchodził w drogę, a lewicowy szef rządu to gwarancja problemów dla Macrona.