Wszystko zaczęło się od rachunków za prąd, ale wściekłość wywołał o wiele szerszy problem: zubożenie i wyobcowanie z polityki, których doświadcza większość społeczeństwa.
W ostatnim tygodniu lutego, po protestach w całym kraju, bułgarski rząd z Bojko Borysowem na czele podał się do dymisji. Co się stało? I co z tego może wyniknąć?
Od początku lutego Bułgarzy w większości dużych miast wychodzili na ulice, protestując przeciwko zwiększonym rachunkom za elektryczność i ogrzewanie. Ponieważ podwyżkę wprowadzano sukcesywnie przez cały rok 2012, rachunki dostarczone do skrzynek pocztowych w styczniu 2013 były często kilkakrotnie wyższe niż dotychczas. Wśród przyczyn podwyżek wymieniano m.in. podatek od zielonej energii, nieco dłuższy okres rozliczeniowy, opóźnienia w procesie zbierania danych, zwiększoną konsumpcję energii w święta, wreszcie niskie napięcie prądu przeznaczonego dla gospodarstw domowych.
Ludzi oburzył przede wszystkim fakt, że istotną część kosztów stanowiła nie sama energia, lecz opłata za dystrybucję. W efekcie przez kraj przetoczyła się fala blokad dróg, społecznego gniewu i przemocy ze strony policji. Trzech ludzi się podpaliło, pewien staruszek podciął sobie żyły z rozpaczy, że nie jest w stanie opłacić rachunku. Wśród protestujących dominowali zwykli ludzie – kobiety i mężczyźni w średnim wieku, młode pary z dziećmi i studenci. Do protestów włączyły się i częściowo je przejęły rozmaite grupy skrajnej prawicy, skłonne do ekscesów i wandalizmu.
Rozwiązaniem, jakie zaoferowali liberalni intelektualiści i politycy całego niemal spektrum, było – niespodzianka – ukrócenie monopoli, dalsza prywatyzacja i liberalizacja rynków energii. Tymczasem wszystkie te wydarzenia pokazują, jak działają prywatne przedsiębiorstwa wyjęte spod kontroli państwa. Dystrybutorów energii sprywatyzowano w roku 2005, a następnie sprzedano trzem zagranicznym koncernom na bardzo korzystnych warunkach – z gwarancją 16 procent rocznego zysku, co uczyniło państwo i bułgarskiego podatnika potencjalnym dłużnikiem tych firm. Przedsiębiorstwa te utrzymywały jednocześnie ceny na wysokim poziomie dzięki zmowie kartelowej.
Po kilku nocach gonitw policji za demonstrantami rząd nagle zaproponował znaczącą obniżkę cen energii i przejrzystość w sektorze energetycznymi. Nieliczni „demonstranci” ze środowisk bliskich rządowi wezwali ulicę do zaprzestania protestów. Ten polityczny teatr jednak się nie udał. Ludzie zażądali rezygnacji rządu. Po kolejnych ostrych starciach premier złożył rezygnację, mówiąc, że nie zniesie krwi na swoich rękach. Parlament przyjął dymisję niemal jednogłośnie. Bułgarski prezydent Rosen Plewnelijew zaprosił do „publicznych konsultacji” na temat nowego rządu reprezentantów protestujących oraz ekspertów z neoliberalnych think-tanków oraz biznes i oligarchów. Protestujący opuścili salę.
Ostatecznie Plewnelijew zaproponował tworzenie rządu przejściowego jedynie trzem partiom, które wcześniej zadeklarowały taką chęć: partii Borysowa Obywatele na rzecz Europejskiego Rozwoju Bułgarii (GERB), Bułgarskiej Partii Socjalistycznej (PSB) oraz Ruchowi na rzecz Praw i Wolności, reprezentującemu mniejszość turecką. Oznaczało to zarazem rozwiązanie parlamentu i wcześniejsze o dwa miesiące wybory. Jest już oczywiste, że powstanie gabinet ekspertów, wygodny dla rządu Borysowa: taki, który zostawi im czas na wyczyszczenie śladów korupcji i nie będzie ich ścigał za dawne przestępstwa. Jednocześnie, z racji powołania przez prezydenta, nowy gabinet nie będzie miał po swojej stronie ustawodawcy, który mógłby zmienić prawo, w tym kontrowersyjny kodeks wyborczy, który praktycznie uniemożliwia małym partiom prowadzenie kampanii.
Gdy miały miejsce wszystkie te manewry polityczne, ludzie nie zeszli z ulic. Pojawiły się kolejne postulaty: powołania nowego Zgromadzenia Konstytucyjnego, wprowadzenia głosowania większościowego – nie na partie, lecz pojedynczych kandydatów, a także rewizji wszystkich umów prywatyzacyjnych i koncesji z ostatniego dwudziestolecia. Choć wszystko zaczęło się od rachunków za prąd, to hasła zgłaszane na protestach wyrażały wściekłość z powodu dużo szerszego problemu: zubożenia materialnego i wyobcowania z procesu politycznego, czego doświadcza większość społeczeństwa.
Narastała właśnie dyskusja na temat światowego kryzysu gospodarczego, gdy wielu Bułgarów stwierdziło, że kryzys w ich kraju trwa właściwie przez cały czas.
Od roku 1989 całe gałęzie przemysłu i usług były prywatyzowane, koncesje przydzielano za niewielkie pieniądze firmom-klientom kolejnych rządów, a poufne porozumienia podpisywano kosztem państwa i społeczeństwa. Bezrobocie dotknęło w ten czy inny sposób wszystkich i wypchnęło dwa miliony Bułgarów na ekonomiczną emigrację. Kiedy kryzys globalny dotknął również pracodawców w goszczących Bułgarów krajach Zachodu, gwałtownie spadły dochody rodzin emigrantów. W Holandii i Wielkiej Brytanii już zaczęły się negatywne kampanie przeciwko bułgarskim i rumuńskim pracownikom. Kolejnym źródłem obaw dla wielu rodzin były deklaracje krajów UE, przede wszystkim Niemiec, że zablokują wejście Bułgarii do strefy Schengen.
Alienacja i zubożenie dotknęły jednak Bułgarów nie tylko w sensie ekonomicznym. Kiedy w 1989 roku zniesiono państwo jednopartyjne, polityka w Bułgarii stała się pluralistyczna jedynie w tym sensie, że przestrzegano reguł wolnych wyborów. Skonsolidowana klasa polityczna przekształcała się po to, by pozostać przy władzy przez cały okres transformacji. Różnice między partiami były bardzo niewielkie: momentami wydawało się, że wszystkie walczą o możliwość realizacji tego samego programu. Choć przestrzeń polityczną wypełniali deklaratywni reprezentanci lewicy, centrum czy prawicy, większość bułgarskich partii popierała jednogłośnie agendę neoliberalną i dostosowanie do struktur gospodarczych i instytucjonalnych w ramach UE. Polityka stała się zatem pustym słowem.
Neoliberalna, oligarchiczna BSP, stworzona przez spadkobierców dawnej partii komunistycznej, zmonopolizowała całą polityczną lewicę. Było to niezwykle korzystne dla wielu podobnie neoliberalnych partii na prawicy: pozwalała im wszystkim nazywać się „antykomunistami” i używać tej etykietki jako najważniejszego uzasadnienia dla dokładnie takiego samego programu: zachodnia liberalna demokracja, wolny rynek, prywatyzacja, ekonomiczne cięcia i starania o przyjęcie Bułgarii do klubu bogatych znanego również jako Unia Europejska.
W ten sposób polityka została zastąpiona „zarządzaniem” i „ekspertyzą”. Alternatywy przedstawiano jako nierealne, tak jakby droga była oczywista – i tylko jedna. Ktokolwiek ośmielił się nie zgodzić, był potępiany jako „komunista”, „agent” bądź jako „nieokrzesany”, „niedouczony”, ktoś, kto nie dorósł do „europejskich wartości”.
Dziś ci sami eksperci po raz pierwszy czują się zakłopotani i brakuje im ogólnie słusznych tez na temat tego, co się dzieje. Publicznie wyrażają moralny niepokój i szczere oburzenie postępowaniem demonstrantów. Tym, co ich tak zakłopotało, jest fakt, że na ulice wyszli ludzie bez zasobów: finansowych, symbolicznych i politycznych. Rebelia zaczęła się bez programu – wściekłości niekontrolowanego tłumu nie udało się ani powściągnąć, ani zamknąć w głównym sloganie transformacji, czyli „społeczeństwie obywatelskim”.
To prawda, że głosy tych ludzi były często chaotyczne, wewnętrznie i wzajemnie sprzeczne, politycznie niepoprawne, wstrząsające. Demonstranci wykrzykiwali homofobiczne i seksistowskie hasła, a z prowizorycznych mównic dobiegały rasistowskie opinie skierowane przeciwko Romom i Turkom. Protestowano przeciwko budowie drugiego meczetu w Sofii, nawoływano do wprowadzenia obowiązkowych lekcji religii prawosławnej w szkołach i prawa wyborczego, które wyłączyłoby Romów i emerytów z głosowania. Smutna i symptomatyczna była liczna i hałaśliwa obecność piłkarskich chuliganów, którzy zmobilizowali się przy okazji corocznego neonazistowskiego marszu pamięci generała Christo Łukowa, przywódcy faszyzującego Związku Bułgarskich Legionów Narodowych z okresu II wojny światowej.
Moralne oburzenie bułgarskich intelektualistów i ekspertów było jednak w najlepszym razie obłudne. W swych staraniach, aby zabetonować neoliberalny konsensus, przyczynili się do tego, że w okresie transformacji zabrakło pluralistycznej edukacji i debaty.
Istotne jest również to, że obecne protesty to część stopniowo rozwijającej się kultury protestu w Bułgarii. W ostatnich latach Bułgarzy dowiadywali się coraz więcej i doświadczali coraz więcej protestów przeciwko cięciom – poza ruchem Occupy, hiszpańskimi Indignados czy Arabską Wiosną byli świadkami wydarzeń w krajach bliższych geograficznie. Na publiczną debatę i wyobraźnię wpłynął węgierski kryzys polityczny trwający od roku 2006, grecka kampania przeciwko cięciom po roku 2008 i rumuńska zima roku 2012. Protesty miały także miejsce od 2007 w samej Bułgarii: nauczyciele, górnicy, ekolodzy, studenci i pracownicy naukowi sprzeciwiali się prywatyzacji Państwowej Spółki Kolejowej i zakładów maszynowych Sopot, a także porozumieniu ACTA.
Bułgarska klasa polityczna i rząd Borysowa odpowiadały najczęściej doraźnymi działaniami, mającymi na celu zduszenie masowego gniewu. Prywatyzowano państwowe przedsiębiorstwa, ale utrzymywano umowy zbiorowe. Wydrenowano skarb państwa na wypłaty, które miały powstrzymać dalsze protesty. Jedyne, co się nie zmieniało, to ogólny kurs na cięcia i reformy prywatyzacyjne.
Właśnie dlatego jest ważne, że tym razem ludzie wyszli z dwoma postulatami, które dotąd były nieobecne w mediach i w sferze publicznej: „rewizji transformacji” i „zmiany systemu”. Pierwsze hasło to spóźnione żądanie wobec klasy politycznej, by upubliczniła dokumenty dotyczące prywatyzacji i umów koncesyjnych oraz odtajniła poufne umowy i transakcje pomiędzy państwem a firmami prywatnymi. Po raz pierwszy protestujący podali dokładny okres, który wymaga rewizji – 23 lata. Rok 1989 został wyznaczony jako punkt zwrotny, lecz tym razem nie jako początek demokratycznej transformacji, tylko moment, kiedy Bułgaria weszła na niewłaściwe tory. Drugi z postulatów brzmi co prawda radykalnie i niejasno, ale jest równie istotny – ludzie na placach widzą problem nie w naszej niewłaściwej ścieżce ku europejskiemu modelowi czy w „orientalnym” charakterze naszego kapitalizmu, ale w samym tym modelu – w samym kapitalizmie.
Ponieważ wybory wybory parlamentarne były blisko (miały się odbyć w lipcu), a teraz przeniesiono je już na 12 maja, rezygnacja rządu nie była dla protestujących szczególnie ważną informacją. Dymisję Borysowa wielu postrzegało jako objaw słabości, opuszczanie tonącego okrętu w samym środku kryzysu, który poprzednie gabinety zaczęły, a jego gabinet pogłębił. Inni uważali, że w ten sposób Borysow próbuje zachować twarz i zapewnić sobie reelekcję.
Tak czy inaczej, z rządem przejściowym czy bez niego, brak alternatywnego aktora politycznego czyni perspektywę wyborów dość ponurą.
Borysow wchłonął już całe społeczne niezadowolenie zarówno z potężnej Bułgarskiej Partii Socjalistycznej i jej wiecznego sojusznika, Ruchu na rzecz Praw i Wolności, jak też z ich prawicowych konkurentów. Nowa partia byłej komisarz europejskiej Megleny Kunewej to kolejne wcielenie głodnego władzy marginesu politycznej transformacji. Nowe koalicje konserwatywno-prawicowych partii politycznych, takich jak Demokraci na rzecz Silnej Bułgarii, wydają się raczej jałowe, zwłaszcza że to rząd Iwana Kostowa z Demokratów zaczął cały proces prywatyzacji sektora energetycznego. Kilka partii na skrajnej prawicy, jak Ataka czy VMRO, próbowało wypłynąć na fali protestów – kiedy ich bojówki kompromitowały demonstrantów, ich liderzy twardo stąpali po ziemi, wzywając do nacjonalizacji spółek dystrybuujących energię i odwołania rządu.
Ludzie na ulicach znaleźli całkiem sporo nowych liderów, ale żaden z nich nie ma ani ochoty, ani możliwości, by założyć partię i wystartować w majowych wyborach. Można zatem spodziewać się nowego rządu koalicyjnego utworzonego przez GERB i niektórych jego konkurentów, a także – jeśli ich polityka nie przyniesie znaczących zmian – kolejnej fali niepokojów społecznych.
Pewne jest natomiast, że czara goryczy w Bułgarii się przelała. Bułgarzy dołączyli do większych procesów, które wstrząsnęły Rumunią, Słowenią, Węgrami, Macedonią i Kosowem. Hasła ruchu Occupy, hiszpańskich Indignados i greckich protestów przeciwko cięciom zaczynają się pojawiać na bułgarskich ulicach. Podobnie jak w tamtych krajach, ludzie coraz mniej ufają tradycyjnej demokracji reprezentacyjnej. Zaczęli się organizować w grupy robocze, aby dyskutować gospodarcze, społeczne i polityczne alternatywy, a także proponować nowe instrumenty prawne i innowacyjne formy samoorganizacji. Mówią otwarcie, jakich form władzy gospodarczej i politycznej się domagają i jak można je osiągnąć. Mówią o politycznej, ekonomicznej i społecznej partycypacji: o walce, która jest równoległa do walki wyborczej i ma na celu radykalną zmianę obecnego systemu. I choć język sprzeciwu wobec obecnej postaci kapitalizmu i alternatywne rozwiązania ekonomiczne są dopiero w zalążku, jedno nie ulega wątpliwości: bułgarska zima się nie skończyła.
przełożył Michał Sutowski
Marija Iwanczewa – doktorantka antropologii społecznej na Central European University w Budapeszcie, centrum społeczne „Haspel” w Sofii
Jest to zmodyfikowana wersja artykułu, który ukazał się na portalu criticatac.ro.
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.