W klasie wszystkie nieszczęścia świata: wojna, ucieczka przez góry, na pontonie, przez pustynię, obóz w Turcji, straszna bieda, niewydolni rodzice, dzieci nigdy niediagnozowane, głodne wiedzy.
– Maya, co ty robisz pod ławką? Wyjdź stamtąd. – Nie!!! – Maya co to za bezsens, nie możesz siedzieć na lekcji pod ławką, wyjdź. – Nie wyjdę, bo ona jest niedobra.
„Ona” to nauczycielka, która godzinę w tygodniu uczy ich matematyki i właśnie skończyła lekcję. – Ona nas nie lubi – dodaje Maya. Nic nie odpowiadam, Maya ma radar w oczach, prześwietla każdego na wylot. Segreguje ludzi na dobrych i niedobrych. Niedobrzy to ci, którzy mają „złe oczy i nie lubią nas”. „Nas”, czyli dzieci z Willkommensklasse, obce dzieci.
Wiem, jak dalej potoczy się ta rozmowa. Od kilku tygodni toczymy ten sam dialog. Nie wyjdzie, dopóki sama nie postanowi wyjść. Dzień wcześniej zniknęła z lekcji. Po 10 minutach zaczęłam jej szukać, dziewczynki wysłałam do toalety, sama obeszłam piętra. Słabo mi się zrobiło na myśl, że mogła opuścić budynek szkoły. Nigdzie jej nie było. Wróciliśmy do klasy i moim jedynym pocieszeniem było, że został jej tornister. Nie sądziłam, by mogła zostawić swoje rzeczy i pójść do ośrodka. Po kolejnych minutach wpadam na myśl, by sprawdzić szafki na ubrania, które stoją na korytarzu. Jedna szafka jest zamknięta od środka i ktoś trzyma zamek. Po chwili udaje mi się otworzyć drzwi.
– Maya natychmiast wychodź z tej szafki. Jak ty w ogóle się tam zmieściłaś!
Maya wychodzi i hardo na mnie patrzy. Ukarała mnie w ten sposób za to, że chcę ją przenieść do niemieckiej klasy. Nie robię jej awantury, kamień spadł mi z serca, że ją znalazłam.
Maya ma 10 lat i jest z Iraku. W tym momencie tej historii znamy się już kilka miesięcy. Maya zna niemiecki na tyle, że jest w stanie opowiedzieć mi o sobie. Dziś postanawiam jednak ukrócić to chowanie się pod ławkę. To nie czas na zwierzenia. Zaczęłam nowy temat, zadanie jest na tablicy i wszyscy muszą zacząć się w końcu uczyć koniugacji czasownika. Zaglądam pod ławkę, nie patrzy na mnie, siedzi zwinięta w kłębek. Siadam obok na podłodze.
– Maya podaj mi rękę – mówię. Trzymamy się za ręce i mówię do niej spokojnie – Wyjdź, przepisz zadanie, nauczysz się czegoś nowego.
Maya nie ustępuje. Opieram się o drzwi i tak siedzimy. Widzę, że po chwili włożyła stopy pod kaloryfer. Teraz gdybym ją chciała wyciągnąć, to muszę urwać kaloryfer. Patrzę na brudną podłogę i wstaję.
– Dobrze, siedź pod ławką, jak chcesz – kapituluję po raz kolejny. Prowadzę lekcję, kątem oka widzę, jak ściąga zeszyt pod ławkę i spod blatu przepisuje to, co jest na tablicy. Po skończonych lekcjach idę zrobić awanturę o brud w mojej klasie. Od tygodni mam podejrzenie, że jest niesprzątana, podłoga wręcz się lepi.
czytaj także
Wychodzę z budynku, cień przy ścianie się odrywa i podaje mi rękę.
– Czekam na ciebie. Słyszałam, że kazałaś posprzątać w naszej klasie!
Nie jestem zaskoczona, że czekała. Często to robi, zna na pamięć mój rozkład pracy, wie, że po zajęciach odnoszę kubek do kuchni, wie, którymi drzwiami wyjdę z budynku. Przechodzimy wspólnie jakieś 150 metrów, po czym ja skręcam na stację kolejki, ona biegnie do Heimu. Nawet nie zawsze rozmawiamy po drodze, po prostu spędzamy wspólnie czas, tylko we dwie.
– Do jutra, Frau Ptak! – I już nie ma tej burzy loków. Następnego dnia to samo. Z czasem coraz więcej żartujemy, Maya ma zmysł obserwacji i bardzo cięty język.
Ten Heim, czyli miejsce, gdzie mieszkają dzieci z mojej klasy, to od wielu lat nieużywany budynek szkolny. Ośrodek miał funkcjonować tylko pół roku, działał ponad dwa lata. Wszyscy mieszkają w klasach szkolnych poprzedzielanych burymi prześcieradłami i ściankami z plexi. Na ścianach wiszą stare zielone tablice. Prysznice w kontenerze na boisku, ubikacje tak samo. Dzieci boją się chodzić w nocy do toalety i sikają na schody, zapach moczu wżarł się w stary beton. Zero intymności, bójki, interwencje policji w nocy. Ludzie nie mogą niczego gotować, bo przepisy przeciwpożarowe zabraniają, a dowożonego jedzenia nie lubią.
Rozmawiam z jedną z matek, nie ma nawet krzesełka, siadam na metalowym łóżku. Jest udręczona, chyba ma depresję, śpi całymi dniami. Mówi, że miała właśnie aborcję, nie mogła urodzić tego dziecka, ojciec zniknął. – Nie dałabym sobie rady – mówi.
Jej 11-letnia córka to moja uczennica, przestała chodzić do szkoły, dlatego przyszłam zapytać, co się stało. Okazuje się, że była tłumaczką podczas zabiegu. Nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. – Jak to: była tłumaczką? Gdzie? W szpitalu? – Tak. Matka kładzie się na łóżku, płacze. – Dobrze, że nie jestem w ciąży, nie mam nawet jak herbaty zrobić – przeprasza mnie. – Tu nie wolno mieć czajnika, miałam, ale zabrali.
Dziewczynka zaczyna przychodzić ponownie do szkoły, to zdolna uczennica, miesiąc później obie z matką znikają. Kolejna deportacja na Bałkany.
Zamieszki w Chemnitz jako dwie opowieści o współczesnych Niemczech
czytaj także
Maya mieszka w tym ośrodku z młodszym bratem i z ojcem. Uciekli z Iraku dwa lata wcześniej. Opowiada, że najgorzej było w górach w Turcji – wielki śnieg, zimno, a brat zgubił buty. Spadły mu, gdy tata niósł go na plecach. Dotarli do jakiejś wsi i tata płakał.
– Bez butów nie można iść, pani Ptak.
– A ty szłaś całą drogę?
– Tak, pani Ptak, ja mogę bardzo długo iść. Przyszłam też z Grecji na Węgry. To bardzo daleko, pani Ptak. Pokazałaś mi na mapie i teraz wiem, że to są państwa. Wiem, że Austria to państwo, mówiłam bratu, ale on tylko chce biegać, nie chce się uczyć.
– A ile lat ma brat?
– Sześć. Chodzi do szkoły, ale nie chce czytać w domu. Mama została, bo babcia była chora, teraz już nie może przejść granicy. Babcia umarła.
– Czyli dwa lata nie widziałaś mamy?
– Nie, widziałam ją wczoraj w telefonie.
Maya jest niezależna, nie podlizuje się innym dzieciom, nie wspominając o nauczycielach. Jak jej się coś nie podoba, to się zamyka, przestaje się komunikować.
– Czy to dziecko jest normalne? – zapyta mnie pół roku później inna nauczycielka. – Ona w ogóle nie reaguje na żadne pytanie, czy ona mnie rozumie? Dlaczego wysłałaś takie dziecko do normalnej klasy?
– Spokojnie – odpowiadam – to bardzo dobre dziecko, zna niemiecki, potrzebuje tylko czasu. – „Musi cię też polubić” – dodaję w myślach. Duże grupy ją przerażają, trzymam kciuki, by jej się udało. Znałyśmy się dwa lata. To była prawdziwa partnerska przyjaźń.
– Pani Ptak, ja nie jestem taka jak wy. Kobiety w Europie są jak kwiaty przydrożne, każdy może podejść i je zerwać. W Iraku kobieta to kwiat w ogrodzie, tylko dla męża, dla rodziny – tłumaczy mi.
– Kto ci to powiedział? – pytam.
– Mama.
Mówię jej, że w Europie kobieta może być, kim chce, nie musi być kwiatem.
– A czy ty masz pieniądze? – pyta Maya.
– Mam, pracuję i dostaję pensję.
– Chcę być jak ty – stwierdza z przekonaniem. Następnego dnia obwieszcza jednak, że chce być lekarką, bo nauczyciele nie mają szacunku. Nie zadaję dalszych pytań.
czytaj także
Pierwsze miesiące
Każdy, kto wyobraża sobie dzieci uchodźców jako smutne dzieci wpatrujące się z wdzięcznością w nauczycieli, jest w błędzie. Pierwszy raz weszłam do klasy w styczniu 2016. Niemiecka koleżanka stała bezradnie na środku, a wkoło niej kotłowało się życie. Krzyki i wrzaski słychać było dwa pietra niżej. Pięciu chłopców usiłowało wyrwać sobie patelnię. Zerknęłam na tablicę, a tam słownictwo do tematu „Gotuję obiad”, nauczycielka poprzynosiła z domu różne sprzęty i przyprawy. Sól rozsypana na podłodze, trwała walka o siekane migdały. Rozległ się dzwonek i w ułamku sekundy klasa opustoszała.
To była ostatnia lekcja, więc miałam czas na rozmowę o dzieciach. Niemiecka koleżanka zaczęła od tego, że dzieci są straumatyzowane i dlatego pozwala im na bieganie po klasie. Mają być aktywne i zawsze zadawać pytania.
– U nas nie ma dyscypliny – dodała z dumą.
Dziecko z traumą nikomu nie ufa, na każdą niepewną sytuację reaguje najczęściej agresją. W nowym kraju i języku niepewna sytuacja to stan ciągły. W klasie wszystkie nieszczęścia świata: wojna, ucieczka przez góry, na pontonie, przez pustynię, obóz w Turcji, straszna bieda, niewydolni rodzice, dzieci nigdy niediagnozowane, głodne wiedzy, nienauczone mówić „proszę” i „dziękuję” – „a po co się to mówi?”. Dzieci, które po pół roku przypominały sobie, że są dziećmi i mogą się po prostu bawić. „Jak to jest, pani Ptak, że ja mam 12 lat i nie wiedziałam, co to jest huśtawka? Dlaczego mój kraj jest niedobry?” To pytanie dziewczynki z Bagdadu.
W klasie jest dwanaścioro dzieci – z Bośni, Kosowa, Albanii, Serbii, Mołdawii, dwójka z Syrii, rodzeństwo z Iraku, dziewczynka z Egiptu i chłopiec z Afganistanu.
Nauka języka niemieckiego to cel nadrzędny. Dodatkowo mamy przypomnieć dzieciom podstawy matematyki. To, co w pierwszym momencie brzmi dobrze, czyli małe klasy, w praktyce oznacza 12 programów indywidualnych. Dzieci są z różnych krajów i w różnym wieku. Część chodziła do szkoły, część nie, ktoś zaliczył cztery klasy w Mołdawii, ktoś rok we Włoszech, a potem nic.
Chłopiec z Afganistanu urodził się w Iranie, do szkoły chodził w Turcji i turecki jest jego pierwszym językiem pisanym, potem uciekli z rodziną do Finlandii i tam chodził rok do szkoły i nauczył się fińskiego, a teraz zaczyna od podstaw niemiecki. Z rodzicami mówi w języku dari, nigdy nie był w Afganistanie, a tam grozi im deportacja. Odwiedziłam jego rodzinę, poznałam młodszych braci, ojca i mamę. Zrozumiałam, że można być rodziną uchodźczą i jednocześnie dać swoim dzieciom poczucie stabilizacji. Mój uczeń zbierał bilety z każdego muzeum, gdzie byliśmy, by mieć adres i cenę i pójść tam jeszcze raz z tatą. Poczuć się jak przewodnik. Wszystko w jego całym 11-letnim życiu było zmienne, ale miłość rodziców była wartością stałą. Saleh miał kapitał na życie.
Można być rodziną uchodźczą i jednocześnie dać swoim dzieciom poczucie stabilizacji.
Dziewczynka z Albanii zaczęła szkołę w Tiranie, ale potem uciekli z rodziną do Grecji, tam nie chodziła do szkoły, teraz jest w Berlinie. To bardzo pilne dziecko, chce wszystko wiedzieć i nie lubi chłopców, którzy przeszkadzają. Po dwóch latach i opanowaniu języka jej rodzina została deportowana. Pod koniec opowiadała mi o codziennych wizytach policji w ich ośrodku, nie rozumiała, dlaczego muszą opuścić Niemcy, skoro ona tak bardzo stara się w szkole.
Z czasem powiększa się moja syryjska grupka. Są w niej dzieci wszystkich opcji politycznych i wojennych – od zwolenników Assada do Daesh. Robią karabin z papieru i pokazują mi gestami, jak się zmienia magazynek. Malują wojenne flagi. Dzieci zwalczają się nieustannie, poziom agresji jest tak duży, że nie wiem, co robić.
Pani psycholog mówi mi tylko: – Proszę prowadzić obserwację. Kwituję tę radę milczeniem, w niczym mi nie pomaga, pani psycholog nie zna arabskiego i była u mnie w klasie jeden raz przez dwie godziny.
Kiedy koleżanka wezwała rodziców dwójki zwalczających się dzieci, to następnego dnia ci rodzice pobili się rano przed szkołą i krzyczeli, że jeden drugiemu zabije córkę. Wiemy o tym, bo rozdzielił ich ojciec trzeciego dziecka i zreferował nam sytuację. Jesteśmy zszokowane. Ja wzywam rodziców regularnie, choć to skomplikowana sprawa – trzeba ustalić termin z rodzicem, który nie mówi po niemiecku, i z tłumaczem, który ma pod swoją opieką kilkadziesiąt szkół. Najczęściej wygląda to tak, że termin dograny, jest tłumacz, ja zostaję po lekcjach, a rodzic nie przychodzi i nie odbiera telefonu.
czytaj także
Alfabetyzacja
Moja klasa jest jak wagon pociągu. Ktoś wchodzi, inni wychodzą. Duża rotacja dzieci związana jest z przybywaniem nowych zarejestrowanych uchodźców. Po zameldowaniu w ośrodku dzieci przechodzą podstawowe badania lekarskie i są kierowane do najbliższej szkoły w rejonie. Takie zmiany w klasach sprawiają, że w jednym pomieszczeniu uczą się dzieci, które już mówią po niemiecku, i takie, które nie rozumieją nawet pytania o imię. Młodsze płaczą za mamą, starsze są nie do upilnowania.
Pierwsze pół roku pracuję wspólnie z niemiecką koleżanką. Zabieram co trudniejsze przypadki do przedpokoju, gdzie mamy ustawione ławki, i tam robimy ćwiczenia alfabetyzacyjne z tymi dziećmi, które nigdy nie chodziły do żadnej szkoły. Nauka pisania i czytania dla dwunastolatka to wielki wysiłek.
Mohamed jest dzieckiem z chłopskiej rodziny, pochodzi z Homs. To silny, ale zahukany chłopiec, jest nieporadny, nie umie odwijać kanapki z papieru, nie umie trzymać ołówka w ręku, zaczyna pisać na środku kartki w zeszycie, nie widzi linii i nie umie poprowadzić szlaczka w podręczniku ćwiczącym koordynację, nie umie kolorować obrazków, nie wie, co to są farby, nie radzi sobie z puzzlami dla dwulatka. Książka ćwiczeń, z którą pracujemy, jest cała pomazana, nawet x jest napisane przez kilka linijek. Mohamed nie rozumie, że pisze się między dwiema liniami, a litery powinny przystawać do siebie wielkością. Nie umie ani czytać, ani pisać po arabsku. Wszystko mu się myli.
Po jakimś miesiącu widzę, że żadna znana mi metoda nauczania nie przynosi efektów, pozwalam mu więc malować w dowolnym czasie farbami lub, jeśli chce, oglądać obrazki w książkach. Z czasem jakoś następuje przełom. Widzę, że przestał się bać szkoły. Po kilku miesiącach zaczyna przepisywać zdania z tablicy, co prawda dwa słowa zajmują mu całą stronę, ale pisze. Wiem, że nie rozumie, co przepisuje, bo nie umie czytać, ale nauczył się przynajmniej odwzorowywać litery.
Po roku chłopiec zacznie czytać pojedyncze wyrazy. Będzie zachwycony, będzie pilnie siedział i przepisywał nawet rzeczy, których nie trzeba, będzie brał książki z biblioteki, otwierał byle gdzie i czytał dowolne słowa. Słowa nie układają mu się w zdania, ale to nieważne. Kiedy skończy składać litery podbiega do mnie i czyta cały wyraz. Po raz pierwszy czyta! Jestem z niego dumna. Z dziecka wystraszonego i agresywnego stanie się chłopcem z poczuciem humoru. Kiedyś uważał, że klasę sprzątają tylko dziewczynki, teraz bije się o gąbkę, by wyszorować ławkę albo moje biurko.
czytaj także
Całe wakacje martwię się, do jakiej klasy będę mogła go przypisać, bo to, co jest sukcesem u mnie, jest niczym na zewnątrz. On nie wie nic o biologii, nic o geografii, nie umie przeczytać ze zrozumieniem strony tekstu. Jest za duży na naukę w drugiej klasie, a w żadnej innej nie będzie w stanie sprostać wymaganiom. W każdej klasie są takie dzieci i chyba do teraz nie ma pomysłu, co zrobić z 14–15 latkami, które nie są w stanie opanować materiału szkolnego, żadnego materiału. Każde z nich wymagałoby nauczania indywidualnego, wieloletnich programów pomocowych. W wieku 16 lat kończy się obowiązek szkolny.
Po wakacjach Mohamed znika, rodzina dostała miejsce w innym domu dla azylantów. Nie pożegnaliśmy się.
czytaj także
Integracja
Takich klas jak moja jest w 2016 roku w Berlinie 1100. Uczy się w nich 12 tysięcy dzieci. Wcześniej przez 10 lat pracowałam z dorosłymi uchodźcami i migrantami. Władze Berlina zalecają nam włączanie dzieci po roku do regularnych klas. Na specjalny wniosek można przedłużyć naukę w Willkommenklasse o pół roku lub o rok. Dane podają, że 60% dzieci już po niecałych 6 miesiącach nauki uczy się w niemieckich klasach. Tylko nikt nie bada tego, jak sobie radzą.
czytaj także
W mojej szkole negocjuję przechodzenie dzieci bezpośrednio z nauczycielami, idzie to z oporami, wiadomo, że to dodatkowa praca. Najpierw chodzą na lekcje z wybraną klasą jeden dzień w tygodniu, potem trzy dni, a potem cały tydzień. Niektóre dzieci, głównie te z krajów europejskich, znajdują swoje miejsce w systemie. Dla dziecka z Rumunii czy Bułgarii przejście nie jest drastyczne. Dla dzieci z krajów arabskich jest to zdecydowanie trudniejsze. Radzą sobie te, które mają wykształconych rodziców.
Jedna z nauczycielek opowiada mi na przerwie, że wezwała ojca, bo chłopiec nigdy nie odrabia pracy domowej.
– Ten ojciec nic mi nie odpowiedział, powtarzał tylko „praca domowa” – mówi zdziwiona. Ja nie jestem zdziwiona.
– Należało zapytać, czy ojciec sam chodził do szkoły, bo prawdopodobnie nie wiedział w ogóle, o czym mówisz.
Duża część rodziców dzieci z mojej klasy jest analfabetami, wśród matek to zdecydowana większość. Czasami dowiaduję się o tym od dzieci, a czasami widzę po prostu, jak podpisują się na różnych zaświadczeniach. Niektórzy stawiają x (a to są ci, którzy wiedzą, że trzeba postawić x), czasami jest to tylko kreska albo koślawe kółko. Akceptuję takie podpisy z duszą na ramieniu, bo nie wiem, czy rodzic jest świadomy, że zabieram dziecko np. na wycieczkę do muzeum. Gdyby coś się stało, to ja będę miała problem.
Po każdej wycieczce jestem wykończona, bo muszę uważać, by nikt nie urwał nogi dinozaurowi i by moi uczniowie zachowywali się w metrze jak ludzie, a nie wyli jak potępieńcy. Po każdej wycieczce jestem też szczęśliwa, oglądając zachwycone twarze tych samych dzieci, wysłuchując, co kto zrozumiał, patrząc jak wiedza dosłownie wpływa do tych małych głów. Jedenastoletni Omar po wyjściu z Muzeum Historii Naturalnej i zdobyciu wiedzy, że w czasie, gdy żyły dinozaury, nie było człowieka, zapytał mnie bardzo zmartwiony: – Pani Ptak, to gdzie był wtedy Allah?
Najpiękniejsze były wizyty w planetarium, gdzie dzieci uzyskiwały świadomość, że ziemia to taka mała niebieska kula w wielkim kosmosie.
Uczę się
Po pół roku koleżanka rezygnuje z pracy, jest wypalona. – To mój problem – powtarza. Nie wiem, że dwa lata później powiem to samo. Nowy rok szkolny zaczynam więc sama i tak już zostanie. Fala entuzjazmu związanego z witaniem uchodźców minęła, została szara, pełna problemów rzeczywistość.
Na początku 2018 roku w mojej uchodźczej klasie przez kilka miesięcy nie ma ani jednego dziecka uchodźców, są dzieci z południa Europy. „Co oni tutaj robią?” – to najczęstsze pytanie, jakie słyszę z każdej strony. To nie jest miłe pytanie, dziecko nie wie, dlaczego wyemigrowało.
Dziewczynka z Rumunii tęskni za swoją klasą, przyjaciółkami i nauczycielką. Szkoła w małym miasteczku w Rumunii musiała być bardzo dobra, dziecko jest znakomicie przygotowane do nauki.
– Ja nie chcę być w Berlinie, pani Ptak, ja zaśpiewam pani rumuński hymn. – A potem to już płacz do końca lekcji.
W dalszym ciągu, po dwóch latach, nie ma programu nauczania ani specjalnych podręczników. W zasadzie mogę robić, co chcę. Dzieci przenoszone z innych szkół pokazują mi kopie ćwiczeń, jakie robiły. Niektóre ćwiczenia poznaję z kursów dla dorosłych. W 2016 roku zapisuję się na różne szkolenia, wszystkie są w moim czasie wolnym, ale na szczęście opłaca je miasto. Najczęściej kończy się to frustracją. Po kolejnym szkoleniu dostrzegam, że robię za publiczność różnym firmom, które wyczuły koniunkturę i dorabiają się na takich zleceniach. Jedno ze szkoleń utkwiło mi jednak mocno w pamięci. Napisałam krótką notatkę na bieżąco na facebooku, po paru godzinach ją skasowałam. Nie mogłam dojść do ładu ze sobą. Notatka wyglądała mniej więcej tak:
Wzięłam udział w szkoleniu na temat „Przemoc i prewencja w kontekście międzykulturowym”. Szkolenie dla nauczycieli i środowisk pracujących z uciekinierami i migrantami. Zapisałam się od razu, bo to obszar moich codziennych problemów w pracy. Szkolenie rozpoczęła pani docent od przywitania nas po arabsku. Spoko, choć już mnie tknęło, że akurat arabski nie jest jedynym językiem dzieciaków w naszych klasach i można by napisać na tablicy coś jeszcze w farsi lub po albańsku.
Pani docent, Niemka koło czterdziestki, ubrana ciekawie, czarne spodnie, biała koszulka z długim rękawem, a na to sukienka do polowy uda. Kto się zna, ten rozumie ten przekaz kulturowy. Potem było już tylko ciekawiej. Litwa leży w Azji, Polacy to stereotypowo złodzieje. Tu nadstawiłam ucha, co będzie dalej. Pani opowiedziała, że można być jednak np. urodzonym w Polsce dzieckiem dyplomatów, które może chodzić potem do szkoły waldorfskiej i jeździć z rodzicami do Azji czy Ameryki Południowej. Tu wątek się jakoś urwał, ale zrozumiałam, że takie dziecko dyplomatów nie musi zostać złodziejem. To dobra rzecz. Pani wiedziała, że na sali jest Polka.
Potem wykład o islamie, o Mahomecie, o Mekce i Medynie, o surach i o tym, że Mahomet musiał się bronić, stąd opanował tyle ziem. Protest jednego uczestnika. – Chyba był agresorem, a nie się bronił? Niby przed kim? Odpowiedź: bronił prawdziwej wiary i od perspektywy zależy, jak to widzimy. Potem o tradycji, tutaj włącza się arabski terapeuta, który sprawia wrażenie, jakby kontrolował każde słowo głównej prowadzącej. – Tradycja to jest nasz system socjalny, rodzina to bezpieczeństwo. Wy tego nie rozumiecie, bo tutaj tę rolę pełni państwo, np. wypłaca renty i zasiłki. W świecie arabskim tradycja jest kluczowa i dobra. Role społeczne są podzielone i to jest dobre. Odpowiedziałam mu, że rozumiem, ale wolę rentę niż totalną kontrolę tradycji i rodziny. Odwrócił głowę.
– Mahomet docenił kobiety, bo przed nim były niczym – mówi do mnie z pogardą jakiś uczestnik szkolenia. Głosy z sali proponują powrót do głównego tematu całego spotkania. – To co mamy robić, jak ojcowie zabraniają dziewczynkom się uczyć czy lekcji na basenie. – Jedna szkoła wprowadza już klasy tylko dla dziewczynek – mówi pani docent. Spotyka się to z uznaniem pozostałych osób, poza mną i panią, która mówi o trzeciej fali feminizmu. Reszta uważa tę propozycję za OK, bo myśmy też w Europe jakiś czas temu nie mieli koedukacyjnych klas, a nawet teraz niektórzy chcą, by te czasy wróciły, bo dziewczynki tracą na umiejętnościach matematycznych, kiedy w klasie są chłopcy.
Wracają jednak te nieszczęsne kobiety: w islamie kobieta ma „swoje wartościowe miejsce w rodzinie” – to głos terapeuty. Pani z południa Niemiec mówi, że u nich też tak jest. Pani docent lewituje ze szczęścia: – Tak! Wszystkie kultury są równe. Nowi mogą negocjować warunki umowy społecznej w swoich nowych krajach. To normalne i musimy dyskutować, może stworzyć nowe reguły. Przerwa.
Potem studium przypadku. W mojej grupie przypadek z Berlina, ciekawy. W katolickiej szkole średniej powstała klasa, w której są sami muzułmanie plus jeden chrześcijanin. Wszyscy z Syrii. Chrześcijanin jest mobbingowany. Rozmowy w szkole ze specjalistami, psychologiem, mediacje itd. nie przynoszą rezultatu. Chłopak jest bity i lżony. Koniec historii: ofiara mobbingu zostaje przeniesiona do innej szkoły, cała reszta zostaje w katolickiej szkole, która szczyci się tym, że u nich może się uczyć każdy. Pytanie, czy dobrze się stało. Jasno i wyraźnie mówię, że bardzo źle się stało, że sprawcy zostali, a ofiara musiała odejść. Nikt mnie nie popiera, reszta dyskutuje, czy to był w ogóle mobbing. Jeden z uczestników, pracownik socjalny, mówi, że może nauczycielka faworyzowała chrześcijanina. Głośno wyrażam dezaprobatę dla takiego podejścia, mówiąc, że nigdy czegoś takiego jak faworyzowanie dzieci ze względu na ich przynależność religijną nie widziałam. Wychodzę godzinę przed końcem. Długo nie mogę się uspokoić.
To szkolenie było kontynuowane miesiąc później, akurat byłam wtedy przeziębiona, odetchnęłam z ulgą. Teraz żałuję, że zabrakło mi woli, by mimo wszystko tam pójść i nagrać całość. Miałabym znakomity materiał propagandowy z pierwszej ręki.
czytaj także
Kultura
Nieustannie w gronie nauczycieli niemieckiego jako języka obcego rozmawialiśmy o tym, co oznacza integracja, jakie wartości chcemy przekazać i zaoferować – i dzieciom, i dorosłym. W międzyczasie moja polska koleżanka, która także uczy się niemieckiego, zadała mi pytanie, czy jest coś takiego jak współczesny kanon literatury niemieckiej, który powinna znać. Ciekawe pytanie, postanawiam je zadać w pokoju nauczycielskim. Wzbudzam konsternację.
– Nie, nie ma czegoś takiego.
– Jak to? Może Thomas Mann? – pytam.
– Tak, Mann, może Brecht, chociaż czy to współczesne?
Pytam w takim razie, czy jest jakiś kanon lektur szkolnych.
– Nie ma, każdy land ma swoja politykę edukacyjną. Chyba nie ma tekstów, które w szkole przeczytał każdy maturzysta w całym kraju i to dobrze – kończy kolega.
– Dlaczego dobrze?
– Bo pruski model edukacji oparty na drylu i przymusie jest zły.
– To z czym mają się integrować nowo przybyli? Co mogłabym polecić komuś, kto chce poznać kulturę niemiecką? Jaką książkę, jaki film?
Kolega wybucha śmiechem.
– Dobre pytanie, Ursula, ale nie ma czegoś takiego jak Niemcy. Przecież ktoś z Brandenburgii nie ma nic wspólnego z Bawarczykiem czy Szwabem. Nawet jedzą i piją inne rzeczy. Niemcy to federacja – tłumaczy mi jak dziecku.
Zadaję to samo pytanie wielu moim znajomym i od nikogo nie uzyskuję odpowiedzi. Mój kolega, doktor germanistyki, jest poirytowany moim pytaniem:
– Po co ci coś takiego, Ursula? Kogo to obchodzi? Trzeba czytać dobrą literaturę, obojętnie skąd ona jest – kończy.
czytaj także
Opinie opiniami, ale ja postanawiam zapoznać dzieci z klasyką niemieckiej literatury dziecięcej. Czytamy baśnie braci Grimm w wersji uproszczonej. Oglądamy na mapie, gdzie bracia zbierali opowieści ludowe, i dyskutujemy, jaki morał płynie z tych historii. Po przerwie przybiega dziewczynka i referuje mi serią jak z automatu, że zapytała niemiecką koleżankę z 4 klasy, czy ona zna historię o Kopciuszku.
– Znała, proszę pani! Powiedziała mi, że jest taki film. Musimy go zobaczyć!
– To niemieckie dzieci czytają to samo na lekcjach co my – pyta inna dziewczynka?
–Tak, może tak być – odpowiadam z uśmiechem.
Maria pierwszy raz wykazała zainteresowanie literaturą. Jej perlisty śmiech podnosił mnie na duchu wielokrotnie. Dziewczyna z romskiej rodziny, prześliczna, bezgranicznie wesoła i szczęśliwa w szkole. Nie opuściła ani jednego dnia w ciągu całego roku, pierwsza do pomocy i pierwsza do dyscyplinowania chłopaków.
– Proszę pani ona mnie bije – krzyczy Ahmad, który rozpłakał się nie z bólu, ale dlatego, że dotknęła go dziewczyna. – Tego nie wolno robić – krzyczy i napiera z całych sił na Marię, by jej jednak oddać. Ta się śmieje i ucieka. Zasmarkany Ahmad jest cały siny ze złości, ale po miesiącu na placu zabaw bawi się z Marią, choć ona go lekceważy.
Maria ma teraz już 15 lat, często o niej myślę. Była dzieckiem zaniedbywanym przez matkę, niekochanym, takim, które musi sobie zasłużyć i zapracować na obecność w rodzinie. Maria, jej siostra i matka zostały deportowane po dwóch latach. Dyrektorka ośrodka napisała do mnie maila, że w środku nocy, gdy zabierała je policja, dziewczyny płakały, by napisać do pani Ptak i podziękować za wszystko. To „wszystko”, to był codzienny opieprz: nie rób tak, powiedz grzecznie „proszę” do kolegi, a nie wyszarpuj, pisz dyktando, przeczytaj choć pół strony, naucz się liczyć, przepisz z tablicy zadanie, powiedz „dziękuję”… Płakałam, czytając ten list, wyobraziłam sobie ich dramat. Dla dziecka w tym wieku dwa lata to całe życie, epoka. Berlin stał się ich miastem.
czytaj także
Dorosłość
W mojej klasie są też chłopcy, którzy w wieku 12 lat są głowami rodzin, bo ojca nie ma albo jest nieporadny w nowym kraju i oni przejmują funkcje tłumaczy, opiekunów swoich rodziców. Dwunastoletni Muhammad troszczył się o ojca, pilnował, by tata jeździł na kurs niemieckiego. Dorosły chłopiec, który nie mogąc wytrzymać napięcia emocjonalnego, potrafił krzyczeć kilka minut bez łapania oddechu. Trzy lata czekał na możliwość sprowadzenia matki, bezskutecznie, jako Irakijczycy dostawali tylko roczne przedłużenie wizy, by sprowadzić rodzinę potrzebna jest wiza trzyletnia. Pouczał mnie, że „chłopcy nie będą sprzątać klasy, bo to robią kobiety”. Bardzo był zły, gdy systematycznie przez wiele dni mówiłam:
– Dzisiaj dziewczyny idą do biblioteki i mogą czytać, co chcą, a chłopcy sprzątają. Jak skończą, to mogą iść do domu, jeśli nie posprzątają, zostajemy po lekcjach.
Dziewczyny były zafascynowane, że tak można. Po jakimś miesiącu były już dyżury dla obu płci, nikt nie traktował tego jako kary. Sama sobie gratuluję, nigdy nie zapomną tej lekcji. Jeden wybitnie zdolny chłopiec z Syrii, najczęściej bezczelny i wiecznie mnie testujący, potrafił przyjść i w szczegółach opowiedzieć, za co konkretnie jest mi wdzięczny, a najbardziej za to, że zrozumiał, jak duży jest świat. Powiedziałam, że mnie też to zadziwia.
Przez moją klasę w dwa i pół roku przewinęło się 42 dzieci. W tym 14 z Syrii, 6 z Iraku, 4 z Mołdawii, 5 z Bośni, dwoje z Albanii, potem z krajów takich jak Egipt, Serbia, Kosowo, Bułgaria, Ghana, Kamerun, Afganistan, Indie, Rumunia, Liban. Stworzyliśmy drużynę, bezpieczną i pełną wiary, że można pokonać każdą przeszkodę.
W 2015 roku dzieci do 15. roku życia stanowiły 26% wszystkich uchodźców. Te grupy narodowościowe w mojej klasie pasują do całej fali migracyjnej z 2015 roku. Wtedy dociera do Niemiec 158 tys. Syryjczyków i, o czym się rzadko mówi, 53 tys. Albańczyków, 33 tys. Kosowian, 31 tys. Afgańczyków i 29 tys. Irakijczyków i inne mniejsze grupy.
W kolejnych latach ludzie z Bałkanów będą systematycznie odsyłani. Deportacje są zazwyczaj o świcie. Można zabrać tylko to, co się ma w zasięgu ręki, dlatego dzieci nosiły do szkoły zawsze wszystkie książki, zeszyty i przybory. Bały się, że przyjedzie policja i nikt nie będzie miał ani głowy, ani możliwości spakowania ich skarbów. Od dnia wydania decyzji deportacyjnej do momentu samej deportacji mijały czasami długie tygodnie. Niektóre rodziny znikały, inne po prostu nie sypiały w swoich pomieszczeniach w domu azylanta – policja nie przeszukiwała całych budynków, tylko notowała, że rodziny nie ma w pokoju. Rano dzieci opowiadały mi, jak na boisku ujadały psy policyjne, gdy policja przyjeżdżała kogoś odholować.
Jedna z rodzin z mojej klasy została zabrana do pomieszczeń na lotnisku, ale okazało się, że nie ma miejsc w samolocie do Kiszyniowa i rodzina na kilka tygodni wróciła do ośrodka. Dziecko przestało przychodzić do szkoły, bo bało się rozdzielenia z rodziną.
Takich historii opowiadanych drżącym głosem słyszałam mnóstwo, dzieci dźwigały swój dramat niezwykle dzielnie, były odpowiedzialne i dorosłe. Rozumiały policjantów i urzędników, pomagały rodzicom.
W 2018 roku w Berlinie w 748 Willkommensklassen uczy się 8800 dzieci. Władze edukacyjne i berliński senat zauważyły problem z uczniami powyżej 16. roku życia, którzy nie opanowali języka niemieckiego na poziomie B1, umożliwiającym kształcenie zawodowe. Brak znajomości języka to brak pracy w przyszłości, brak uczestnictwa w kulturze, zagrożenie tworzenia się grup stałego wykluczenia. Oby nie zabrakło woli politycznej, by stworzyć programy pomocy edukacyjnej dla tej młodzieży.
Berlin, jesień 2018, imiona dzieci zostały zmienione.