O polityce zagranicznej Donalda Trumpa mówi się, że jest nieprzewidywalna. Jednak jego poglądy na świat są stałe i od dawna znane. Niewiadome było tylko to, czy wywodzący się z establishmentu doradcy zdołają powściągnąć wybryki prezydenta. Dziś większości z tych hamulcowych nie ma już w Białym Domu, a Trump ma wolną rękę.
„Dom wewnętrznie skłócony nie ostoi się”, mówił w 1858 roku walczący o stanowisko senatora ze stanu Illinois Abraham Lincoln. Donald Trump zapewne nie zna tego przemówienia, ani ewangelii według św. Marka i św. Mateusza, z których Lincoln zapożyczył ów cytat. Udało mu się jednak wcielić w życie mądrość zawartą w słowach swojego wielkiego poprzednika w polityce zagranicznej.
Kilka dni temu „Washington Post” poinformował o rezygnacji Wessa Mitchella ze stanowiska asystenta sekretarza stanu ds. Europy i Eurazji. Ten najważniejszy amerykański dyplomata zajmujący się naszym kontynentem będzie pełnić swój urząd tylko do 15 lutego. Mitchell nie odchodzi w atmosferze skandalu; sam deklaruje, że w pełni popiera politykę sekretarza stanu Mike’a Pompeo, a powodem odejścia jest chęć poświęcenia się młodej rodzinie. Jego rezygnacji nie sposób jednak nie wpisać w szerszy kontekst tego, jak przez dwa lata prezydentury Trumpa zmieniała się ekipa odpowiedzialna za kreowanie polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych.
czytaj także
O polityce zagranicznej administracji Trumpa utarło się mówić, że jest nieprzewidywalna. Owa nieprzewidywalność nie wynikała jednak z usposobienia samego prezydenta. Jego poglądy na świat od kilku dekad w zasadzie się nie zmieniły. Źródłem dezorientacji było natomiast ciągłe przeciąganie liny pomiędzy Trumpem i grupą wywodzących się z establishmentu – wojskowego lub biznesowego – doradców zajmujących kluczowe stanowiska w administracji. H.R. McMaster, Rex Tillerson, James Mattis, Gary Cohn – słynni „dorośli” w Białym Domu – mieli hamować wybryki Trumpa i pilnować, aby prezydent nie wyrządził trwałych szkód. Dziś żadnego z nich nie ma już w administracji.
Trump ze smyczy zrywał się stopniowo. Cohn, główny doradca ekonomiczny prezydenta, zrezygnował, gdy nie udało mu się powstrzymać wprowadzenia ceł na import stali i aluminium z Meksyku, Kanady i Unii Europejskiej. Sekretarz obrony Mattis, a wraz z nim Brett McGurk, wysłannik rządu USA przy międzynarodowej koalicji walczącej z ISIS, odeszli po tym, jak Trump ogłosił wycofanie wojsk amerykańskich z Syrii.
Wycofanie się Amerykanów z Syrii nie zakończy konfliktu [polemika z Jeffreyem Sachsem]
czytaj także
„Dorosłych” zastąpili „lojalni” – John Bolton, Mike Pompeo i Larry Kudlow (następcy Mattisa Trump jeszcze nie wyznaczył). Jak zauważa na łamach „Foreign Affairs” Thomas Wright, Trump ma wreszcie wokół siebie ludzi, którzy nie starają się mitygować skutków jego posunięć, ale je wzmacniają.
Odejście Mitchella, którego „Gazeta Wyborcza” ochrzciła mianem „Amerykanina od Polski”, doskonale wpisuje się w ten trend. Żeby nie było wątpliwości: podobnie jak pozostali byli już członkowie administracji, Mitchell nie był idealistą, liberałem ani piewcą altruizmu. Od sojuszników USA wymagał większego zaangażowania w rywalizację Zachodu z mocarstwami rewizjonistycznymi – Chinami i Rosją – choćby poprzez zwiększenie wydatków na zbrojenia. W odróżnieniu od administracji Obamy przywiązywał znacznie mniejszą wagę do spraw wewnętrznych sojuszników – nie autorytarne zapędy Victora Orbana były dla niego największym problemem, lecz fakt współpracy energetycznej Węgier z Rosją.
Jednocześnie, w przeciwieństwie do Trumpa, serio traktował sojusze i cenił ich trwałość. W 2016 roku jako szef założonego przez siebie think tanku CEPA, zajmującego się Europą Środkową i Wschodnią, Mitchell mówił o Trumpie, który wówczas był jeszcze nowojorskim celebrytą ubiegającym się o republikańską nominację w wyborach prezydenckich: „Obaj uważamy, że NATO ma problem. Ale proponujemy diametralnie różne rozwiązania: on chce mniej sojuszu, a ja chcę go więcej”. Nie do przecenienia była też osobista fascynacja Mitchella Europą i jej historią. Na Georgetown studiował europeistykę i germanistykę, a doktorat uzyskał na Freie Universität w Berlinie.
czytaj także
Słuchając przemówień Mitchella już jako topowego dyplomaty administracji Trumpa miało się wrażenie, że choć stanowczo wzywa amerykańskich sojuszników do zakasania rękawów i jasnego opowiedzenia się po stronie Ameryki, to traktuje Europejczyków jako partnerów. Tak było chociażby w przypadku wystąpienia w waszyngtońskiej Radzie Atlantyckiej w październiku ubiegłego roku. Zupełnie inne podejście ma natomiast jego szef, Mike Pompeo, który zdecydowanie bardziej od partnerstwa woli poddaństwo Waszyngtonowi, o czym można było się przekonać na wykładzie przed grudniowym spotkaniem ministrów spraw zagranicznych NATO w Brukseli. O tym, co o sojuszach myśli Donald Trump, nie ma nawet co wspominać.
czytaj także
We wrześniu ubiegłego roku „New York Times” opublikował artykuł anonimowego urzędnika twierdzącego, że jest częścią ruchu oporu wewnątrz administracji Donalda Trumpa. Uspokajał on: „Amerykanie powinni wiedzieć, że w pokoju są dorośli. Jesteśmy w pełni świadomi tego, co się dzieje, i staramy się robić, co słuszne, nawet kiedy Donald Trump tego nie robi. W efekcie mamy dwutorową prezydenturę”. Jeśli ów urzędnik zajmował się polityką zagraniczną, to musi się czuć coraz bardziej osamotniony albo nie jest już członkiem administracji. W rozpoczynającej się właśnie drugiej połowie kadencji Trumpa będzie na tym polu o wiele mniej zgrzytów niż w pierwszej. A to nie wróży nic dobrego.