Choć zakrawa to na kiepski żart, reagując na chemiczny atak reżimu Asada prezydent Trump wraz z Emmanuelem Macronem i Theresą May stanął w obronie wartości i podtrzymania „cywilizowanych” zasad gry – pisze Adam Traczyk.
W nocy z piątku na sobotę zgodnie z twitterową zapowiedzią Donalda Trumpa na cele w Syrii spadły „nowe, ładne i mądre rakiety”. W odwecie za atak chemiczny, który wojska Asada przeprowadziły 7 kwietnia w Dumie, nocne niebo nad Damaszkiem i Homs oprócz amerykańskich rozświetliły także pociski francuskie i brytyjskie.
Russia vows to shoot down any and all missiles fired at Syria. Get ready Russia, because they will be coming, nice and new and “smart!” You shouldn’t be partners with a Gas Killing Animal who kills his people and enjoys it!
— Donald J. Trump (@realDonaldTrump) April 11, 2018
To dobry krok, ale niewystarczający. Nie zrozummy się źle: nie mam najmniejszych wątpliwości, że uderzenia na instalacje związane z produkcją broni chemicznej nie zmienią losów wojny w Syrii. Nie o to chodziło w tej operacji. Zapewne nie zmniejszy się w odczuwalny sposób liczba ofiar konfliktu syryjskiego. Liczba zabitych w wyniku ataków chemicznych dokonywanych przez reżim Asada stanowi przecież zaledwie drobny ułamek wszystkich ofiar tego ciągnącego się od 2011 roku brutalnego konfliktu.
Jednak symboliczne działania też mają znaczenie. W obliczu okrutnych zbrodni powinno się wyznaczać granice. Jedną z takich granic powinno być użycie broni chemicznej. Do takich wniosków doszli już autorzy deklaracji brukselskiej z 1864 roku, która, choć nie została ratyfikowana, zakładała zakaz użycia trucizn i zatrutych pocisków. W amerykańsko-francusko-brytyjskiej misji nie chodziło o zmianę układu sił, ale o wzmocnienie zasady, którą zaakceptowały prawie wszystkie państwa świata, z Syrią włącznie, podpisując Konwencję o zakazie broni chemicznej z 1993 roku. Dlatego dobrze się stało, że Waszyngton – z poparciem Paryża i Londynu – zareagował na kolejne użycie przez reżim Asada broni chemicznej przeciwko ludności cywilnej.
O dziwo zmieniający co chwila zdanie Trump jest w sprawie użycia broni chemicznej bardziej pryncypialny niż Barack Obama. W sierpniu 2012 roku Obama również groził Asadowi, że gdy ten sięgnie po broń chemiczną, przekroczy „czerwoną linię”. Równo rok później w wyniku ataku gazowego w Ghucie śmierć poniosło od kilkuset do prawie dwóch tysięcy osób. Obama, nie uzyskawszy wsparcia Davida Camerona, który nie otrzymał go od Izby Gmin, odstąpił od interwencji. Zamiast tego Stany Zjednoczone i Rosja zawarły porozumienie, na mocy którego wszelka syryjska broń chemiczna miała zostać zniszczona. I choć z Syrii usunięto ponad 1000 ton broni chemicznej, to armia Asada szybko zaczęła obchodzić zapisy porozumienia wykorzystując do produkcji bomb chlor, który z racji jego zastosowania do celów cywilnych nie znalazł się na liście zakazanych substancji. Najpóźniej 4 kwietnia 2017 roku, gdy wojska Asada w miejscowości Chan Szajchun ponownie użyły zakazanego na mocy porozumienia sarinu, jasne było, że bez mechanizmów sankcyjnych i pod ochroną Rosji – która jako stały członek Rady Bezpieczeństwa ONZ już 12 razy wetowała różne rezolucje dotyczące Syrii – porozumienie jest martwe.
Choć zakrawa to na kiepski żart, reagując na chemiczny atak reżimu Asada prezydent Trump wraz z Emmanuelem Macronem i Theresą May stanął w obronie wartości i podtrzymania „cywilizowanych” zasad gry. Można oczywiście argumentować, że Trump chce atakiem rakietowym przykryć własne problemy w kraju, ale choć do osoby Trumpa i całokształtu jego polityki nie mam najmniejszej sympatii, to tym razem nie mam zamiaru wybrzydzać.
Wojny z tego nie będzie
Czy odpowiedź siłowa może w ogóle powstrzymać Asada przed kolejnymi atakami? Zapewne nie. W końcu już rok temu w odpowiedzi na atak w Chan Szajchun 59 amerykańskich tomahawków spadło na syryjską bazę lotniczą, co nie powstrzymało Asada przez dalszym wykorzystywaniem broni chemicznej. Z drugiej jednak strony po poprzedniej interwencji ataki bronią chemiczną ustały na pół roku. Być może więc mądrze dozowana presja militarna pomoże osiągnąć porozumienie dyplomatyczne.
Silny, kolonizujący Izrael jako zaprzeczenie słabego Żyda z getta
czytaj także
USA, Francja i Wielka Brytania forsują projekt rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ wzywającej Asada do rozmów pokojowych bez warunków wstępnych. Na jej mocy inspektorzy Organizacja ds. Zakazu Broni Chemicznej mają mieć też możliwość kontroli zasobów broni chemicznej reżimu.
Jasne jest, że Moskwa i Teheran rękami syryjskiego dyktatora chcą grać na nosie Zachodowi. Nie jest to zresztą przesadnie trudne. Niezależnie od tego, co zrobią państwa zachodnie, narażą się na krytykę (także wewnętrzną). Usłyszymy o nakręcaniu spirali agresji, zachodnim neoimperializmie i militaryzmie, czy łamaniu prawa międzynarodowego. Jeśli Zachód nie zrobi nic, pojawią się zarzuty o bezczynności wobec tragedii Syryjczyków i dewaluację zachodnich wartości. Tak czy siak zatem, w kwestii Syrii państwa Zachodu narażają się na krytykę i utratę wiarygodności, a w formułowaniu tych obiekcji zawsze chętnie pomogą też rosyjskie ośrodki propagandowe.
Dlatego warto też kolejne ataki bronią chemiczną odczytywać nie tylko w kontekście zbrodniczej działalności okrutnika z Damaszku, który prowadzi krwawą wojnę przeciwko własnym obywatelom. Jak zauważa Piotr Łukasiewicz, Asad nie ma specjalnego interesu w używaniu broni chemicznej – ryzyko duże, a korzyści wątpliwe. Ewidentne za to wydają się być korzyści, jakie czerpie Moskwa. Ona niewiele ryzykuje, w końcu amerykańskie rakiety spadną nie na nią, tylko na Syrię. Rosja może podgryzać Zachód, testować go, prowokować, rozsiewać propagandę, dezinformację i teorie spiskowe, osłabiając zaufanie społeczne wobec zachodnich instytucji oraz grać na podziały wewnątrz wspólnoty transatlantyckiej.
Jednocześnie Rosja cały czas bije się powyżej swojej kategorii wagowej, więc nie zaszkodzi od czasu do czasu bardziej stanowczo powiedzieć „sprawdzam”. Wówczas okazuje się, że nawet tak ograniczona operacja może obnażyć rosyjski blef, o czym świadczy niemrawa reakcja Moskwy na odwet Zachodu i wcześniejszy ostrzał rosyjskich najemników. Żadna ze stron nie chce eskalacji. Stany Zjednoczone, co pokazał punktowy charakter ataku, nie chciały sprowokować ostrej kontrreakcji. Trzecia wojna światowa, przynajmniej na razie, nam więc nie grozi.
Unia Europejska. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?
Siłowa odpowiedź na atak chemiczny Asada choć słuszna, może pozostać jednak jedynie strzałem z kapiszona, jeśli nie zostanie wpisana w szerszą strategię. Dotyczy to zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Unii Europejskiej. I nie chodzi tylko o Syrię – chyba wszyscy już dawno pogodzili się, że Asad wyjdzie z wojny domowej jako zwycięzca. Czy jednak dla Amerykanów priorytetem pozostaje pokonanie ISIS i szybki powrót do domu, jak dwa tygodnie temu zapowiedział Trump i co powtórzył już po ataku Sekretarz Obrony James Mattis, czy może Waszyngton będzie chciał aktywniej wpłynąć na rozwiązanie konfliktu w Syrii i ustalanie porządku na Bliskim Wschodzie? I przede wszystkim, jak Amerykanie planują powstrzymywać wzrost wpływów Rosji i Iranu w regionie (Izrael!)? Nie wiadomo.
Narzekający na brak koncepcji u waszyngtońskich decydentów niech lepiej nie spoglądają na Brukselę i europejskie stolice. Przywódcy Unii Europejskiej nie byli nawet w stanie stworzyć jednego wspólnego oświadczenia popierającego akcję (mieliśmy trzy: Tuska, Junckera i Mogherini). Wielka Brytania, jeden z filarów akcji, wkrótce opuści wspólnotę i wówczas na placu boju pozostanie tylko Francja. Berlin co prawda udzielił werbalnego poparcia interwencji, ale wolał schować się za plecami innych niż wziąć przynajmniej część odpowiedzialności. Tymczasem sytuacja w Syrii jest potencjalnie dużo większym zagrożeniem dla Europy niż dla USA. Pora więc intensywniej zastanowić się, co można zrobić poza sakramentalnymi formułkami wzywającymi do dialogu, dyplomacji i poszukiwania politycznych rozwiązań.
Z perspektywy Europy kluczowy jest też stosunek do Rosji, bez której wsparcia reżim Asada nie mógłby funkcjonować. I tu Unia Europejska mogłaby wywrzeć dużo większą presję niż ma to obecnie miejsce. W tym kontekście cieszy, że niemiecka opinia publiczna coraz częściej krytycznie odnosi się do roli, jaką odgrywa na globalnej szachownicy Rosja Putina, domagając się od niemieckiego rządu koherentnej i zdecydowanej strategii wobec Moskwy. W dniu bombardowań zarówno konserwatywny „Die Welt”, jak i centrolewicowy „Die Zeit” opublikowały komentarze wzywające do zarzucenia projektu gazociągu Nord Stream 2. Cieszy też, że nowy minister spraw zagranicznych Heiko Maas przyjął stanowcze stanowisko wobec Rosji. To szansa dla polskiej dyplomacji, której rząd nie powinien zmarnować.
czytaj także
Być może na odcinku rosyjskim pójdzie nam lepiej niż bliskowschodnim. Obecność w Radzie Bezpieczeństwa ONZ miała być dla nas przecież przepustką do elity światowej dyplomacji, tymczasem wygląda na to, że raczej wolimy się nie wychylać. Stanowisko MSZ po bombardowaniach było bardzo zachowawcze i wypadło blado choćby na tle komunikatu niemieckiej dyplomacji, tradycyjnie septycznej wobec działań wojskowych. Do tego polskie stanowisko w najbardziej palącej sprawie międzynarodowej, w którą bezpośrednio zaangażowani są nasi najważniejsi sojusznicy, na forum Rady Bezpieczeństwa przedstawiał kolejny raz Paweł Radomski, zastępca ambasador Joanny Wroneckiej. Jak niedawno podawały media ambasador Wronecka, wybitna przecież ekspertka od spraw Bliskiego Wschodu, miała w tym czasie przebywać w Warszawie.
Sachs: Tylko najtrudniejszy kompromis zatrzyma rozlew krwi w Syrii
czytaj także
Ta wojna Erdogana przyniesie Zachodowi nową falę islamskiego ekstremizmu