Karnawał dziś polega na tym, że obywatelska energia i oddolna mobilizacja wypala się w formacie, który nie ma nic wspólnego z prawdziwą polityką.
Internet należy do tych, którzy go używają, bez względu na narodowość czy obywatelstwo. To my tworzymy globalną sieć i to my powinniśmy kształtować zasady, jakie w niej obowiązują. Tak byłoby słusznie i pięknie. Kto wie, może nawet wszystko działało by lepiej? Jednak polityczna i biznesowa rzeczywistość nie daje o sobie zapomnieć: ktoś w naszym imieniu tworzy prawo, które obowiązuje także w Internecie; ktoś rozdziela częstotliwości i kładzie kable, dzięki którym możemy się komunikować; ktoś wreszcie decyduje o przydziale domen i numerów IP, bez których nasza komunikacja zmieniłaby się w informacyjny chaos. To nie są obywatele, a często nawet nie ci ludzie, których wybieramy w powszechnych wyborach.
Problem demokratycznego deficytu w zarządzaniu Internetem jest tak stary, jak sama sieć, ale zaostrza się z każdym kolejnym milionem użytkowników skazanych na lawirowanie w niejasnej przestrzeni prawnej. Nikt jeszcze nie wymyślił dobrego rozwiązania, ale od kilku lat międzynarodową karierę robi pomysł na „wielostronne zarządzanie Internetem” (tzw. multistakeholder apprach). Założenie jest słuszne: o sprawach kluczowych dla różnych społeczności i wykraczających daleko poza narodową politykę powinno się decydować w gronie „wszystkich zainteresowanych”, a nie tylko przedstawicieli państw i najbardziej wpływowych środowisk biznesowych. Próbką tego podejścia było huczne zgromadzenie owych „zainteresowanych” w Sao Paulo (22-24 kwietnia). Żeby nikt nie miał wątpliwości co do rangi i znaczenia przedsięwzięcia, brazylijscy gospodarze ochrzcili je NETmundialem.
„Najważniejsze, że przedstawiciele rządów, organizacji międzynarodowych, korporacji, świata nauki i organizacji pozarządowych usiedli razem i pracowali nad kompromisem. Mimo, że to niewiążący prawnie dokument, wyznacza on jednak kierunek zarządzania Internetem w taki sposób, aby był on otwarty i przejrzysty w swoim funkcjonowaniu oraz gwarantujący przestrzegania wolności obywatelskich w sieci.” Tak urobek NETmundialu podsumował uczestniczący w spotkaniu minister administracji i cyfryzacji Rafał Trzaskowski. Polski minister w swoim entuzjastycznym podejściu nie był odosobniony. Czy to nie dziwne, że polityczni decydenci tak chętnie dopuszczają do podejmowania ważnych decyzji nowych graczy, w dodatku nijak nie umocowanych do reprezentowania użytkowników Internetu?
Nie. Ponieważ w modelu „wielostronnego zarządzania Internetem” nikt z tych, którzy mają na ten proces realny wpływ, nie musi się nim dzielić, a brak demokratycznego umocowania tzw. interesariuszy doskonale nadaje się ich politycznego rozgrywania. Mamy zatem ładnie wyglądającą teorię, która kamufluje nie do końca przejrzysty mechanizm rządzenia. Jak to działa?
Truizmem będzie stwierdzenie, że o faktycznej pozycji negocjacyjnej osób posadzonych przy jednym stole nie przesądzają formalne reguły spotkania, ale wykształcona poza nim hierarchia i relacje władzy. Ekscytacja zgromadzeniami takimi jak NETmundial wymusza jednak przywołanie paru prostych zależności. W grę wchodzą uwarunkowania oczywiste, jak wpływ polityczny i budżet (w tym na pokrycie kosztu kilkudniowej wyprawy do Brazylii) i mniej oczywiste, jak choćby biegłość w roboczym języku spotkań (co do zasady jest to angielski), umiejętność sprzedania swoich postulatów w przyjętym żargonie czy reputacja w środowisku, której nie zdobywa się przecież w jeden dzień. Ponieważ formalne reguły spotkań „wszystkich zainteresowanych” nie biorą tych różnic pod uwagę, najwięcej korzystają na nich najsilniejsi gracze.
Nic nowego pod słońcem? Istotnie. Można by wręcz powiedzieć: ciekawy eksperyment, na którym obywatele też mogą coś zyskać. W końcu nie codziennie mają okazję do bezpośredniej rozmowy z tymi, którzy formalnie lub faktycznie decydują o ich prawach i wolnościach.
W atmosferze karnawału mogą decydentom nawet nawrzucać i nic się nie dzieje. No właśnie: nic się nie dzieje.
Bardzo dużo obywatelskiej energii i oddolnej mobilizacji wypala się w formacie, który nie ma nic wspólnego z prawdziwą polityką ani (co gorsze) z demokratycznym procesem podejmowania decyzji. O tym, kto jako „strona obywatelska” zasiądzie przy stole nie przesądzają przecież wybory ani umocowanie w konkretnej społeczności, ale tak przypadkowe czynniki jak elastyczny budżet na podróże, wolny czas czy umiejętność autopromocji. Na problem braku legitymizacji nakłada się jeszcze ryzyko instrumentalnego wykorzystania tej obywatelskiej obecności w politycznej grze. Skoro byli przy stole, to chyba możemy powiedzieć, że obrany kierunek został „wspólnie wypracowany”; że to „uczciwy kompromis”? No więc mówimy. I karawana jedzie dalej.
NETmundial miał być odpowiedzią na nagłośniony przez Edwarda Snowdena problem masowej inwigilacji Internetu, za którą odpowiadają nie tylko Stany Zjednoczone, ale wszystkie współpracujące z nimi rządy, także te europejskie. Prezydent Brazylii Dilma Rousseff swoją wojowniczą retoryką podgrzała atmosferę i ustawiła wysoko oczekiwania. Niewiele z tego przedostało się do ostatecznych ustaleń. W przyjętym dokumencie pojawia się tylko ogólne odwołanie do praw podstawowych i krytyka „arbitralnej i bezprawnej inwigilacji”. A to wcale nie przesądza, że programy masowej inwigilacji są bezprawne i nie powinny być tolerowane przez społeczność międzynarodową.
O stwierdzenie tego faktu walczyła polska delegacja i organizacje pozarządowe, jednak przeważyły głosy innych państw. A to, co minister Trzaskowski nazwał kompromisem, zostało ostatecznie wypracowane na zamkniętym spotkaniu przedstawicieli rządów. Z drugiej strony, nawet jeśli NETmundialowa społeczność w laboratoryjnych warunkach zgodziłaby się na ostrą krytykę programów masowej inwigilacji, w realnej polityce amerykańskiego rządu nie zadrżałby liść.
Tego, czego nie są w stanie wymusić wiążące porozumienia międzynarodowe, nie załatwi miękka dyplomacja, nawet tak karnawałowa i wielostronna. To tyle, jeśli chodzi o bezpośredni wpływ obywateli na zarządzanie Internetem: sfrustrowani wracamy do urn.