Czy wielopartyjny system byłby w stanie przełamać niefunkcjonalną opozycję między Demokratami a Republikanami? Słuchanie ich debat jest dziś równie inspirujące, co śledzenie kłótni między Platformą a PiS-em.
W Polsce mieszkam już od ponad sześciu lat. I jak mówi mi wielu polskich przyjaciół, mam prawo czuć się dumny z tego, jak bardzo udało mi się zasymilować – przynajmniej pod tym względem, że podobnie jak większość Polaków desperacko pragnę z Polski wyjechać (praca w moim zawodzie akademickiego filozofa nie przynosi tu zbyt świetlanych perspektyw). Mimo tego ciągle głosuję w amerykańskich wyborach federalnych. Uprawnia mnie do tego, jak sądzę, fakt, że cały czas – przynajmniej w teorii – podlegam obowiązkowi płacenia federalnych podatków w Stanach. Gdy głosuję, obojętnie, czy w Stanach, czy w Polsce, robię to jako mąż i ojciec. Zastanawiając się nad oddaniem głosu na danego kandydata za każdym razem próbuję sobie odpowiedzieć na trzy pytania: 1. W jaki sposób zaprzepaści on przyszłość mojego syna i jego szanse? 2. W jaki sposób utrudni życie mojej żonie? 3. Jak uda się mu mnie rozczarować?
Innymi słowy, głosuję z bezgranicznym optymizmem godnym Amerykanina. Ale mówiąc już zupełnie poważnie, uważam, że wybory w Stanach Zjednoczonych są rodzajem szantażu. Jest oczywiste, że jako mąż i ojciec nie mogę w dobrej wierze zagłosować na kandydata Republikanów. Najlepsze, co można powiedzieć o Romneyu, to to, że jest on jak nadmuchiwany balon – zmienia kształt w zależności od tego, z której strony zawieje wiatr. Do pary zdecydował się wziąć sobie Paula Ryana. Ubiegający się o najwyższe urzędy polityk przekonany, że rozwiązanie większości problemów można znaleźć w pismach Ann Raynd byłby nawet zabawny, gdyby nie to, że istnieje naprawdę.
Najbardziej niepokoi mnie, że te wybory przypominają mi rok 2004. Pamiętam, jak wszyscy moi przyjaciele (bez wyjątków) przekonywali mnie, że „nie ma takiej możliwości”, by po raz drugi wygrał George W. Bush. Czasem niestety to, co pozornie „niemożliwe” i „absurdalne” okazuje się jak najbardziej rzeczywiste – jak Bush jr. w Białym Domu czy wojna w Iraku. Oczywiście, musimy też pamiętać, że te wybory to ostatnia szansa na zdobycie władzy przez Partię Republikańską w jej obecnej formie. Demografia się zmienia, partia ta nie będzie już w przyszłości mogła wygrywać jako reprezentacja rozczarowanych, białych wyborców. Ale dająca się odczuć z tego powodu desperacja być może zdoła porwać część wyborców.
Jeśli chodzi o Obamę, to po prostu okazał się on niedoskonałym przywódcą – tego można się zresztą spodziewać po każdym polityku. Nie jest przecież mesjaszem. Ale udało mu się zwiększyć w znaczący sposób dostępność opieki zdrowotnej w Stanach. Sam wolałbym system publicznej opieki zdrowotnej obejmujący wszystkich, nie tylko seniorów i osoby ubogie, jednak reformy Obamy to ważny krok w dobrym kierunku. W polityce zagranicznej, by podtrzymać mit Pax Americana, Obama pozował na jastrzębia, co większość Amerykanów – w tym mnie – wprawiało w niekontrolowane spazmy śmiechu. Wreszcie, obecny prezydent podjął kilka kroków w dziedzinie praw człowieka, na przykład otwarcie wspierając mniejszości seksualne, deklarując poparcie dla służby gejów i lesbijek w wojsku i małżeństw homoseksualnych. Gesty symboliczne, ale nie do przecenienia.
Amerykanie są nieszczęśliwi. Nadzieje, że kapitalizm pozwoli rozwiązać problemy, jakie sam tworzy, okazały się – jak się można było spodziewać – płonne. Stopniowo sytuacja w Ameryce zaczyna coraz bardziej przypominać tą, jaką znamy z reszty jej historii, niż tą z ostatnich 50 lat. Trudno przyjąć takie zmiany, zwłaszcza w kraju, który nie potrafi być cyniczny, nie umie zgodzić się na zaakceptowanie zła świata, które sam w dużej mierze stworzył. Łatwo jest zaakceptować świat rządzony przez lwy, gdy stoi się na czele ich stada, ale co w sytuacji, gdy większość z nas zaczyna sobie zdawać sprawę, że tak naprawdę odgrywa w nim rolę jagniąt?
Co byłoby dziś najlepsze dla mojej ojczyzny? Jak sądzę otwarta debata nad przyszłością, w której mogłoby się pojawić wiele stanowisk. Prawdziwie parlamentarny, wielopartyjny system, zdolny przełamać niefunkcjonalną opozycję między Demokratami a Republikanami. Słuchanie ich debat jest dziś równie inspirujące, co śledzenie kłótni między Platformą a PiS-em w Polsce. Gdy obywatele mają do wyboru tylko albo jabłka, albo pomarańcze na ogół kończą z ręką w nocniku. Pełnym gówna, jakie zostawiły po sobie zwierzęta, które ukradły jedne i drugie owoce.
C. Cain Elliot – amerykański filozof, mieszka i pracuje w Warszawie