Czy „fałszywe wiadomości” pomogły Trumpowi wygrać wybory, czy może są historyjką serwowaną przez wielkie media?
Być może znacie państwo już dobrze interpretację wyników zwycięskich dla Donalda Trumpa amerykańskich wyborów, która mówi, że „winę” za ich rezultat ponoszą fałszywe wiadomości w internecie. Chodzi o fake news, rozpowszechniane przede wszystkim przez zwykłych użytkowników, którzy dzielili się ze swoimi znajomymi i bliskimi kolejnymi wyssanymi z palca doniesieniami. Zgodnie z tą opowieścią zupełnie zmyślone nagłówki – kto by czytał całą treść tekstu, prawda? – w rodzaju „papież Franciszek poparł Trumpa” albo „Hillary Clinton sprzedawała broń kalifatowi” gruntownie zrujnowały jakiekolwiek próby przepchnięcia debaty na tory faktów i sporu o poważne sprawy, czemu miały przecież służyć m.in. trzy długie konfrontacje kandydatów organizowane przez telewizje z różnych stron politycznego spektrum – prowadzone przez dziennikarzy zarówno liberalnych jak i konserwatywnych, aby zagwarantować pluralizm głosów. W sytuacji dezinformacji, wyjątkowej brutalności i intensywnych wysiłków oczerniania kontrkandydata lepiej odnaleźć się musiał nic nie robiący sobie z prawdy, za to potrafiący powiedzieć wszystko (i ze wszystkiego się wycofać) Trump.
Ale może znają też państwo opowieść alternatywną, która podpowiada, że cała histeria związana z fenomenem fake news to zmyślony post factum problem zastępczy – historyjka serwowana przez wielkie media (jak „New York Times”), które chcą zarazem utrzymać pozycję monopolistów i zrzucić z siebie odpowiedzialność za kryzys zaufania do mediów. To – w tej wersji historii – odruch obronny upokorzonych (w Polsce mówimy „oderwanych od koryta”, czy nie tak?) elit, które tak mocno odpychają od siebie fakt porażki, że są w stanie wymyślić cały problem, a następnie zainteresować nim setki milionów ludzi na świecie, by wreszcie zmusić do działania nawet największe korporacje, jak Facebook, oraz rządy, ostatnio w Niemczech, do działania w ich interesie.
czytaj także
Oczywiście, sam fakt istnienia dwóch interpretacji i niezgoda co do tego, czy miliony fałszywych nagłówków wpływają na wybory – zdrowy rozsądek podpowiada, że chyba nie są obojętne – pokazuje naturę podziału, w którym deklaracje polityczne pokrywają się z wyznawanymi prawdami. Społeczeństwo jest rozbite na dwie wspólnoty faktów, nie opinii – lub, jak podpowiada Masza Gessen, duża jego część „zastąpiła rzeczywistość światopoglądem opartym na opiniach”.
Jaka jest zatem prawda o „fałszywych wiadomościach”? To dopiero pytanie, które oddaje ducha czasów.
Zajęli się nim badacze z amerykańskiego pozarządowego Narodowego Biura Badań Ekonomicznych, NBER. W opublikowanym na stronach NBER badaniu pod tytułem Media społecznościowe i fake news w wyborach 2016 roku Hunt Allcott z New York University i Matthew Gentzkow z kalifornijskiego uniwersytetu Stanforda próbują zmierzyć wpływ fałszywych wiadomości na ostateczny wynik starcia Clinton kontra Trump. Badanie – w duchu opartej na liczbach, korelacjach i założeniach o policzalności procesów społecznych amerykańskiej tradycji nauk politycznych – zawiera odważne rachunki, funkcje, ekstrapolacje i cały arsenał poważnych środków badawczych. Nie to jednak jest tu najbardziej interesujące. Od metody i wyliczeń ważniejsze są dane, które nam przynoszą, i zaproszenie do kolejnych interpretacji. Badacze NBER piszą:
„Zarejestrowaliśmy 41 dla Clinton i 115 pomyślnych dla Trumpa [fałszywych] artykułów, które zostały udostępnione, odpowiednio: 7,6 oraz 30,3 milionów razy. Mamy zatem trzykrotnie więcej sprzyjających Trumpowi artykułów niż sprzyjających Clinton, a średnio artykuł sprzyjający Trumpowi jest szerzej udostępniany niż artykuł sprzyjający Clinton. […] Szacujemy, że średnio 1,2 proc. populacji przypomina sobie dany tekst […] nasz szacunek punktowy sugeruje, że przeciętny wyborca widział i zapamiętał w okresie poprzedzającym głosowanie 0,92 tekstu sprzyjającego Trumpowi i 0,23 tekstu sprzyjającego Clinton. Założone przez nas przedziały ufności wykluczają jednak, że przeciętny wyborca widział i zapamiętał więcej niż 0,71 sprzyjającego Trumpowi tekstu i 0,18 sprzyjającego Clinton”.
Prawidłowość jest jasna: fałszywe wiadomości sprzyjające Trumpowi były liczniejsze i bardziej chwytliwe – badacze wykazali to, opierając się na najbardziej znanych stronach zbierających tego rodzaju materiały i weryfikujących propagandę polityków, w rodzaju Snopes.com. Choć można się spodziewać, że i to zostanie uznane za manipulację – wszak, jak wiemy, „fakty mają lewicowe skrzywienie”.
Choć jednak badacze jasno pokazują „zaraźliwość” fałszywych wiadomości, mają poważne wątpliwości co do ich znaczenia. W ich modelu wpływ lektury fałszywych wiadomości na ostateczną decyzję wyborczą jest znikomy, wręcz rozmywający się w „efekcie placebo”, bo badani nie są w stanie odróżnić (tu się robi ciekawie) „prawdziwych «fałszywych wiadomości»” od „fałszywych «fałszywych wiadomości»”, czyli nawet nie pamiętają, czy coś, co twierdzą, że widzieli i pamiętają, rzeczywiście widzieli i pamiętają. Chodzi o to, że respondenci podobnie często twierdzili, że przypominają sobie jakiś fake news, podczas gdy badacze faktycznie pokazywali im „placebo”, to znaczy materiał prasowy spreparowany na potrzeby badań i służący do przeprowadzania próby kontrolnej. To prowadzi badaczy do konkluzji, że fałszywe wiadomości nie odbiły się w żaden istotny sposób na wyniku wyborów. Liczą, że gdyby fake news miał szansę przeciągnąć niezdecydowanych wyborców na jedną lub drugą stronę barykady, to – gdy weźmie się poprawkę na liczbę osób w mediach społecznościowych i źródło pozyskiwania informacji o wyborach – jedna fałszywka w mediach społecznościowych musiałaby mieć… 36-krotnie większą moc rażenia niż zwykła reklamówka w kampanii wyborczej.
Badani nie są w stanie odróżnić „prawdziwych «fałszywych wiadomości»” od „fałszywych «fałszywych wiadomości»”.
To jest jednak zawiła i problematyczna dyskusja – czy faktycznie da się tak precyzyjnie to policzyć i czy fake news istnieją w oderwaniu od kampanii w ogóle (przecież można oglądać i reklamówki kandydatów, i fałszywe wiadomości, prawda?) oraz czy chodzi o tak prosto rozumianą skuteczność?
Zwróćmy uwagę na to, że jeśli w Stanach Zjednoczonych zarejestrowanych jest 200 milionów uprawnionych do głosowania obywatelek i obywateli, to – w modelu badaczy NBER – 0,71 fałszywej informacji na rzecz Trumpa (i 0,18 Clinton) na dorosłego Amerykanina oznacza miliony Amerykanów, którzy na jakimś etapie przyswoili oczywiste i propagandowe kłamstwa. Hunt Allcott i Gentzkow nie przewidują, żeby odbiło się to na samych głosach, i w pewnych aspektach mogą mieć rację – być może fake news jako motor głosowania nie miał takiego zasięgu, jak na przykład sama marka Trumpa czy debaty telewizyjne i marketing bezpośredni. O to warto się spierać. Ja broniłbym poglądu, że nawet jedna, sto, tysiąc osób czy gospodarstw domowych, gdzie ludziom skutecznie wypierze się mózg zmyślonymi doniesieniami, oznacza destrukcyjne konsekwencje dla zaufania, relacji międzyludzkich, spójności społecznej, a nawet gospodarki. Ale to wcale nie są rzeczy łatwe do policzenia. Trudno też dziś o zgodę, co gotowi jesteśmy uznać ze dezinformację par excellence, choć akurat teorie spiskowe – tak popularne wśród „antyestablishmentowych” mediów – wydają się wypełniać tę definicję w pełni.
Jednak badacze NBER analizują wpływ fałszywych wiadomości w kategoriach jedynie wyborczych – tak jakby celem dezinformacji, tworzenia szumu i propagandy było wyłącznie przeciąganie ludzi na swoją stronę. Tymczasem jest raczej tak, że autorom manipulacji również chodzi o zasianie zamętu, demobilizację, osłabienie morale itd. Dokonuje się rekonstrukcja debaty publicznej przez sam fakt zalania jej milionami powielonych przez ludzi fałszywych wiadomości, tworzy się sztucznie wrażenie dysproporcji poglądów, której nie ma, albo zaburza się jej skalę. Tu wyraźnie widać większy wysiłek sił sprzyjających Trumpowi. Artykuł badający dezinformację polityczną w „Journal of Experimental Political Science” z 2015 roku wskazywał, że ludzie tworzą związki przyczynowo-skutkowe w oparciu o wszystkie informacje, jakie zakodowali, nawet jeśli później część z nich zostanie zdementowana – po prostu liczy się, mówiąc obrazowo, „otoczenie informacyjne”, coś, co podpowiada zarówno nowoczesna filozofia, jak i zdrowy rozsądek.
Jeszcze inne bardzo ciekawe empiryczne badania trollingu w Chinach (opublikowane w tym roku na łamach „American Political Science Review”*) pokazują na przykład, że to raczej „odwrócenie uwagi” i „rozproszenie” przeciwnika jest podstawowym narzędziem współczesnych skoordynowanych kampanii w social media, a nie jakaś wyrafinowana socjotechniczna próba wpłynięcia na zakorzenione poglądy. Badacze w Chinach opierali się na bardzo wyrafinowanych (i skutecznych) sposobach docierania do autorów propagandy – trolli internetowych – których praktyki układały się w pewien spójny schemat postępowania. Zmienić temat, zagadać kogoś, zmęczyć, zanudzić – to wszystko zabija dyskusję skuteczniej niż faktyczny spór.
Czy jesteśmy więc bliżej prawdy o „fałszywych wiadomościach”? Czy znów, mając jedynie więcej danych, i tak wracamy do podstawowych rozpoznań, o które będziemy się kłócić, przyjmując role już dawno rozdzielone według politycznego klucza? I czy prawda nas wyzwoli?
Te rozważania niedługo nie będą wyłącznie teoretyczne – z jednej strony administracja Trumpa już przechodzi do ofensywy „alternatywnych faktów”, z drugiej zaś niemiecki rząd, niejako zastraszony tym, co już się w Ameryce wydarzyło, chce prewencyjnie rozstrzygać o tym, czym jest prawda. Życzę powodzenia – dawno nie było to zadanie tak niewdzięczne.
*Moją uwagę na badania o Chinach zwrócił Dominik Hanelt, za co bardzo dziękuję.