Świat

Pieniążek z Debalcewe: Gorzki smak zwycięstwa

– Chodź, pokażę ci, gdzie mieszkał ich ojciec – mówi Jesaul. Prowadzi mnie na górę po metalowych schodach, obok powybijanych szyb, między gruzem.

W Debalcewe i okolicznych wsiach coraz rzadziej słychać o dumie z niedawnego zwycięstwa, tylko o tym, jak dalej żyć.

– Powiedz im, żeby nam chociaż szyby do okien przywieźli. Przecież musimy jakoś przeżyć zimę – prosi mnie kilkukrotnie Nadia z miejscowości Nikiszyne, znajdującego się piętnaście kilometrów od Debalcewe, gdzie kilka miesięcy po zakończeniu starć wciąż straszą ruiny. Z tą samą prośbą zwraca się do każdego, kto tu przyjeżdża.

W lutym tego roku, po wielu miesiącach walk, bojownicy z tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej zdobyli miasto. Na ich skutek najbardziej ucierpiały okoliczne wsie, w szczególności Nikiszyne. Obok donieckiego lotniska był to najniebezpieczniejszy punkt na mapie Donbasu w ostatnich miesiącach.

„Żyjmy w przyjaźni!”

Pod miastem znajduje się ośrodek dla dzieci, w którym jeszcze kilka miesięcy temu znajdowała się ukraińska baza. Teraz są tam zgliszcza. – Prowadziliśmy ostrzał. Gdy weszliśmy do tego ośrodka, nie znaleźliśmy żadnego ciała, wszyscy uciekli wcześniej – mówi Jesaul, bojownik z jednego z nielicznych kozackich oddziałów Donieckiej Republiki Ludowej. Stacjonują właśnie pod Debalcewe na granicy między dwiema „republikami ludowymi” – doniecką i ługańską.

Z wielkiego graniastosłupa została tylko metalowa konstrukcja. W jednym miejscu metalowe poręcze powyginane opadają na ziemię. Pod spodem leżą cegły – niektóre pojedyncze, a inne jeszcze polepione plastrami cementu. Wszędzie walają się pordzewiałe kawałki metalu – czy to po pociskach, czy pojemnikach. Jak twierdzi bojownik, wcześniej odbywały się tam dyskoteki, organizowano wesela. Potem z budynku zrobiono skład amunicji.

– Chodź, pokażę ci, gdzie mieszkał ich ojciec – mówi Jesaul. Ma na myśli kapelana, który stacjonował wraz z wojskowymi. Prowadzi mnie na górę po metalowych schodach, obok powybijanych szyb, między gruzem. Staje na drzwiach, a pod jego nogami leży cała starta modlitewników i wstęg z psalmami. W różnych miejscach można znaleźć różańce i medaliony. Zazwyczaj duchowni obdarowują nimi wojskowych. – Niektórzy z nich prowadzą jednak ludzi w niewłaściwą stronę – twierdzi bojownik. „Niewłaściwa strona” to ta proukraińska, która – jak uważa – „przyszła na naszą ziemię”.

Jesaul oprowadza nas po ruinach. Wyjaśnia do czego służyły poszczególne budynki i gdzie znajdowały się pozycje oddziałów. – Tu mieli kuchnię – pokazuje na coś, co dawniej zapewne pełniło taką funkcję. Namalowany na ścianie kolorowy kot trzyma w rękach kartkę „Dzieci, żyjmy w przyjaźni!”. Jesaul uśmiecha się na ten widok. Chociaż w zasadzie nie ma z czego się cieszyć, bo Debalcewe jest przykładem właśnie tego, że to się nie udało.

Mało pracy i drogie jedzenie

Samo miasto też bardzo się nie zmieniło od lutego. Wszystko pozostało tak samo szare i ponure, jak przed konfliktem. Udało się natomiast wyremontować niektóre budynki publiczne – szkołę i przedszkole. Mieszkańcy nie mogą liczyć na żadną pomoc przy odbudowie. Jeśli ich na to stać, mogą to zrobić za własne pieniądze. Rzadko kto może sobie pozwolić na remont.

– Nie ma gdzie pracować. Te zakłady, które działały, zostały zniszczone w trakcie walk. Nie zostały naprawione – mówi Iryna, pracująca w małym sklepie spożywczym w centrum miasta. Na półkach jej sklepu nie ma zbyt wielu towarów. Ceny podobne do tych w Doniecku, czyli wyższe niż w Kijowie. Sto dziesięć hrywien (prawie dziewiętnaście złotych) za kilogram kiepskiej kiełbasy. Kilka kilogramów i po wypłacie. Jeśli się ją w ogóle dostaje, oczywiście.

Ważnym dostarczycielem produktów podstawowej potrzeby jest Czerwony Krzyż, który wydaje pomoc humanitarną w trafionym przez pocisk supermarkecie. Sieć i tak zamknęła się na terytoriach kontrolowanych przez separatystów, więc budynek się nie marnuje. Gdy przyjeżdżam do miasta w godzinach popołudniowych, kolejki po pomoc już prawie nie ma. – Wszyscy przychodzą rano – mówi Iryna.

Nie chodzić po trawie

Żeby dojechać do Nikszyne trzeba przejechać przez posterunek, na którym stacjonuje Jesaul. To duże skrzyżowanie. Wcześniej znajdowały się tu sklepy, warsztat samochodowy i punkty usługowe. Od lutego jednak nie udało się przywrócić go do życia. Wszystko pozostaje zniszczone od pocisków artyleryjskich i naboi.

Bliżej do Nikiszyne, ukryty między drzewami, stoi nieduży drewniany monument. Jest poświęcony bojownikom, którzy „polegli za wolność Donbasu”. Na nim położono dziurawy stalowy hełm, prawdopodobnie ma on kilkadziesiąt lat. Właściciel nie mógł liczyć, że przed czymś go ochroni.

Przy wjeździe do wsi witają mnie ruiny. Kilkanaście domów jest w stanie niemieszkalnym. Często nie da się ich już odbudować, a w zasadzie trzeba by je postawić na nowo. Koło pozostałości jednego z domów stoi samochód z napisem „Rozminowywanie”, a tuż obok kręci się dwóch mężczyzn. Pytam, czy podchodzenie do zniszczonych domów jest bezpieczne. – To, co udało się nam zobaczyć, usunęliśmy, ale radzę nie chodzić po trawie – mówi jeden z nich. Do wskazówki lepiej się zastosować, skoro po pół roku od starć wciąż znajdowane są tu miny i niewybuchy.

Liczymy na pomoc

Także i tu nie zmieniło się wiele. Na drodze jeden z pasów nagle się urywa i zaczyna się okop, a otacza go usypana ziemia i kamienie, za którymi chowali się wojskowi. Chociaż od dawna jest nieużywany, to nikt nie ma zamiaru go zasypywać. Jest tu tyle do zrobienia, że nie wiadomo za co zabrać się najpierw. Jak zazwyczaj w takich przypadkach, nie robi się wobec tego nic.

We wsi wszędzie wciąż leżą porozrzucane rzeczy. Po drodze widzę pluszowego misia, pęknięty kask motocyklowy, łuski, odłamki czy zużyte granatniki. U Nadii jeden wisi na ogrodzeniu. – To od wojny. Ja go nie dotykałam, jest tego niegodny – mówi.

Nadia jest jedną z trzech mieszkanek najbardziej zniszczonej części wsi. Dopiero dalej jest nieco więcej ludzi, bo mieli dokąd wrócić – ich budynki nie są w tak opłakanym stanie. Żeby wrócić, trzeba mieć pieniądze na remont lub odbudowę domów.

Raz w miesiącu pomoc przywozi Czerwony Krzyż, a sporadycznie wolontariusze. Do tego każdy ma ogródek, w którym hoduje warzywa i owoce. – Z jedzeniem nie jest źle – mówi Nadia. Nie ma jednak szans na pomoc z materiałami budowlanymi. Podobnie jak w Debalcewe – wszyscy muszą zrobić to za własne pieniądze. Priorytetem jest łatanie dziur w dachach i wstawianie okien. Żyć pod odkrytym niebem i w przeciągach nie jest łatwo. Szczególnie, że wkrótce zaczną się chłody i deszcze. Nadii jednak nie stać na nowe szyby, zakleiła więc okna foliami. – Zimą to jednak nie wystarczy – stwierdza i dodaje przybita: – Już wszyscy o nas zapomnieli.

**Dziennik Opinii nr 236/2015 (1020)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paweł Pieniążek
Paweł Pieniążek
Dziennikarz, reporter
Relacjonował ukraińską rewolucję, wojnę na Donbasie, kryzys uchodźczy i walkę irackich Kurdów z tzw. Państwem Islamskim. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książek „Pozdrowienia z Noworosji” (2015), „Wojna, która nas zmieniła” (2017) i „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii” (2019). Dwukrotnie nominowany do nagrody MediaTory, a także do Nagrody im. Beaty Pawlak i Nagrody „Ambasador Nowej Europy”. Stypendysta Poynter Fellowship in Journalism na Yale University.
Zamknij