Rozmowa z szefem Ośrodka Studiów Wschodnich.
Paweł Pieniążek: Czy po rozporządzeniu ukraińskiego rządu, zgodnie z którym umowa stowarzyszeniowa nie zostanie podpisana, jest jeszcze po co jechać do Wilna na szczyt Partnerstwa Wschodniego?
Olaf Osica: Oczywiście niepodpisanie umowy stowarzyszeniowej przez Ukrainę jest ogromnym problemem, bo to ona ma największe znaczenie wśród państw objętych programem. Bez niej o sukcesie nie może być mowy. Niemniej w Wilnie będą parafowane umowy stowarzyszeniowe z Gruzją i Mołdawią; to nie jest bez znaczenia. Te dwa kraje odważyły się zrobić to, czego bała się Ukraina, czyli wejść na ścieżkę westernizacji i modernizacji. Mołdawia nie jest na tym etapie co Gruzja, ale rządząca tam ekipa także zdecydowała się iść śmiało w stronę parafowania umowy stowarzyszeniowej. Dlatego uważam, że jak najbardziej jest po co jechać do Wilna.
Oficjalny argument, dla którego ukraiński rząd postanowił wydać to rozporządzenie, to brak pieniędzy od Unii Europejskiej, które zrównoważyłyby straty poniesione w związku z implementacją umowy stowarzyszeniowej.
Strona ukraińska próbuje teraz przerzucić odpowiedzialność na Unię Europejską i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Niemniej największe problemy tkwią w samej Ukrainie, która nie chce podjąć niezbędnych reform, a przez to nie może też liczyć na pieniądze od zachodnich instytucji. Ten kraj nie był nigdy poważnie reformowany. Można powiedzieć, że prezydent Wiktor Janukowycz staje się ofiarą własnych zaniechań, a elity i społeczeństwo ukraińskie są z kolei ofiarą wszystkich kolejnych rządów.
Rosja musiała zaoferować jednak coś poważnego, skoro tego samego dnia pojawiła się też informacja, że ukraińskie władze rezygnują z negocjacji w sprawie przyjęcia kredytu od MFW.
To, o czym mówiłem, nie wyklucza presji rosyjskiej. Jest oczywiste, że ona była i że ze strony rosyjskiej przedstawiono jakąś ofertę, ale na razie nie znamy jej szczegółów. Jest jednak oczywiste, że strukturalnym powodem, dla którego Ukraina boi się umowy stowarzyszeniowej, jest właśnie brak chęci podejmowania reform. To powoduje, że wzrasta zależność od stosunkowo łatwych pieniędzy, czyli takich, które nie wymagają zmiany status quo. One zaś mogę pochodzić tylko z Rosji.
W tym przypadku Kreml idealnie wykorzystał słabość Ukrainy i błędy władz.
Możliwe więc, że położył mocną ofertę na stole, ale jest jeszcze drugi wariant – że Rosja na razie nie zaproponowała żadnych konkretnych środków finansowych, tylko zapowiedziała, że nie podejmie żadnych kroków odwetowych, jeśli Ukraina nie podpisze umowy stowarzyszeniowej. Prawdziwe pieniądze i profity mogą pojawić się dopiero po wejściu Ukrainy do kontrolowanej przez Rosję unii celnej.
Podsumowując – mamy trzy elementy. Po pierwsze, brak reform, które doprowadziły państwo do bardzo złego stanu, co ograniczyło ukraińskim władzom pole manewru politycznego. Idzie za tym druga sprawa, czyli presja lub oferta – oba sformułowania są w tym przypadku właściwe – rosyjska. Wreszcie jest to kwestia lęku. Podpisanie umowy stowarzyszeniowej i wzięcie pieniędzy z MFW będzie wiązało się z reformami, na które nikt nie ma ochoty. Spowodowałyby one spadek notowań prezydenta, który w 2015 będzie się ubiegał o reelekcję.
Z czego bierze się ta niechęć do reform?
Polityka ukraińska jest taka sama jak każda inna, więc blisko wyborów nikt nie chce wprowadzać refom, które zmniejszą szanse na reelekcję. W tym sensie Janukowycz zachowuje się jak najbardziej racjonalnie.
Specyfiką Ukrainy i państw podobnych do niej jest styk interesu prywatnego z państwowym. Możemy się domyślać, w jakim stopniu rolę odegrał tu z jednej strony rzeczywisty strach przed pogorszeniem sytuacji gospodarczej na Ukrainie i wynikającymi z tego konsekwencjami politycznymi, z drugiej natomiast obawa polityków przed utratą swojego stanu posiadania i bezpieczeństwa. Jeśli Janukowycz nie wygra wyborów w 2015 roku, to musi liczyć się z tym, że może podzielić los byłej premier Julii Tymoszenko, którą wsadził do więzienia. Mamy więc też tutaj czynnik osobisty – obawę o własną przyszłość. Jest to bez wątpienia jeden z bardzo ważnych elementów całej dynamiki tej sytuacji, którą obserwujemy.
To znaczy, że pan stoi w kontrze do lansowanej w Polsce tezy, że oligarchowie są proeuropejską siłą na Ukrainie?
Zdecydowana większość z nich ma poważne interesy w Rosji. Nawet jeśli widzą szansę w otwarciu się na UE, to muszą brać pod uwagę fakt, że jeżeli Rosja wprowadzi działania odwetowe i zamknie im dostęp do rynków, to nie tylko uderzy ich po kieszeni, ale także może przełożyć się na sytuację polityczną, co jest dla nich zagrożeniem. Sądzę, że istnieje szeroki konsensus co do tego, że w tym momencie podpisanie umowy stowarzyszeniowej po prostu im się nie opłaca.
Czy jednak poza ochroną partykularnych interesów za tym konsensusem nie stoi obawa o to, że dalsza integracja z UE oznaczałaby osłabienie lub wręcz upadek kluczowych gałęzi gospodarki, czyli głównie przemysłu ciężkiego?
Przemysł ukraiński jeszcze kilka lat temu całkiem nieźle sobie radził. Ukraina jest członkiem Światowej Organizacji Handlu, więc pierwszy etap otwarcia na świat ma za sobą. Kondycja przemysłu jest zatem funkcją bardziej globalnego popytu niż podpisania lub nie umowy stowarzyszeniowej. Nie zmienia to faktu, że gospodarka Ukrainy wymaga głębokich reform i modernizacji. Niepodpisanie umowy z UE może być rozwiązaniem w krótkiej perspektywie. W długiej problemy są nie do uniknięcia.
W rozporządzeniu kładzie się mocny nacisk na konieczność wzmocnienia i odnowienia współpracy gospodarczej z Rosją i innymi państwami regionu. To znaczy, że Ukraina wybrała jednak unię celną?
Na pewno nie. Szerszym kontekstem tej decyzji jest przekonanie, że wybór Ukrainy polega de facto na braku wyboru – musi ciągle funkcjonować między Rosją a UE, między integracją europejską a euroazjatycką.
Być może niepodpisanie umowy stowarzyszeniowej jest – w ocenie Janukowycza – sposobem na uniknięcie presji rosyjskiej na wstąpienie do unii celnej.
Jest jednak też coś takiego jak logika niezamierzonych konsekwencji. To, że – według Janukowycza – udało się doraźnie zrównoważyć sytuację, nie oznacza, że ten stan potrwa dłużej. Jeżeli odpowiedzią na brak reform na Ukrainie, który prowadzi do katastrofalnego stanu finansów i grozi załamaniem gospodarczym, jest szukanie łatwych pieniędzy z zewnątrz, to mamy do czynienia z modelem uzależniania. Warto spojrzeć na Białoruś Aleksandra Łukaszenki. On też liczył, że jest w stanie funkcjonować w kontrze zarówno do Rosji, jak i UE, i to miał być jego sposób na przeżycie. Efekt jest taki, że w pewnym momencie powinęła mu się noga i dzisiaj Białoruś jest bardzo mocno uzależniona od Rosji. Możliwe, że największym problemem ukraińskiej polityki jest przekonanie, że Ukraina jest na tyle ważna i silna, że może sobie na taką grę pozwolić. A jest to iluzja.
W rozporządzeniu zaproponowano także stworzenie komisji trójstronnej, w skład której miałyby wejść Rosja, Ukraina i UE. To jest przykład tej polityki balansowania?
Ten postulat jest kompletnie kuriozalny. Można go rozumieć jako próbę podzielenia się odpowiedzialnością za obecną sytuacją z Rosją i UE, a jednocześnie podkreślenie swojej wartości, pokazanie, że w tym dialogu wszyscy partnerzy są równi. Oczywiście tak nie jest i nigdy nie było. Ten postulat pokazuje, jak bardzo dziwne, niespójne i ryzykowne są pomysły ukraińskich władz. Mam nadzieję, że UE uzna, że jest to niepoważna propozycja, i nie zechce brać w tym udziału.
Czy w UE spodziewano się, że ukraiński rząd może zrezygnować z podpisania umowy? Jest przygotowany jakiś plan B?
Raczej spodziewano się, że prezydent Ukrainy będzie jak zawodowy pokerzysta grał do końca z kamienną twarzą. Mógł na przykład podpisać umowę, a potem przez rok, albo i dłużej nie byłaby ona ratyfikowana w Radzie Najwyższej, która jest wygodnym dla prezydenta gremium do blokowania niechcianych ustaw. Widzieliśmy to na przykładzie Tymoszenko.
Zakomunikowanie tej decyzji w taki sposób i próba zrzucenia winy na instytucje zachodnie jest dla UE swego rodzaju szokiem. Wszyscy zdawali sobie sprawę, w jaki sposób uprawia się na Ukrainie politykę, ale została jednak przekroczona granica. To nie jest tak, że negocjacje nie udały się i partnerzy robią sobie przerwę na refleksję. UE dano de facto zrozumienia, że tak naprawdę od kilku miesięcy negocjacje toczyły się przy innym stoliku, a rozmowy z Brukselą służyły wyłącznie wzmocnieniu pozycji Ukrainy wobec Rosji. Po jednej stronie była zatem autentyczna chęć tworzenia partnerstwa, a druga strona grała w durnia.
Jeśli te wydarzenia zostaną tak właśnie zinterpretowane przez część państw członkowskich i Brukselę, to Ukraina przegra o wiele więcej – pewien rodzaj kruchego zaufania i przekonanie, że mimo wszystkich trudności jest ona partnerem do współpracy. W końcu polityka to przede wszystkim ludzie, ich doświadczenia i urazy, to wszystko gdzieś zostaje i potem wychodzi. Strona ukraińska w ogóle nie wzięła tego pod uwagę.
Pana zdaniem UE zmieni teraz swoją strategię wobec Ukrainy?
Rozpoczyna się ciekawa dyskusja o tym, jakie wnioski Europa powinna wyciągnąć. Mamy dwa podejścia. Pierwsze zakłada, że partner jest, jaki jest, i dalej trzeba prowadzić taką samą politykę. Umowa póki co nie będzie podpisana, ale za jakiś czas do niej wrócimy, a może uda się jeszcze w Wilnie wynegocjować jakiś kompromis i tym podobne. Jak to się czasami opisuje w polskiej publicystyce: „ciągniemy Ukrainę za uszy”, nie przyjmując do wiadomości politycznych wyborów Kijowa. Drugie podejście to zastanowienie się, co poszło źle. Gdybym był politykiem lub dyplomatą europejskim, to przeanalizowałbym, kiedy nastąpił ten moment, gdy mój stolik negocjacyjny przestał być tym, przy którym toczy się gra. Jak to się stało, że zostałem w coś takiego wprowadzony i jak wyjść z tej sytuacji. Jest to więc pytanie, jak odbudować prestiż i pozycję negocjacyjną, bez której nie ma mowy o wpływie politycznym. Nie chodzi o obrażanie się, ale uznanie, że partner jest wyjątkowo trudny i wymaga niestandardowych działań.
Innymi słowy: jak doprowadzić do sytuacji, w której rozmawiamy twardo, mamy świadomość sprzeczności interesów, ale jesteśmy traktowani poważnie?
Dla mnie to jest kluczowe. Jeżeli nie przerobimy tej lekcji, to jest bardzo prawdopodobne, że kiedyś znowu wejdziemy do tej samej rzeki.
A pan ma pomysł, jak ten wpływ polityczny odbudować?
To jest pytanie za milion euro. Myślę, że każda z osób, która była zaangażowana w ten proces na różnym poziomie, udzieli sobie trochę innej odpowiedzi. Ważne, aby suma tych odpowiedzi stworzyła nowy fundament pod politykę wobec Ukrainy, a nie była zwykłym szukaniem przewin po stronie Unii.
Strona ukraińska mówi o „technicznej pauzie” w negocjacjach. Dobrze by było, gdybyśmy przyjęli to do wiadomości, dokonali podobnej pauzy po naszej stronie do momentu, kiedy strona ukraińska znowu zwróci się do UE z jakimiś prośbami. To otworzy nowe pole do gry politycznej. Wówczas UE, pomna ostatnich doświadczeń, powinna zacząć inaczej patrzeć na partnera. W większym stopniu dostrzegać szeroki kontekst uwarunkowań elit ukraińskich, ich nawyków i uzależnień, w mniejszym natomiast ekstrapolować na nie własne wyobrażenia i oczekiwania. Musi jednak najpierw na nowo powstać to polityczne pole, bo to, w którym obecnie funkcjonowaliśmy, właśnie się zamyka.
Czy jedyną szansą na odbudowę tego wpływu i jednocześnie zachęcenie państw Partnerstwa Wschodniego do wysiłku transformacyjnego nie jest zaoferowanie im perspektywy członkostwa w UE?
Obecny partner po stronie Ukrainy nie będzie traktował takiej obietnicy jako czynnika przyśpieszającego zmiany wewnętrzne – „musimy się reformować, aby pokazać naszą gotowość” – a jedynie jako kolejne narzędzie gry politycznej: „dopóki perspektywa członkostwa nie będzie klarowna, nie stać nas na ryzyko głębokich reform”. To jest odmienna logika od tej, która towarzyszyła transformacji i integracji w Polsce i regionie, między którymi istniała głęboka synergia. Gdyby elity polityczne Ukrainy naprawdę chciały perspektywy członkostwa, umowa stowarzyszeniowa zostałaby podpisana, szybko ratyfikowana i implementowana jako argument na rzecz reform, których kosztami obarczano by także Brukselę.
Chwilę przed wydaniem rozporządzenia Wiktor Janukowycz jednak mówił, że chce kontynuować eurointegrację.
Tu nie ma sprzeczności. Oni naprawdę potrzebują UE z powodów politycznych. Zdają sobie sprawę, że pozostanie na dłuższą metę sam na sam z Rosją oznacza poważne problemy dla Janukowycza i w ogóle Ukrainy. Stąd też prezydent Ukrainy zapowiedział, że wybiera się do Wilna. Nie wyobrażam sobie, że Janukowycz mówi, że nie interesuje go UE. Wręcz przeciwnie – teraz będziemy słyszeć bardzo dużo zapewnień, jaka ona jest dla niego ważna, ale przez trudną sytuację i presję ze strony Rosji nie mógł sobie pozwolić na flirt z nią. Ukraińskie władze podejmą próbę przedstawienia tego wyboru jako racjonalnego. Na zasadzie „nic się nie stało”.
W ramach Partnerstwa Wschodniego sukces odniesie zapewne Mołdawia, możliwe, że także Gruzja, o ile do więzienia nie trafi były prezydent Micheil Saakaszwili i tym samym nie powtórzy się kazus Tymoszenko. Czy nie czas ogłosić, że ten projekt po prostu się nie udał, i z niego zrezygnować?
Uważam, że nie. Problem nie leży w nazwie i całej ornamentyce politycznej, tylko substancji. To, co zawiera w sobie Partnerstwo Wschodnie, jest de facto tym, co UE jest w stanie zaoferować. Przy braku woli politycznej z drugiej strony żaden program nie będzie działał. Oczywiście można uznać, że trzeba nauczyć się grać jak Rosjanie, ale w praktyce oznacza to, że mamy nie wymagać reform, tylko kupować lojalność. Wydaje mi się, że UE nie potrafi tego robić, a do tego to nie jest dobry model budowania stabilnego sąsiedztwa. Zawsze do pieniędzy unijnych czy amerykańskich jest dołączony element normatywny w postaci reform czy przestrzegania praw, i to się nie zmieni.
Poważnym problemem Partnerstwa Wschodniego jest niedostateczne otwarcie się na społeczeństwa – i to właśnie widać w przypadku Ukrainy. Przy czym nie chodzi o proste zniesienie wiz, ale o dostęp do rynku europejskiego – pracy, zakładania firm czy edukacji. Tego dzisiaj niestety w tej ofercie nie ma. Pytanie, czy po kryzysie będzie szansa na włączenie tego elementu. Miejmy nadzieję, że tak, bo jeśli coś daje nadzieję na przyszłość, to właśnie społeczeństwa, a nie elity polityczne, które nie są w stanie wyjść z postsowieckiego myślenia. Dopóki nie straciliśmy zasobów społecznych na wschodzie – a w przypadku Ukrainy wydaje mi się, że społeczeństwo jest po stronie Europy – to jest szansa, że coś się zmieni.
dr Olaf Osica – politolog, dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich
Czytaj także:
Ukraiński protest przeciwko zawieszeniu procesu stowarzyszeniowego z UE
Paweł Pieniążek: Ukraina nie podpisze umowy stowarzyszeniowej z UE
Fotorelacja: Sto tysięcy ludzi na ulicach Kijowa
Sławomir Sierakowski: Ukraina jest sensem Unii Europejskiej
Oleksij Radynski: Chcemy (do) lewicowej Europy