Świat

Mitt Romney, czyli prezydent kasyna

Jak to możliwe, że republikanie wystawili kandydata tak bezczelnie uosabiającego ekscesy „kapitalizmu kasynowego” i dlaczego demokraci tego nie wykazali?

Biały Dom krytykował Mitta Romneya za lata spędzone u steru Bain Capital, przypominając umowę, która doprowadziła do bankructwa GS Technologies – inwestycję Bain w Kansas City, która upadła w roku 2001 kosztem pięćdziesięciu miejsc pracy. Biały Dom nie połączył jednak Romneyowskiego Baina z poważniejszą zmorą kapitalizmu kasynowego. Nic dziwnego, że ich krytyka szybko zamieniła się w przepychankę „a bo on, a bo ona” na temat tego, jaka część firm wykupionych i naładowanych długiem przez Bain w efekcie upadła (około 20 procent) i ile osób straciło pracę w stosunku do miejsc pracy stworzonych dzięki finansowym machinacjom Bain (co zależy od momentu, w którym zatrzymamy licznik). Do tego stanowiła zaproszenie do kontrargumentacji republikanów, że administracja sama przegrała pieniądze podatnika, źle obstawiając spółkę zajmującą się panelami słonecznymi Solyndra.

Prawdziwym problemem nie są jednak wyniki Bain Capital. Problemem jest to, że Bain Romneya stanowi taką samą część systemu jak JP Morgan Chase Jamiego Dimona, MF Global Jona Corzine’a czy Goldman Sachs Lloyda Blankfeina – systemu, który zamienił sporą część gospodarki w salon zakładów i który niemal załamał się w roku 2008, niszcząc miliony miejsc pracy i czyniąc spustoszenie w domowych budżetach. Jego zwycięzcami są najwyżsi dyrektorzy i maklerzy z Wall Street, menadżerowie private equity i magnaci funduszy hedgingowych; przegranymi jest większość z nas. System ten jest w dużej mierze odpowiedzialny za największe nagromadzenie narodowego dochodu i bogactwa na samym szczycie społeczeństwa od czasu „wieku pozłacanego” przed stu laty – z 400 najbogatszymi Amerykanami, którzy łącznie posiadają tyle, ile 150 milionów na dole razem wzięte. I to właśnie ci multimilionerzy i miliarderzy aktywnie wykupują tegoroczne wybory – a wraz z nimi amerykańską demokrację.

Najwięksi gracze w tym systemie, tak jak Romney, największe zyski osiągnęli, obstawiając zakłady pieniędzmi innych ludzi. Jeśli zakład się udał, gracze obławiali się jak rozbójnicy. Jeśli się nie udał, ciężar spadał na przeciętnych pracowników i podatników. 750 ludzi z GS Technologies, którzy stracili miejsca pracy z powodu nieudanych interesów Bain, to tylko zwiastun 15 milionów, które straciły pracę po tym, jak skumulowane machinacje całego sektora finansowego zepchnęły gospodarkę na skraj przepaści. A w stosunku do kosztów, jakie ponieśli podatnicy na bailout dla Wall Street, Solyndra stanowi drobną pomyłkę przy pracy.

Połączcie kropki kapitalizmu kasynowego, a wyjdzie wam Mitt Romney. Fortuny zgarnięte przez finansowych macherów zależą od specjałów przyrządzonych w ramach kodeksu podatkowego – takich jak np. wynagrodzenie dodatkowe (carried interest), które Romneyowi oraz innym wspólnikom firm private equity (a także wielu funduszy hedgingowych i venture capital) pozwalają traktować swoje dochody jako zyski z kapitału, opodatkowane maksymalnie na 15 procent. To w taki właśnie sposób udało się zapłacić Romneyowi średnio 14 procent od ponad 42 milionów łącznego dochodu w latach 2010 i 2011. Luka tzw. wynagrodzenia dodatkowego z punktu widzenia ekonomicznego nie ma sensu. Konserwatyści próbują uzasadnić hojność ordynacji podatkowej dla zysków z kapitału jako premię dla podejmujących ryzyko – ale przecież Romney i inni wspólnicy firm private equity ryzykują niewielką albo wręcz żadną częścią własnego majątku. Najczęściej obstawiają pieniądze innych inwestorów, włącznie z oszczędnościami emerytalnymi zwykłych ludzi pracy.

Inny rarytas pozwala wspólnikom private equity przerzucić niemal każde zarobki na indywidualne konta emerytalne z opóźnionym opodatkowaniem, podczas gdy reszta z nas ograniczona jest do zaledwie kilku tysięcy dolarów rocznie. Wspólnicy mogą zaniżyć wartość dowolnej części swych spółek inwestycyjnych – wyceniając ją choćby na zero – ponieważ ordynacja podatkowa zakłada, że udział w spółce będzie miał wartość dopiero w przyszłości. To wyjaśnia, jakim sposobem indywidualne konto emerytalne Romneya może być warte 101 milionów dolarów. Ordynacja jeszcze bardziej subsydiuje private equity i większość pozostałej części sektora finansowego, pozwalając odpisać odsetki długu od dochodu, opodatkowując zaś zyski i dywidendy. To stwarza niesłychany bodziec dla finansistów, aby wynajdywać sposoby zastępowania udziałów długiem, i stanowi glówny powód, dla którego największe banki Ameryki zlewarowały ją aż do granic możliwości. To również dlatego Romneyowski Bain i inne spółki private equity robiły to samo firmom, które wykupywały.

Wszystkie te machinacje przesuwają całe ryzyko ekonomiczne na dłużników, którzy czasem nie są w stanie spłacić tego, co są winni. Rzadko stanowi to problem dla finansistów, którzy zarządzają interesami: są wystarczająco zdywersyfikowane, aby mogli wytrzymać pewne straty, albo też zawsze zdążą odebrać swój zysk i ruszyć naprzód. Nagromadzone długi sieją jednak spustoszenie w życiu prawdziwych ludzi w realnej gospodarce, kiedy to firmy, w których pracują, nie mogą uregulować swych należności, albo banki, na których polegają, przestają pożyczać pieniądze, albo też kontrahenci, od których zależą, upadają – często nie mogą w efekcie spłacić własnych długów, tracąc przy tym domy, samochody i oszczędności.

Wyjście z Wielkiego Kryzysu 1929 roku zajęło Ameryce ponad dekadę po tym, jak sektor finansowy obłowił się na długach – obecnie odbicie się zajmuje całe lata, po nieco bardziej ograniczonym, ale i tak strasznym kryzysie z roku 2008. Tego samego typu konwulsje występowały na mniejszą skalę u mnóstwa firm od radosnych lat 80., kiedy to firmy private equity, takie jak Bain, rozpoczęły zlewarowane wykupy – przejmując jakąś spółkę, zrzucając na nią dług, stosując odpisy podatkowe związane z długiem do podkręcenia jej zysków, obcinając listę płac, a następnie sprzedając dalej tę samą spółkę po wyższej cenie.

Czasem takie manewry się sprawdzają, czasem kończą katastrofą; zawsze jednak generują wielkie profity dla tych, którzy nimi kierują, ryzyko przerzucając na pracowników i podatników. W roku 1988 sieć aptek Revco poszła na dno po tym, jak nie mogła uregulować należności związanych ze zlewarowanym na sumę 1,6 miliarda dolarów wykupem zarządzanym przez Salomon Brothers. W roku 1989 firma private equity Kohlberg, Kravis i Roberts dokończyła niesławne i ostatecznie katastrofalne przejęcie RJR Nabisco za 31 miliardów dolarów, z czego dużo w wysokooprocentowanych („śmieciowych”) obligacjach. W roku 1993 Bain Capital został większościowym udziałowcem GS Technologies i obciążył tę firmę długiem. W roku 2001 zbankrutowała, gdy nie była w stanie regulować wynikających z niego płatności. Nawet jednak wówczas, gdy te firmy upadały, Bain i inni autorzy tych przedsięwzięć wciąż pobierali lukratywne opłaty – od transakcji, za doradztwo, za zarządzanie – wysysając te spółki aż do samego końca.

Zgodnie ze sporządzonym przez „New York Times” przeglądem firm, które zbankrutowały pod nadzorem Romneya, Bain w taki sposób tworzyła umowy, że jej dyrektorzy zawsze wychodzili na tym dobrze – nawet jeśli pracownicy, wierzyciele, a nawet inwestorzy w samym Bain tracili wszystko. Taki był właśnie modus operandi wielkiego biznesu finansowego.

W czasach kiedy Romney współtworzył Bain Capital w roku 1984, finansowe machinacje stanowiły najbardziej dochodową część gospodarki, pochłaniając niczym żołądek Gordona Gekko [bohater filmu Wall Streeet – przyp. tłum.] najbardziej błyskotliwych i najambitniejszych absolwentów MBA, którzy nie pragnęli niczego więcej, niż wielkich pieniędzy tak szybko, jak to tylko możliwe. Pomiędzy połową lat 80. a rokiem 2007 dochody sektora finansowego odpowiadały za dwie trzecie całego wzrostu dochodów. W tym samym czasie płace większości Amerykanów stały w miejscu, jako że pracodawcy, pod narastającą presją Wall Street i firm private equity w rodzaju Bain, ścinały listy płac i przenosiły miejsca pracy za granicę.

Krach roku 2008 tylko na chwilę przerwał tę bonanzę. W zeszłym roku, według ostatniej analizy Bloomber Market, górna pięćdziesiątka dyrektorów generalnych od finansów dostała podwyżkę rzędu 20,4 procent, i to nawet wówczas, kiedy płace większości Amerykanów nie przestawały spadać. Na samym szczycie listy Bloomberga byli ci sami baroni private cequity, którzy prowadzili biznes RJR Nabisco ćwierć wieku temu – Henry Kravis i George Roberts, którzy wzięli do kieszeni po 30 milionów dolarów każdy. Biorąc pod uwagę rejestr podatkowy za rok 2011, Romney nie był daleko w tyle.

* * *

Weszliśmy w nowy „wiek pozłacany”, którego Mitt Romney stanowi doskonałe odbicie. Oryginalny „wiek pozłacany” był czasem aroganckich, bogatych mężczyzn z lśniącymi, białymi zębami, niesłychanym majątkiem i wystudiowaną pogardą dla każdego, komu tych cech brakowało – to znaczy dla niemal wszystkich innych. Romney wygląda i odgrywa swą rolę doskonale, spontanicznie proponując konkurentowi w prawyborach zakład o 10 tysięcy dolarów i robiąc aluzje do kilku cadillaków swej żony. Cztery lata temu zapłacić 12 milionów dolarów za swój czwarty dom, trzystumetrową willę w LaJolla w Kalifornii ze sklepionymi sufitami, pięcioma łazienkami, basenem, jacuzzi i bezpośrednim widokiem na Pacyfik. Romney poczynił już plany zrównania jej z ziemią i zastąpienia cztery razy większym domem.

Mieliśmy już wcześniej zamożnych prezydentów, ale to byli zdrajcy swej klasy – Teddy Roosevelt atakował „złoczyńców o wielkim majątku” i zwalczał monopole; Franklin Roosevelt występował przeciwko „gospodarczym rojalistom” i podnosił im podatki; John F. Kennedy odwoływał się do sumienia narodu, aby zwalczać biedę. Romney robi dokładnie przeciwnie: chce zrobić wszystko, co można, aby superzamożnych uczynić jeszcze zamożniejszymi, a biednych jeszcze biedniejszymi, do tego uspawiedliwia to lekko tylko skrywanym darwinizmem społecznym.

Nie przypadkiem darwinizm społeczny był również filozofią panującą pierwszego „wieku pozłacanego”, zaproponowaną ponad sto lat temu przez Williama Grahama Sumnera, profesora nauk politycznych i społecznych na Yale, który przerobił odkrycia Karola Darwina na teorię usprawiedliwiającą drastyczne nierówności epoki: „przetrwanie najlepiej przystosowanych”. Romney stosuje tę samą logikę, kiedy oskarża prezydenta Obamę o tworzenie „społeczeństwa uprawnień” tylko dlatego, że miliony zdesperowanych Amerykanów są zmuszone zaakceptować bony żywnościowe i ubezpieczenie od bezrobocia; albo kiedy uważa, że rząd nie powinien pomagać właścicielom domów, którzy popadną w tarapaty, lecz pozwolić rynkowi „sięgnąć dna”; albo kiedy pieje z zachwytu nad republikańskim planem budżetowym, który obciąłby w ciągu najbliższej dekady 3,3 biliona (!) dolarów z programów pomocowych dla mało zarabiających. Ciągle tylko „przetrwanie najlepiej przystosowanych”. Sumner też ostrzegał przed „rozdawnictwem” dla ludzi, których określał jako „niedbałych, ślamazarnych, niewydajnych, tępych i nieroztropnych”.

Kiedy Romney proponuje jednocześnie obcięcie podatków dla gospodarstw domowych zarabiających powyżej miliona dolarów rocznie o średnio 295 874 dolary (według analizy jego propozycji, jaką przeprowadził bezpartyjny Tax Policy Center), ponieważ bogaci mają być rzekomo „twórcami miejsc pracy”, naśladuje pogląd Sumnera, że „milionerzy stanowią produkt selekcji naturalnej, oddziałującej na całe ciało społeczne, aby wyłuskać tych, którzy są w stanie podołać wymogom, jakich określona praca wymaga”. Tak naprawdę cała republikańska ekonomia „spływania bogactwa w dół” to nic innego, jak przeszczepiony na nowy grunt darwinizm społeczny.

„Wiek pozłacany” był zarazem ostatnim okresem, kiedy Ameryka była tak blisko stania się plutokracją – systemem rządów bogatych, przez bogatych i dla bogatych. Była to epoka, w której słudzy najbogatszych dosłownie wykładali worki pieniędzy na biurka uległych prawodawców, senatorzy przybierali przydomki od wielkich korporacji, których interesom służyli („senator od Standard-Oil”), a rekiny finansów decydowały o tym, jak ma funkcjonować amerykańska gospodarka.

Potencjał wielkiego bogactwa w rękach stosunkowo niewielu, podkopujący demokratyczne instytucje, stanowił nieprzerwanie przedmiot troski w XIX wieku, kiedy magnaci kolejowi, naftowi i finansowi gromadzili coraz więcej władzy. „Bogactwo, tak jak prawo do głosowania, musi być rozdzielone szeroko, aby sprzyjało republice demokratycznej”, pisał kongresmen z Wirginii John Taylor już w roku 1814, „stąd też cokolwiek pozwoli przerzucić znaczną część jednego albo drugiego w ręce niewielkiej grupy, zniszczy tę republikę. Jako że władza idzie za pieniędzmi, większość musi albo posiąść bogactwo, albo stracić władzę”. Dekady później postępowcy w rodzaju Louisa Brandeis widzieli jasny wybór: „Możemy mieć demokrację albo bogactwo skoncentrowane w rękach niewielkiej grupy, ale nie możemy mieć jednego i drugiego naraz”.

Reformy „ery postępowej” u progu XX wieku uratowały amerykańską demokrację przed zbójeckimi baronami, ale polityczna władza wielkiego bogactwa odzyskuje dziś swą pozycję z nawiązką. I znów Romney może służyć za ikonę. Kongresowi jak dotąd nie udało się na przykład znieść absurdalnej luki „dochodu dodatkowego”, a to z racji hojnych datków od Bain Capital i innych podmiotów private equity dla obydwu partii.

* * *

W tegorocznych wyborach Romney chce wszystkiego, co tylko Wall Street ma do zaoferowania, a Wall Street z chęcią mu to daje. Nie tylko obiecuje obniżyć podatki w zamian za ich pieniądze; przyrzeka również, że jeśli zostanie wybrany, uchyli wszystko, co tylko jeszcze zostało z reformującej finanse ustawy Dodda-Franka, wątłej próby Waszyngtonu, aby powstrzymać Wall Street przed powtórką sztucznego windowania cen jak w roku 2008. Inaczej niż w poprzednich wyborach, w których giełda obstawiała podwójnie, przekazując datki na obie partie, dziś większość pieniędzy idzie wyłącznie na Romneya. A dzięki uprzejmej większości w Sądzie Najwyższym, która zdaje się pragnąć zwiększenia władzy politycznej współczesnych robber barons, jest to całkiem sporo kasy. Do maja trzydziestu jeden miliarderów złożyło się na sumę od 50 tysięcy do 2 milionów dolarów każdy na super-PAC Romneya; w czerwcu zaś kolejny, tym razem magnat kasyna, dał 10 milionów z obietnicą 90 kolejnych. Wśród tych, którzy dołożyli przynajmniej milion, są byli udziałowcy z czasów Romneya w Bain Capital, a także wybitni menadżerowie funduszy hedgingowych.

Żeby nie było wątpliwości, Romney nie jest gorszy od innych kapitalistów nowego „wieku pozłacanego”. Wszyscy robili wielkie zakłady – zgarniając ogromne sumy, kiedy obstawili dobrze, a przerzucając ryzyko i koszty na nas wszystkich, kiedy im się nie wiodło. Wielu uzasadniało swe rosnące majątki, podobnie jak rosnące zubożenie dużej części narodu, przekonaniami uderzająco podobnymi do społecznego darwinizmu. Znacząca ich liczba przekształciła zyski w potencjał polityczny potrzebny do zabezpieczenia dalszych zakładów na nieograniczoną skalę i preferencji podatkowych zasilających ich fortuny, a także dalszego obniżania ich opodatkowania. Wall Street udało się już niemal wyjałowić ustawę Dodda-Franka, a także zamienić tzw. regułę Volckera – złagodzoną wersję dawnej ustawy Glassa-Steagalla, stawiającej kurtynę rozdzielającą bankowość detaliczną i inwestycyjną – w szwajcarski ser luk i upustów podatkowych.

Romney jest jednak jedynym kapitalistą kasynowym, który ubiega się o stanowisko prezydenta, i to właśnie w tym momencie naszej historii, w którym takie poglądy i praktyki stanowią oczywiste i dojmujące zagrożenie dla dobrobytu nas wszystkich – tak jak to było ponad sto lat temu. Romney twierdzi, że jest przedsiębiorcą tworzącym miejsca pracy, ale tak naprawdę jest tylko kolejnym macherem finansowym w czasach finansowych machinacji; grubym kotem w czasach innych spasionych kocurów; plutokratą w nowej epoce plutokratów. Fakt, że republikanie uczynili go swym chorążym właśnie w tym punkcie historii USA jest doprawdy zdumiewający.

Dlaczego zatem demokraci nie poskładają tego wszystkiego do kupy? Nie chodzi przecież o to, że Amerykanie żywią szczególny podziw dla macherów finansowych. Zgodnie z opublikowanym ostatnio dwudziestym piątym dorocznym sondażem Pew Research Center na temat podstawowych wartości, blisko trzy czwarte Amerykanów jest przekonanych, że „Wall Street obchodzi tylko zarabianie dla siebie pieniędzy”. Żadna niespodzianka, biorąc pod uwagę, że wielu z nich wciąż leczy rany z roku 2008. Niezbyt zadowala ich również koncentracja dochodów i majątku na samej górze. Sondaże pokazują, że większość Amerykanów chce podniesienia podatków dla najbogatszych, a także sprzeciwia się bailoutom, subsydiom i specjalnym ulgom podatkowym, którymi swe gniazdka wymościli najbogatsi.

Część odpowiedzi polega z pewnością na tym, że wielu spośród wybranych demokratów jest niemal w równym stopniu zależnych od finansowania kampanii przez najzamożniejszych jak republikanie i nie zamierzają bynajmniej kąsać ręki, która ich żywi. Wall Street może większą część swych szczodrych datków użyczyć w tym roku Romneyowi, ale wciąż zostanie wystarczająco dużo, aby powstrzymać wielu wpływowych demokratów (wystarczy spojrzeć, jaki niektórzy z nich podnieśli krzyk, kiedy Biały Dom zabrał się za Bain Capital).

Podejrzewam, że jest i głębszy powód tej powściągliwości. Otóż jeśliby ułożyć z tych puzzli cały obrazek i pokazać, kim Romney naprawdę jest – to znaczy uosobieniem wszystkiego, co jest fundamentalnie złe w naszej gospodarce – trzeba by przyznać, jak poważne są nasze problemy ekonomiczne. Demokraci musieliby uznać, że ekonomiczna zapaść, która wciąż przysparza nam tak wiele cierpienia, u swych korzeni stanowi efekt ogromnej nierówności dochodów, majątku i władzy politycznej w Ameryce czasów nowego „wieku pozłacanego, a także patologicznego systemu bodźców w kapitalizmie kasynowym.

Przyznanie tego wszystkiego wymagałoby zaproponowania sposobów na odwrócenie tych trendów – propozycji wystarczająco śmiałych i pełnych rozmachu, aby mogły odnieść pożądany skutek. Czas pokaże, czy dzisiejsza Partia Demokratyczna i ten Biały Dom mają wystarczająco dużo odwagi i wyobraźni, by tego dokonać. Jeśli nie mają, to już samo to stanowi niemal równie wielkie wyzwanie dla przyszłości narodu jak Mitt Romney i wszystko to, co sobą reprezentuje.

Tekst ukazał się w „The Nation” z 16-23 czerwca.
Tłum. Michał Sutowski

*Robert B. Reich – jest jednym z wiodących amerykańskich ekspertów do spraw ekonomii i zatrudnienia. Profesor na wydziale polityki społecznej Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Przez trzy kadencje pracował w administracji państwowej, m.in. jako Sekretarz Pracy w gabinecie prezydenta Billa Clintona. Magazyn „Time” wybrał go do dziesiątki najbardziej efektywnych sekretarzy minionego stulecia. Opublikował 13 książek. Jest jednym z najaktywniejszych komentatorów życia publicznego w USA. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Robert Reich
Robert Reich
Amerykański polityk i ekonomista
Profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona. Magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.
Zamknij