Świat

Massumi: Co zostało z 11 września? O polityce intuicji i afektów

11 września 2001 – „dzień, który zmienił oblicze świata”. Tak brzmi powtarzany nam refren.

Ten sam, który rozbrzmiewał w fali uderzeniowej ground zero, jak nazwano później to miejsce. To tam zionęła rana, zadana światu takim, jaki był. Rana, w którą z rozdziawionymi ustami wgapiali się ludzie. Wszystko się zmieniło, wydawało się wówczas. Czyżby? – należałoby zapytać. Lub: co właściwie się zmieniło?

Dziś, po ponad dziesięciu latach od zamachu na WTC, fala uderzeniowa ucichła, zmieniając się w szum tła. Kolejni prezydenci przyszli i odeszli. Dzisiejsza administracja rządząca USA wymazała ze swojego słownika bitewne zawołanie do „wojny z terrorem”, które było wypisana na sztandarach przez osiem wcześniejszych lat. Wypłowiały zeń kolory, zupełnie dosłownie. Symbolizowane kolorami poziomy zagrożenia terrorystycznego, których używano za Busha, zostały w kwietniu 2011 r. zastąpione przez zredukowany do ostatecznego minimum kod słowny, zawierający się w dwóch określeniach: zagrożenie „nadciągające” [imminent] i „podwyższone” [elevated]. W ciągu zaledwie kilku dni kiedy terroryzm stał się czarno-biały, nie żył już Osama bin Laden, jego uosobienie. To właśnie wtedy wykuwał się szczegółowy plan wycofania amerykańskich żołnierzy z Iraku. Miesiąc później Obama ogłosił także wyjście z Afganistanu. Tyle że „wycofywanie się” nie oznacza tego samego co „ukończenie misji”. „Zmęczenie misją” byłoby tu określeniem bardziej na miejscu. „Terror” i wypowiedziana mu „wojna” utraciły blask i rozpłynęły się w szarościach codzienności. Dziś w centrum zainteresowania jest raczej impas w Waszyngtonie, choć tam impas wydaje się codziennością. Im bardziej coś się zmienia – narzekają zmęczeni –  tym bardziej pozostaje takie samo.

Co więc, po dziesięciu latach, zostało z „dnia, który zmienił oblicze świata”?

To nie jest nawet pytanie o konkretne wydarzenie ani o instytucjonalną i polityczną ekipę, która pospieszyła na – choć to określenie wcale nie opisuje sytuacji – „wojnę”. To szersze pytanie, o historię. Jak oceniamy wpływ wydarzeń historycznych, które wydają się ustanawiać nowe granice, przełomy, progi lub załamania? Jak myślimy o przegrupowaniach różnych sił na odległych odcinkach tych granic, które pozwalają wydarzeniom toczyć się dalej, mimo wszystko? I jakie połączenie tych sił historycznych określa związek między „wszystko się zmieniło” i „im więcej się zmienia, tym bardziej jest tak samo”? Jak rozmawiać o zmianie, gdy im mocniej coś się rozpada, tym bardziej zahacza o coś po drodze?

Jako punkt wyjścia do odpowiedzi na te pytania chciałbym zaproponować zastanowienie się nad pewnym zjawiskiem, które zyskało na znaczeniu w wyniku zdarzeń z 11 września. Mowa o prewencji [preemption]. Po pierwsze, nie powinniśmy myśleć o niej jako po prostu o doktrynie militarnej. Te zmieniają się wraz ze zmianami na stanowiskach i w instytucjach. Prewencja, wojna uprzedzająca, była doktryną – a po 11 września stała się oficjalną doktryną wojenną administracji Busha. Ale jako formatywna siła historyczna, posiadająca zdolność podążania za własnym impetem – wylała się poza domenę Busha, wpływając także na administrację Obamy i z dużą dozą prawdopodobieństwa będzie oddziaływać na kolejne. Co więcej, można by udowodnić, że wylała się ona poza granice samych Stanów, stając się zjawiskiem globalnym.

Prewencja jest skłonnością, która nie daje się zredukować do panującej w danym miejscu i czasie doktryny. Skłonności mnożą się same. Mogą się powtarzać w różnym czasie i miejscu. Doktryny z kolei trzeba stosować. Skłonności stosują się same, same są swoim napędem. To właśnie przez to stanowią siłę, z którą trzeba się mierzyć na odrębnych zasadach.

Jak to się dzieje, że prewencja stała się samonapędzającą się skłonnością, którą musimy objaśniać w kategoriach siły historycznej, obojętnej na przemijające doktryny i zmieniające się ekipy u władzy?

Zacznijmy od ataku uprzedzającego, jako doktryny przedstawionej przez G.W Busha po atakach z 11 września, by później spojrzeć na to, jak zawartości tej doktryny udało się uniezależnić od jej formy i zyskać własny impet.

Doktryna brzmiała, w słowach samego Busha, tak: „Jeżeli czekamy, by zagrożenie się przed nami zmaterializowało, to znaczy, że czekamy zbyt długo. Musimy zaprowadzić bitwę na pole wroga, zniweczyć jego plany i skonfrontować się z największymi zagrożeniami, zanim się jeszcze wyłonią. W świecie, w który wchodzimy, jedyną drogą prowadzącą do bezpieczeństwa jest droga poprzez działanie”,

Tu widać, że im bardziej coś się zmienia, tym bardziej pozostaje takie samo, bo atak uprzedzający istnieje tak długo, jak istnieje wojna. I jest częścią klasycznej teorii wojny i wojennego prawa. A jednak dotychczas atak uprzedzający był uznawany za usprawiedliwiony jako odpowiedź na „jasne, bieżące niebezpieczeństwo” – doktryna Busha podmieniła niebezpieczeństwo na groźbę.

Pierwsza zmiana to zwrot ku porządkowi afektów. „Jasne i bieżące niebezpieczeństwo” to coś, co można zaobserwować i co do zasady również zweryfikować. Groźba jest jedynie odczuwalna. Urzeczywistnia się w intuicji, a ta potwierdza się sama. Jeśli czujesz się zagrożony, to tak jest – i już. A 11 września czuliśmy się zagrożeni. Mimo że uprawomocniona na poziomie państwa, doktryna ataku uprzedzającego pozostaje w bezpośrednim związku z najbardziej intuicyjnym poziomem naszego życia. Z poziomem afektów – z tym, co wywraca nam flaki tak, że aż nas odrzuca, nie wiemy co myśleć i jak zareagować. Takie bodźce, zawieszające zdolność myślenia i paraliżujące, to jednak coś więcej niż zwykłe emocje. Uruchomione przez znaczące wydarzenie, jak 11 września, mrożą krew w żyłach całej populacji – tak, że w obliczu sytuacji, której nie jest w stanie ująć w żadnych kategoriach, populacja zastyga. To jednoczy nas w niepewności, w przerażeniu wynikającym z niemożności odpowiedzenia sobie na pytanie: „Co się właśnie stało?”. W przeciwieństwie do emocji, coś uderzającego na takim poziomie nie może być odczuwane przez jednostki, a jedynie przez zbiorowość.

Zostajemy kolektywnie porwani przez przerażenie. Zamknięci w nim. Wspólnie rozwierając usta w oczekiwaniu. Ogarnięci przez nie. Poruszeni przez nie.

Prewencja ustanawia związek między instytucjonalną polityką – formalnym sposobem organizacji tego, co wspólne – a nieformalnym, afektywnym poziomem ogarniającej wspólnotę dezorientacji i paraliżu. Wraz z pojawieniem się prewencji to polityczne ogniwo łączące działanie z natychmiastowością afektów samo w sobie zaczyna być motorem działań. Motor ten wystarczy odpalić i dalej jedzie sam. Uruchamia się skłonność, która ma to do siebie, że nie pozwala na wciśnięcie hamulca. Skłonność o własnej logice działania.

Nie upieram się, że to połączenie polityki z poziomem odczuwalnych w trzewiach intuicji, które chwilowo zawiesza zdolność do refleksji, czyni politykę po prostu nieracjonalną. Uważam raczej, że daje to prewencji własną logikę, bez zrozumienia której nie uda się nam zrozumieć 11 września – tego, co się zmieniło, i tego, co zostało takie samo.

Z prewencją wiąże się coś jeszcze, pewna zmiana dotycząca samego czasu. Tradycyjnie za uprawniony atak uprzedzający uznawało się ten w obliczu „jasnego i bieżącego niebezpieczeństwa”.

Ale groźba, które podmieniliśmy za niebezpieczeństwo, zamieszkuje przyszłość. Groźby nie ujawniają się nam w pełni. Majaczą w oddali, rzucając cień na teraźniejszość.

Groźba to sposób, w jaki niepewna przyszłość narzuca się nam, stając się odczuwalną w teraźniejszości. A to ma natychmiastowe konsekwencje na poziomie działań. Nawet bowiem gdy jesteśmy sparaliżowani, zmienia się podejście, z jakim przystąpimy do działania. To odczuwalne w trzewiach, afektywnie narzucające się poczucie konsekwencji dla przyszłości, jakie niesie ze sobą niepewna przyszłość. Groźba to sposób, w jaki przyszłość oddziałuje na siebie samą. 

To, co właśnie opisałem, to pętla czasowa. Przyszłość nachodzi teraźniejszość, by wywołać reakcję, która przyniesie nas na powrót do przyszłości. Przenosi nas wraz z całą ścieżką działania, która mogła przebiegać inaczej. Groźba to dziwne stworzenie, groźba to kwestia przyszłości. Przychodzi z przyszłości i w jej imię działa. W pewnym sensie groźba sprawia, że przyszłość staje się samospełniającą przepowiednią. Powstaje sprzężenie zwrotne. Przyszłość (majacząca groźba) przeplata afekty tak, że w efekcie określa to, co się wydarza. Groźba przechodzi od afektu do efektu, nigdy nie rezygnując z pozostawania w czasie przyszłym.

Dla odróżnienia, doktryna ataku uprzedzającego, tak jak ją rozumieliśmy przed 11 września, odnosiła się jasno do niebezpieczeństwa, a nie jedynie groźby, o czym już wspominałem. Niebezpieczeństwo zakłada linearny związek przyczynowo-skutkowy, z którym jesteśmy oswojeni w codziennym życiu. Jasno wyłania się pewna sytuacja, jej obiektywne cechy poddają się analizie, analiza podpowiada zrozumiałe sposoby działania, jeden z nich zostaje wybrany i teraźniejszość zmierza prostą drogą ku przyszłości, w sposób podyktowany decyzją. Skutki decyzji wypływają z niego w sposób logiczny, układając się krok po kroku. Oczywiście, po drodze mogą przydarzyć się różne wypadki. Mogliśmy źle wyznaczyć drogę. Dyskusja o niej mogła być wadliwa, a sposób działania błędny. Ale wciąż obowiązuje założenie, że decyzje odnoszące się do przyszłości mogą się opierać na poddających się weryfikacji, empirycznie obowiązujących nas uwarunkowaniach, a polityczne odpowiedzi na zastaną sytuację rozpoczynają się od deliberacji. Przyczyny wydarzeń wyprzedzają je w czasie. Ich efekty są sprzężone z empirycznie dostępną przeszłością, widoczną teraźniejszością i, jeśli wszystko pójdzie dobrze, lepszą przyszłością. Wszystko układa się w eleganckim porządku, uspokajająco linearnie.

Groźba wywraca ten cały porządek. Ponieważ, jak wiemy, wystarczy, że odczuwamy groźbę, by była ona rzeczywista. Nie potrzebuje obiektywnego potwierdzenia, by zadziałać na przyszłość. Groźba w ogóle nie operuje w porządku obiektywności. A przyszłość to dokładnie to, co nie jest jeszcze obiektywnie obecne. Nie daje się empirycznie potwierdzić. Prewencja operuje w porządku afektu. Jej przedmiotem jest groźba. A jeśli dla groźby, by stała się rzeczywista i skuteczna, wystarczy jej poczucie, to logiczne jest, że również działania, które wynikają z poczucia groźby, są w ten sposób afektywnie usprawiedliwione.

Wraz z prewencją usprawiedliwienie działań i legitymacja decyzji politycznych stają się w najbardziej podstawowy sposób afektywne.

Można więc powiedzieć, że to właśnie tej skali zmiana wyznacza granicę tego, gdzie „wszystko się zmienia”. To marsz żałobny wieków polityki, która miała się opierać na „racji stanu”. By to lepiej zrozumieć, spójrzmy na usprawiedliwienie, którym posłużył się Bush przed inwazją na Irak.

1) Saddam Husajn miał broń masowej zagłady.
2) Irak był rajem dla Al-Kaidy i stamtąd właśnie dokonano by kolejnych ataków.

Pierwsze usprawiedliwienie było głośno odrzucane przez ludzi, którzy byli wówczas w posiadaniu obiektywnej wiedzy na ten temat, na przykład inspektora ONZ Hans Blixa. Z biegiem czasu okazało się, że nie było żadnych faktycznych dowodów na poparcie tez Busha. Jaka była jego odpowiedź, gdy musiał zmierzyć się z faktem, że kosztowna wojna, którą prowadzi, została wywołana na podstawie błędnych założeń? Czy przeprosił za liczone w tysiącach straty po stronie sprzymierzonych z nim sił? Za setki tysięcy martwych Irakijczyków? Czy przyznał się do błędu? Nie, po raz kolejny stwierdził, że decyzja o inwazji była słuszna, nawet pomimo tego, że podjęto ją na podstawie błędnych założeń. Ponieważ, jak powiedział, możemy być pewni, że gdyby Saddam Husajn miał broń masowej zagłady, użyłby jej. Słowem: gdyby mógł, toby użył. Czyli może jednak wcale nie mógł jej użyć? Ale gdyby USA nie najechało na Irak, to być może mógłby i użyłby później.

Wskutek groźby decyzje polityczne zmieniają się z decyzji wynikających z trybu orzekającego na decyzje wynikające z trybu warunkowego – „gdyby mógł, toby użył” – a to, co jest przedmiotem przypuszczenia, zaczyna być traktowane jako pewnik. Bush z pewnością czuł, że Husajn gdyby mogł, toby użył. Ale ta pewność nie opiera się na dających się zweryfikować przesłankach. To instynkt, który mówi, że coś się wydarzy. Problem polega na tym, że nie da się udowodnić, że coś się nie wydarzy. Nawet jeśli coś nie wydarzyło się przez lata, nie można udowodnić, że jednak do tego nie dojdzie – w ciągu kolejnych lat. Nie da się powiedzieć niczego, co by jednoznacznie pozwoliło zaprzeczyć. Nikt przecież tego nie wie. To, co pewne, to konieczność działania już teraz i zrobienia wszystkiego, co w twojej mocy, by temu zapobiec. W języku Donalda Rumsfelda, sekretarza obrony za czasów Busha, pewne jest jedno: musisz „ruszyć naprzeciw”, nawet jeśli tak naprawdę nie wiesz czemu, nie masz prawa wiedzieć i właściwie wiesz, że nie wiesz.

Są znane wiadome [know knowns] i znane niewiadome [know unknowns], jak kiedyś wyraził się Rumsfeld. Ale w epoce groźby i przerażenia po 11 września to, z czym musimy się mierzyć i na podstawie czego działamy, to „nieznane niewiadome”. A jak ujął to Bush w przywoływanym wcześniej cytacie, „jedyna droga do bezpieczeństwa to droga poprzez działanie” przeciwko groźbom, które jeszcze się nie wyłoniły. To, co jeszcze się nie wyłoniło, jest niczym innym, jak niewiadomą niewiadomą.

W obliczu niewiadomych niewiadomych najlepiej działać… szybko. W przeciwnym wypadku mogłoby się okazać, że „czekaliśmy zbyt długo”, przed czym ostrzegał Bush. Jedyny sposób, by zadziałać szybko wobec niewiadomej niewiadomej, to oprzeć się na intuicji, na tym, co czujemy w trzewiach, jak wtedy, gdy odczuwamy groźbę w jej realności. Bush był dumny z podejmowania decyzji opierających się takich intuicyjnych odczuciach. Swoich doradców nazwał kiedyś „barometrami nastroju” [mood rings].

Prewencja nie tylko więc podporządkowuje nasze działanie afektom, nie tylko czyni z afektów legitymację działań politycznych, ale powoduje, że afekty stają się działaniami politycznymi [makes affect what makes them]. To pozwala na ominięcie obiektywnej oceny i argumentacji opartej na faktach. Działanie, które można wprawić w ruch za pomoca najlżejszego muśnięcia, zastępuje deliberację. Taktyka natychmiastowej reakcji wypiera przemyślaną strategię.

Pamiętacie może oburzenie, jakie wywołały ujawnione przez dziennikarza śledczego Rona Suskinda kpiny z „środowiska opierającego się na faktach”, które były powtarzane w kręgach Busha? Gdy wy sobie grzecznie i w cywilizowany sposób deliberujecie nad tym, co dzieje się naprawdę, mówili oni wtedy, my zajmujemy się tym, żeby coś się naprawdę wydarzyło – w nasz intuicyjny sposób. „Opieranie się na faktach” było wówczas przywoływane w sarkastyczny sposób. To szczyt łudzenia się, mówiono wówczas, przyjmowanie, że majacząca na horyzoncie groźba powinna być potraktowana jak „jasne i bieżące niebezpieczeństwo”, na które należy zareagować w stary sposób, jak gdyby świat wciąż był uporządkowany i linearny. O nie, jedyna rzeczywistośc to „ruszenie naprzeciw” z największym możliwym pośpiechem. A gdy ruszasz naprzód, to nie siedzisz wygodnie, rozmyślając nad rzeczywistością, lecz ją tworzysz.

Druga część tekstu już wkrótce.

Przeł. Jakub Dymek

Brian Massumi – kanadyjski filozof, zajmuje się relacjami między zmysłami i komunikacją a przemianami technologicznymi, cyfrowymi i politycznymi. Autor m.in. A User’s Guide to Capitalism and Schizophrenia: Deviations from Deleuze and Guattari (1992) i Parables for the Virtual: Movement, Affect, Sensation (2002). Tłumaczył na język angielski m.in. Jean-François Lyotarda, Gilles’a Deleuze’a  i Felixa Guattariego. Redaktor serii Technologies of Lived Abstraction, wydawanej przez MIT.

Przedruk za zgodą autora, oryginalny tekst pod tytułem Remains of the Day ukazał się w roczniku „On Violence”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij