Świat

Marsz dla Aleppo [rozmowa z Anną Alboth]

26 grudnia z Berlina wyruszy Marsz dla Aleppo – #CivilMarchForAleppo – piesza wędrówka z Europy do Syrii, w której wezmą udział osoby chcące zwrócić uwagę świata na cierpienia ludności cywilnej w czasie trwającej tam wojnie domowej.

Aleppo stało się symbolicznym miejscem dla całej wojny w regionie, w której różnorodne bojówki, siły wspierane z zagranicy i rządowe wojska stworzyły największy kryzys humanitarny ostatnich lat – na którym, jak zawsze, cierpią niewinni. Marsz do celu może potrwać nawet cztery miesiące – organizatorzy zachęcają jednak do każdej formy uczestnictwa: od wzięcia udziału w całym pochodzie, przez wspieranie dobrym słowem wędrujących albo przyłączenie się do kampanii informacyjnej, która ma zwrócić uwagę na to, co dzieje się i będzie dalej dziać w Syrii. Marsz nie deklaruje się po żadnej z walczących stron, a wspólną ideą uczestników i uczestniczek jest sprzeciw wobec bezczynności i obojętności na cierpienie cywilnych ofiar konfliktu. Inicjatorką marszu jest Anna Alboth, jak sama o sobie pisze, „Polka, dziennikarka i matka”.

***

Jakub Dymek: Dlaczego Marsz dla Aleppo?

Anna Alboth: Bo czułam, że nie można dłużej nic nie robić. Chodziłam na protesty, przekazywałam pieniądze organizacjom pomocowym, starałam się pomagać w Berlinie… Ale to wszystko za mało.

Mam tak, że jak coś wymyślę, i to coś ma nawet minimalne szanse powodzenia, to nie mogę tego nie zrobić, bo czuję, że wtedy odpuszczam. Więc chcę spróbować Marszu i zachęcić do niego innych. Jeśli po tygodniu albo dwóch ludzie zmarzną, zmęczą się i będą chcieli zawrócić – to ja nie będę tego widzieć w kategoriach porażki. Dopóki człowiek się stara, to nie jest porażka.

Dopóki człowiek się stara, to nie jest porażka.

A skąd pomysł na formułę marszu?

Maszerowanie to jest coś, co każdy może robić. Patrzę na całą tą sprawę – aktywizm i solidarność z Syrią – z perspektywy przeciętnej europejskiej mamy. Mamy polityków i przywódców międzynarodowych, którzy podejmują decyzje. Możemy ich wymienić raz na kilka lat w wyborach i tyle. Przez resztę czasu możemy patrzeć. A ja mam już dość patrzenia na to, co się w Syrii dzieje. Konflikt w Syrii to najgorsza rzecz, jaka dzieje się za mojego życia.

A wojny z Irakiem i Afganistanem nie działy się za twojego życia?

Byłam młodsza i wówczas nie widziałam albo nie byłam świadoma, że można coś zrobić. A teraz wiem i chcę, i mogę.

Wracając do marszu: wiedziałam, że nie jestem bogata, nie zorganizuje setek autokarów, które zawiozą ludzi na miejsce, żeby mogli zobaczyć albo zrobić coś na miejscu. Wiem, że podjęcie decyzji o trzy-, czteromiesięcznym marszu, to nie jest łatwa rzecz. Ale przyłączyć się można w każdej chwili i iść razem z całą resztą naszej grupy. Poza tym, jak się idzie, to się rozmawia. Także z ludźmi, którzy myślą inaczej. Mnie to dotyczy, mam wrażenie, że dookoła spotykam wciąż ludzi, którzy myślą tak samo. A jak się spotyka ludzi z tej samej bańki, to potem przychodzi się zdziwić, że wyniki wyborów wyglądają, jak wyglądają, bo gdzie są ci ludzie, którzy myślą inaczej niż my? Nie spotykamy ich, nie mamy na Facebooku, nie wiemy o sobie wiele.

Spodziewasz się, że ktoś, kto się z tobą nie zgadza, pójdzie akurat na marsz?

Nie, na marsz nie. Ale jak będziemy szli, na przykład, przez Saksonię, to spotkamy po drodze ludzi, którzy się z nami nie zgadzają. Ludzie mogą zarzucać nam, że marsz to naiwny pomysł i wszystko to nie ma sensu. Ale z tym, żeby cywilom dać dostęp do pomocy humanitarnej, zgadzają się chyba wszyscy. Nie ma chyba Niemców, Polaków czy Syryjczyków, którzy powiedzieliby, że pomoc humanitarna dla cywili to zły pomysł.

Ale rozmawiamy też ze sobą: po co idziemy i co nas do tego skłoniło? Razem z ludźmi organizującymi marsz połączyło nas to, że podobnie myślimy. Siedzieliśmy przed monitorami i ryczeliśmy, oglądając filmy o tym, co się dzieje. Teraz mamy okazję, żeby do Syrii pójść, także razem z Syryjczykami, którzy idą z nami. To jest cholernie ważne.

Kiedy rozmawiałam ostatnio o samej czynności chodzenia, znajomy z Syrii zwrócił mi uwagę na pewną rzecz. Kiedy idzie się do meczetu, to nawet bogaci zostawiają swoje samochody. Bo w meczecie trzeba się modlić, nie rozmawiać, ale idąc tam wspólnie można wymienić się opiniami, podyskutować, pobyć razem. Bardzo mi się to spodobało.

Mówisz, że celem marszu jest zwrócenie uwagi na konieczność pomocy cywilom w Aleppo. Marsz jednak ma zacząć się w czasie, kiedy politycznie na wiele odpowiedzi jest, zdaje się, późno, ale i w oczach opinii publicznej konflikt wydaje się być „rozstrzygnięty”.

Jeśli myślisz, że to jest koniec konfliktu, to się bardzo mylisz. Aleppo to jest jedno miejsce, a mamy szesnaście oblężonych terytoriów, o których mówi się mniej. O Aleppo wiemy cokolwiek, o innych właściwie nic, szczególnie o tych, gdzie ludzie nie mają dostępu do neta i nie piszą w mediach społecznościowych po angielsku. Aleppo jest symboliczne. Wielu ludzi dalej nie może opuścić swojego domu czy piwnicy.

Więc, nawet jeśli wydarzy się cud, i dziś nastanie pokój w Syrii, to i tak hasło naszego marszu – „dla Aleppo” – pozostaje w mocy. Tam przez długie lata będzie sporo do zrobienia.

A ty masz poczucie, że o wojnie w Syrii media na świecie mówiły za mało? Że był on zachodnim społeczeństwom nieznany? Nie dość obecny w świadomości?

W tym tygodniu Aleppo oczywiście pojawiło się w „Wiadomościach”. Ale w gazetach polskich, francuskich, portugalskich przez długi czas informacji o Syrii nie było wiele. Przyzwyczailiśmy się do tego, że w Syrii jest wojna. W pewnym momencie sama wiedza o tym, że jest konflikt, spowszedniała.

Ja mieszkam z Syryjczykiem, przeżywam to, co się w Syrii dzieje, bliscy mi ludzie ciepią i żyją tym konfliktem. Choćby teraz: z jednej strony wiemy, że w Aleppo zrobiło się spokojniej, z drugiej zaś dziś znajoma znajomej dowiedziała się, że jej córka zamarzła w przededniu ewakuacji.

Przeżywam to, co się w Syrii dzieje, bliscy mi ludzie ciepią i żyją tym konfliktem.

Przez ostatnie dwa tygodnie, dzięki temu, że inicjatywa marszu stała się znana, dostaję mnóstwo wiadomości od Syryjczyków. Chcą mi pokazać, „co się naprawdę dzieje”. Więc, tak naprawdę, dostaję propagandę każdej strony. Kilkadziesiąt zdjęć dziennie, najróżniejszych sytuacji. Jedni chcą pokazać, że jest bardzo źle, inni przeciwnie – że już jest właśnie dobrze, nic się nie dzieje. Wiem, że nic nie wiem. Na miejscu nie mam nikogo zaufanego, wiarygodnego, więc wolę założyć, że nie mogę z góry oceniać sytuacji.

Ludzie, na przykład, przesyłają kasę na Białe Hełmy. I to jest OK. Ale z drugiej strony, ktoś zawsze powie, że to jest działanie polityczne, opowiadanie się po jednej ze stron. Ja nie chcę się opowiadać po żadnej. Mnie nie interesuje, czy cywil, który zamarza w piwnicy, jest z jednej albo drugiej strony. Ja chcę pomóc.

Mogę zdać się na organizacje humanitarne. Ale one teraz nie mają dostępu do ludzi na miejscu: mają samochody zapakowane darami i lekarstwami, ale na terytoria, gdzie toczą się działania wojenne, nie mogą wjechać. Nic w tym momencie więc nie pomoże, gdybym zorganizowała kolejną zbiórkę rzeczy dla Syryjczyków. W tym mechanizmie wiele rzeczy nie działa. To nie znaczy, że ja mam gotową receptę. Ale mogę nie zgadzać się z tym, że nic się dla ludzi nie robi i udawać, że nie ma problemu.

Ale kto powinien być odbiorcą tego komunikatu, że „coś należy zrobić”? Berlin, Warszawa, Waszyngton, Moskwa…

Nie wiem. Od paru tygodni nie chodzę na manifestacje i pikiety, bo one organizowane są pod ambasadami. A ja nie wiem, pod którą ambasadę miałabym iść w pierwszej kolejności. Jest wiele czynników decyzyjnych. Jako przeciętny człowiek, nie ekspertka od sytuacji międzynarodowej, nie wiem, jak rozkłada się odpowiedzialność za ostatnie sześć lat. Mogę – i będę – mówić jednak: „niech ktoś decyduje, niech ktoś poczuje się odpowiedzialny”.

A jaki jest dla ciebie wymarzony skutek albo efekt Marszu dla Aleppo?

Efekty już są, bo ludzie do mnie piszą i myślą to, co i ja myślałam. Czyli, „co mogę zrobić”,”czy to ma sen””, „jak jeszcze pomóc”. I dochodzą do wniosków, że na przykład zaproszą Syryjczyków na Wigilię do siebie. I to już jest super.

Ale im więcej osób usłyszy o marszu, a zatem o Syrii, tym trudniej oprawcom w Syrii dalej zabijać ludzi. Jeżeli nikt o tym nie mówi i temat się rozmywa, to oni mogą sobie robić na miejscu, co chcą. Im więcej będziemy mówić, tym mniej będą mogli robić.

No tak, w Aleppo jest wojna. No tak, w Aleppo giną ludzie…

Wyobrażam sobie, że dla osób decyzyjnych w Syrii czy Turcji, my możemy być problemem. Idziemy, zbliżamy się do syryjsko-tureckiej granicy i …

…i mogą was po prostu nie wpuścić.

Mogą. Ale jeśli będziemy wzbudzać uwagę na świecie, to będzie to trudniejsze. A jeśli będą z nami ludzie wpływowi – a dostajemy potwierdzenia od wielu bardzo ważnych osób, że będą – to tym bardziej. Mogą nas nie wpuścić – to będziemy sobie siedzieć na tej granicy. Ale my chcemy doprowadzić do tego, żeby ktoś zwrócił uwagę i podjął jakieś decyzje. Kiedyś to musi się wydarzyć, przecież ta wojna nie będzie trwać wiecznie. A nic się nie zmieni, jeśli nikt nic nie będzie robił.

 

***

Anna Alboth – inicjatorka akcji Marszu dla Aleppo, Polka, dziennikarka, autorka bloga The Family Without Borders.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij