– Piliśmy wodę z kałuż, zabitych grzebaliśmy na podwórkach, nasze dzieci patrzyły na śmierć – opowiadają uchodźcy z Mariupola. W oblężonym i nieustannie bombardowanym mieście wciąż jeszcze jest blisko 150 tysięcy ludzi.
– 24 lutego obudziły nas odgłosy wybuchów – opowiada Jurij Wołoszkin, rosły 48-latek ze smutnymi oczami, który w Mariupolu prowadził firmę remontową. – Pierwsze dni strzelali gdzieś daleko za miastem. Myśleliśmy, że szybko się to skończy, ale każdego dnia wybuchy były coraz bliżej. W końcu pocisk moździerzowy spadł na nasze podwórko. Na oczach mojej 15-letniej córki i żony zginęło dwoje małych dzieci, ich mama oraz jeszcze jedna sąsiadka.
Mariupol był 430-tysięcznym, rosyjskojęzycznym miastem nad Morzem Azowskim, z dwiema potężnymi hutami i portem, przez który eksportowano bogactwa Donbasu. Mimo że od 2014 roku miasto od frontu dzieliło tylko 30 kilometrów, było przykładem zmian zachodzących w Ukrainie. To tu odbywały się największe w kraju ekologiczne demonstracje, działały ruchy społeczne, a ich przedstawiciele zasiadali w miejskiej radzie. W 2021 roku Mariupol otwierał rankingi Transparency International najbardziej przejrzystych i rzetelnych miast w Ukrainie, zdecydowanie wyprzedzając drugi Lwów.
czytaj także
Ukraińska rzeczniczka praw obywatelskich Ludmyła Denisowa podała, że w Mariupolu zginęło już 20 tysięcy osób. – To bardzo ostrożne szacunki – uważa Roman Amieljakin, aktywista i deputowany Miejskiej Rady Mariupola. – Po wyzwoleniu dowiemy się, ile osób zginęło w gruzach budynków, a ile jest w masowych grobach.
Zaskoczenie
– Pierwszego dnia inwazji przyjechała do mnie siostra – opowiada Sasza, 42-letni tłumacz i pracownik socjalny, który wiele razy gościł mnie w Mariupolu. – Jej mieszkanie jest na Lewym Brzegu, to dzielnica na wschodzie miasta, która została zaatakowana już na samym początku.
Rozmawiamy przez telefon, wcześniej przez 20 dni z Saszą nie było żadnego kontaktu. To on daje mi namiary na swoich znajomych, którym też udało się uciec z miasta. Wszyscy chcą opowiedzieć światu o tym, przez co przeszli.
Sasza mieszkał w centrum, w socrealistycznej kamienicy przy prospekcie Pokoju, kilkaset metrów od Teatru Dramatycznego. – W mojej okolicy było spokojnie – opowiada. – Tam są tylko budynki mieszkalne, uznaliśmy, że do ludności cywilnej nie będą strzelać.
Na początku mieszkańcy próbowali żyć normalnie. – Widać było spacerowiczów, nadal jeździły autobusy i tylko w sklepach półki zrobiły się puste – relacjonuje Sasza. – Na targowisku ceny były kilka razy wyższe niż normalnie, przed stacjami benzynowymi ustawiły się kolejki aut, a kiedy odcięto prąd, zamknięto też apteki.
1 marca Mariupol został okrążony. – Przez blisko dwa tygodnie z miasta nie dało się wyjechać – opowiada Roman Amieljakin. – Zwróciliśmy się do Rosjan w sprawie korytarza humanitarnego, ale ich odpowiedzią było zbombardowanie zajezdni miejskich autobusów, które miały ewakuować ludzi.
– Nikt nie spodziewał się, że będą bombardować miasto – podnosi głos Sasza. „Zaskoczenie” to słowo, które powtarza wielu uciekinierów z Mariupola.
Zasada dwóch ścian
Na początku o ostrzałach informowały syreny, później bombardowania trwały bez przerwy. – W naszym salonie pocisk wyrwał dziurę na pół ściany, na szczęście byliśmy wtedy w innym pokoju – opowiada Natalia Romanenko, 19-latka, która przed wojną studiowała filozofię. – Temperatura w mieszkaniu spadła poniżej zera i musiałyśmy z mamą przenieść się do piwnicy.
Razem z 50 innymi mieszkańcami bloku Natalia w piwnicy spędziła dziewięć dni. – Nie było prądu, wody, gazu czy dostępu do toalety – wylicza dziewczyna. – Ludzie pomagali sobie nawzajem, żeby jakoś to przetrwać. Do picia i gotowania topiliśmy śnieg, a później, gdy zrobiło się cieplej, zbieraliśmy deszczówkę i wodę z kałuż. Na podwórku z połamanych mebli i framug okiennych paliliśmy ognisko.
Sasza z siostrą zdecydowali, że póki ich mieszkanie jest całe, nie będą schodzić do zimnej i wilgotnej piwnicy. – Zrobiliśmy duże zapasy jedzenia i siedzieliśmy na podłodze w korytarzu – opowiada mężczyzna. – Gdzieś w internecie przeczytaliśmy o zasadzie dwóch ścian. Chodzi o to, żeby od zewnętrznej ściany budynku oddzielało nas przynajmniej jedno pomieszczenie, które ochroni przed ostrzałem.
– Nie baliście się zostawać w mieszkaniu? – dopytuję.
– Piwnice dają złudne poczucie bezpieczeństwa – przekonuje Sasza. – Jeśli na dom spadnie bomba lotnicza, to ludzie w piwnicy zostaną żywcem pogrzebani, bo ofiar spod gruzów nie ma kto ratować.
Trafiliśmy do piekła
– W piwnicy, na 10 metrach kwadratowych było nas siedmioro: żona, ja, nasza córka, starsza kobieta ze swoją dorosłą córką oraz młoda mama z małym chłopcem. Spaliśmy na siedząco, bo nie było gdzie się położyć – relacjonuje Jurij Wołoszkin. – Starsza pani bardzo się bała. Chyba to z tego strachu dostała udaru. Jej córka sprowadziła lekarza, ale on powiedział, że nie może nic zrobić i została nam już tylko modlitwa. Przez dwa dni kobieta nie podnosiła się, przestała mówić i tylko jęczała. Zmarła trzeciego dnia wieczorem. Jej córka strasznie krzyczała, obwiniała się. Noc spędziliśmy ze zwłokami.
Rano Jurij przyprowadził policję. – Stwierdzili zgon i kazali nam wynieść ciało przed budynek, żeby nie zaczęło się rozkładać – zawiesza głos mężczyzna. – Przed wejściem nadal leżały zwłoki osób, które zginęły w wybuchu kilka dni wcześniej. Od policji usłyszeliśmy, żebyśmy sami ich pochowali.
Z początku służby próbowały zbierać ciała i grzebać je we wspólnej mogile na miejskim cmentarzu. – Nie było jak weryfikować tożsamości ofiar, kostnice były pełne, a ciał przybywało – opowiada Roman Amieljakin. – Nasi ludzie pracowali pod ostrzałem, wielu zginęło lub zostało rannych.
czytaj także
Jurij z innymi mężczyznami pochowali ciała swoich sąsiadów na podwórku w leju po bombie. – Trafiliśmy do piekła – mężczyźnie łamie się głos.
„Pomoc” z Rosji
Od początku marca nadajniki telefoniczne w mieście przestały działać. – Odcięli nas od świata, nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje – opowiada Natalia. – Jeden z naszych ukraińskich żołnierzy, który przychodził odwiedzać swoją rodzinę, powiedział nam o szykowanej ewakuacji.
– Znaleźliśmy stare radio – cedzi słowa Sasza. – Podłączyliśmy je do akumulatora samochodowego i złapaliśmy rosyjską stację. W wiadomościach powiedzieli, że ukraińscy naziści bombardują Mariupol, to znaczy, że sami do siebie strzelamy. W ukraińskim radiu nadawali komunikat o korytarzu ewakuacyjnym. Poszedłem dowiedzieć się czegoś więcej do teatru, tam zbierali się ludzie, których domy zostały zburzone, i czekali na możliwość wyjazdu z miasta, ale autobusy nie przyjeżdżały.
Pierwsza udana ewakuacja odbyła się 14 marca. – Wyjechało wtedy 160 samochodów osobowych – mówi Roman Amieljakin. – Wcześniej ci, którzy próbowali jechać na własną rękę, trafiali pod ostrzał.
Rosjanie długo nie godzili się na ewakuację autobusami. W końcu z Zaporoża ruszyła kolumna pojazdów. Jadącymi do Mariupola autobusami wolontariusze próbowali przesłać żywność dla głodującego miasta. – Rosyjscy żołnierze przeszukali pojazdy i zabrali wszystko – relacjonuje Roman. – Kierowcom powiedzieli, że sami pomogą mieszkańcom Mariupola.
Z miasta i jego okolic do Rosji i na okupowane tereny Donbasu wywieziono już blisko 40 tysięcy ludzi. – Kremlowi zależy na tym, aby pokazać w telewizji, jak pomaga ludności cywilnej – tłumaczy Roman.
Ewakuacja
16 marca na Teatr Dramatyczny spadły rosyjskie bomby. – Huk był taki, że pomyśleliśmy, że to nasz dom został trafiony – opowiada Sasza. – Zrozumieliśmy, że musimy uciekać.
czytaj także
– Kiedy na chwilę ucichły wybuchy, wyskoczyliśmy z piwnicy i pobiegliśmy do naszego auta – relacjonuje Jurij. – Do zwykłej osobówki wsiedliśmy w dziewięć osób. Mieliśmy rozbitą przednią szybę i żeby coś widzieć, prowadziłem w okularach do nurkowania. Chwilę krążyliśmy po mieście, nie wiedząc, dokąd jechać. W końcu trafiliśmy na kolumnę aut i za nią wyjechaliśmy z miasta w kierunku Bierdiańska.
W 2019 roku do użytku oddano nową drogę łączącą Zaporoże z Mariupolem, wcześniej główna trasa biegła przez okupowany Donieck. – Normalnie podróż zajmowała około trzech godzin, teraz jechaliśmy ponad dobę – opowiada Sasza. – Rosjanie zatrzymywali nas na drogowych blokadach, „blokpostach”, sprawdzali kontakty i zdjęcia w telefonach, kazali mi się rozbierać do naga, mówili, że szukają nacjonalistów.
Z Mariupola ewakuował się już też mer miasta Wadym Bojczenko i część przedstawicieli miejskiej rady. – Polują na nas – wyjaśnia krótko Roman Amieljakin. – Kilka osób z prorosyjskiej partii Opozycyjna Platforma Za Życiem kolaboruje z okupantami, którzy próbują stworzyć własną administrację.
W mieście zostało kilku radnych. – Na tyle, na ile mogą, nadal organizują pomoc dla mieszkańców – mówi Roman. – Jeśli Rosjanie ich złapią, to torturami będą próbowali zmusić do współpracy.
Naszego miasta już nie ma
W oblężonym mieście przebywa nadal około 150 tysięcy ludzi. – Zostały osoby starsze, bez samochodów, ludzie z niepełnosprawnościami, ci, którzy szukają swoich bliskich – wylicza Roman Amieljakin.
Jurij z żoną i córką trafili do Lwowa. – Nie mamy domu, nie mamy gdzie wracać – szlocha mężczyzna. – Jak to możliwe, że ludzie, którzy chodzili do tych samych szkół co my, mówią tym samym językiem, dorastali na takiej samej muzyce i filmach, zrobili nam coś takiego.
Trzeba zablokować import gazu, ropy i węgla z Rosji. I wysłać Ukrainie więcej czołgów. Natychmiast!
czytaj także
Sasza jest w Dnipro, pracuje jako tłumacz dla jednej z międzynarodowych organizacji humanitarnych. Siostrę wysłał do krewnych w Czerniowcach. Sam nie zamierza wyjeżdżać dalej. – Rodzice tam zostali, będę próbował po nich wrócić – wyjaśnia. Prosi, żebym nie podawał jego nazwiska, położoną na przedmieściach Mariupola wieś rodziców zajęli Rosjanie. – Mamę przyjaciela wywieźli do Rosji, bo dowiedzieli się, że on wstąpił do obrony terytorialnej – tłumaczy.
Po ewakuacji Natalia z mamą trafiły do Polski. Spotkaliśmy się w Krakowie. Dziewczyna tu chce kontynuować studia. – Kiedy wyszłyśmy z piwnicy, zobaczyłyśmy, że naszego miasta już nie ma – stwierdza.
– Szacujemy, że 90 proc. zabudowań w mieście zostało zniszczonych – mówi Roman Amieljakin.
– Co będzie dalej? – pytam.
– Wyzwolimy miasto i następnym razem spotkamy się w Mariupolu – stwierdza stanowczo.